2starlights-blog
2starlights-blog
Zafascynowany książkami
3 posts
Don't wanna be here? Send us removal request.
2starlights-blog · 7 years ago
Text
Strumień nieświadomości
"Od zawsze byłem nieudacznikiem"* - tak przedstawia nam się bohater na samym początku. Człowiek bez ambicji, całymi dniami pochłaniający telewizyjną papkę. pdf ściągnij I udostępniający mieszkanie ćpunom z samego dna - ale nie z miłosierdzia, tylko z chęci pocieszenia się, że są ludzie jeszcze gorsi niż on. Pewnego razu, włócząc się bezcelowo po mieście, natrafia na bramę do Dzielnicy Miłości - wielkiego, fantasmagorycznego miasta-burdelu. Przewodnikiem po tym świecie zostaje dziwna postać - trochę alfons, trochę kowboj, trochę szlachcic... Taki jest punkt wyjścia fabuły "Niezidentyfikowanego obiektu halucynogennego" młodej debiutantki Pauliny Bukowskiej. Punkt wyjścia, na którym - stwierdzam z przykrością - można zaprzestać lektury książki. Skąd taka ocena? Zacznijmy od sposobu narracji. Cała książka to wysoce oniryczny strumień świadomości (w pierwszej osobie). Tylko, no właśnie: jakiej świadomości? Od początku zadziwia dysonans między sposobem opowiadania a konstrukcją bohatera. Zostaje on nam pokazany jako człowiek bierny, ograniczony, wręcz prymitywny - a jednocześnie w swojej pierwszoosobowej relacji posługuje się wyszukanymi metaforami i skomplikowanym językiem. W dodatku jest właściwie pozbawiony osobowości - poza pewnymi zdaniami na początku książki nie dowiadujemy się już potem o nim praktycznie nic, także o cechach charakteru czy sposobie myślenia. W dodatku zwykle nie tyle uczestniczy w zdarzeniach, co je obserwuje. Jest bardziej kamerą niż człowiekiem. Oczywiście, można by bronić tego zabiegu - mówić, że bohater jest "czystą świadomością", współczesnym "Panem Nikt" itp. Tylko po co to? Mnie, jako czytelnikowi, tylko przeszkadza ten dystans między narracją a bohaterem, między językiem a postacią. Ale to jeszcze można by przeboleć. Co z fabułą? Cóż, właściwie jej nie ma, poza tym, co napisałem na samym początku. Dalej jest właściwie tylko ciąg wizji, niejasnych, zmiennych obrazów i popisów słownych autorki. Za tym wszystkim nie kryje się praktycznie żadna kompozycja - nie można wydzielić ani żadnych części składowych, ani niczego, co mogłoby się "rozwijać" wraz z tokiem narracji. Nawet zakończenie jest mocno niewyraźne - na tyle, że gdyby książka skończyła się w dowolnym innym momencie, różnica byłaby niezauważalna. Albo ledwie zauważalna. Ale to przecież też jeszcze nic takiego. Zostaje przecież najważniejsza, pierwsza i ostatnia broń literatury - język. Dobry pisarz broni się samym słowem - urodą narracji, obrazowością opisu, zdolnością wzruszania, umiejętnością wciągnięcia czytelnika i wszystkim tym, co nazywamy pięknem literatury (choćby miała ona mówić o rzeczach banalnych, ubogich, brzydkich itp.). W końcu takiego Schulza nie czyta się dla fabuły, prawda? Niestety, w moim odczuciu Paulina Bukowska przegrywa właśnie na tym najważniejszym polu - na polu języka. Narracja jest oniryczna - ale ta oniryczność jest, cóż - "przegięta" po prostu. Metafory i opisy są wyszukane - na tyle wyszukane, że przekraczają niejednokrotnie poziom bełkotu. Przy tym wszystkie te wizje nie są nawet zbyt obrazowe - w tej opowieści łatwo się pogubić, a często trudno sobie nawet wyobrazić, przestrzennie "ustawić" scenę, którą właśnie czytamy. Dialogi są z założenia dziwne i fragmentaryczne - ale niekiedy nawet trudno stwierdzić, która z postaci mówi daną kwestię. Zdania bywają niezgrabne, nierytmiczne, nadmiernie skomplikowane, pretensjonalne. Nie zaryzykowałbym czytania tej książki komuś na głos - z szacunku dla słuchacza. Krótko mówiąc - "Niezidentyfikowany obiekt halucynogenny" po prostu ciężko i źle się czyta. Czy są jednak lepsze strony książki Bukowskiej? Są. Jest tu na pewno świeżość i swoboda skojarzeń, trafność pojedynczych sformułowań, kilka bardziej obrazowych fragmentów (np. spotkanie z dziewczynką w zoo, początkowe partie opisu Dzielnicy Miłości, postacie "kowboja" i barmanki) - ale to wszystko się gubi w nieporadnym języku i ogólnym zmętnieniu całości. Myślę, że ten debiut nie będzie ważnym wydarzeniem młodej polskiej literatury. Lepiej poczekać na następną książkę Bukowskiej. A ja osobiście mam nadzieję, że pozwoli mi spojrzeć na świat bardziej swoimi oczami - a nie przez bezosobowy umysł swojego literackiego "nieudacznika". --- * Paulina Bukowska, "Niezidentyfikowany obiekt halucynogenny", wyd. Znak, 2007, s. 5.
0 notes
2starlights-blog · 7 years ago
Text
Kup pan cegłę!
PRL w konwencji kryminalnego romansidła: przyznacie Państwo, musi to być literacki obiad w niezgorszym wydaniu. Ni pies, ni wydra, ni ośmiornica, której macki byłyby umaczane w różnych sosach gatunkowych. A jednak - trafiło się nam i coś takiego. „Zły” Leopolda Tyrmanda. Książka z 1955 roku, której wznowienia wciąż pojawiają się na rynku wydawniczym, i która zyskuje sobie coraz to nowe pokolenia sympatyków. Taka sobie ośmiornica na talerzu, pławiąca się w brei kryminału, romansu i powieści obyczajowej. Można to zjeść, dlaczegóż by nie - ale czy po tym nie cierpi się niestrawności? Podręczniki do literatury utrzymują, jakoby czasy powojenne były dość niepomyślne dla powieści. Stworzono oto nurt prozy produkcyjnej, która miała traktować o bohaterze kolektywnym, karmić hasłami walki klasowej i poić koniecznością dziejową. Owych radosnych pień kolektywu, szczęściem, nikt dziś nie musi poważać. Zapomina się o prozie produkcyjnej. Jedynie nurt realistyczny, odradzający się w latach 50-tych ubiegłego stulecia, wzbudza zainteresowanie czytelników. Obok Hłaski i Dygata pisał wówczas Leopold Tyrmand. Jego „Zły” stanowi prawdziwy dokument tamtych czasów, w dodatku okraszony całkiem przyzwoitą fabułą. Więc - Warszawa, lata 50-te. Pośród murów odbudowującej się stolicy grasują szajki złodziejów, drobnych przestępców i malwersantów. Koniki zbijają fortuny pod stadionami. pdf pobierz Detaliczny handel cegłą („Kup pan cegłę!”) przynosi krociowe zyski. Społeczeństwo, zastraszone chuligaństwem, drży - czeka na wybawiciela. I oto nadchodzi: jego siła przeraża największych kozaków, jego oczy łyskają nienawiścią i pragnieniem zemsty, a jego imię jest - Zły. On jeden wypowiada walkę przestępczej Warszawie, owym półświatkom i zaświatkom kryminału (jakże inaczej nazywać miejsca, gdzie nawet diabeł nie zagląda, w obawie przed napaścią?!). Jego metody są jednak podejrzane: wszak samosąd w społeczeństwie praworządnym nie znajduje prawnego usankcjonowania. Zły ściąga na swój waleczny kark organy ścigania. I warszawską prasę, która goni za sensacją jak zdyszany pies. Akcja powieści rwie do przodu, w swą topiel pochłania coraz to nowych bohaterów. Jedni giną na miejscu walk, inni dogorywają w szpitalach, jedni kochają, inni nienawidzą, a wszystkich łączy ona - Warszawa. Bo oto Warszawa jest motywem scalającym wątki: to tu rozgrywają się walki, tymi ulicami chodzą dobrzy i źli bohaterowie, w nieustannej wędrówce, której przystanki wyznaczają zakazane knajpy i pięciogwiazdkowe restauracje, zawiera się cała fabuła powieści. I miłość, i rozpacz. I znakomite obserwacje socjologiczno-obyczajowe. Leopold Tyrmand wyszedł do czytelników z czymś lepszym niż jemu współcześni: zamiast wyśpiewywać hymn ku czci planu 6-letniego, napisał powieść o mieście prawdziwym. Warszawa Tyrmanda nie jest piękna: zaczyna się pod budową Pałacu Kultury, ale nie kończy na Starym Mieście - ta Warszawa, zła i zdegenerowana, żyje poza centrum. To przedmieścia są metropolią, ale metropolią zła i nędzy ludzkiej. W Warszawie żyją upierścienione damy, zwykłe matki, i wreszcie prostytutki, rodem z najciemniejszych ulic. Tymi samymi chodnikami spacerują stateczni starsi panowie, żądni sensacji dziennikarze i mordercy. Stolica nosi się wszakże nie jednym, ale tysięcznym obliczem. Wyłapać te złe twarze - i o nich pisać, oto sztuka. Historycy literatury zarzucają „Złemu” mierność psychologiczną: bo istotnie, bohaterowie Tyrmanda są albo dobrzy, albo źli. I żadnej głębi. (Choć w przypadku Złego następuje przewartościowanie - i zły staje się dobrym. Ale to pojedyncza postać.) W starciu z prozą realistyczną XIX wieku powieść Tyrmanda sporo traci na wartości. Czy jednak te książki, którym czegoś brakuje, zawsze odrzucamy? Nawet jeśli tak wyśmienicie się je czyta? Nie, proszę Państwa. „Zły” jest jak dobry (sic!) obiad: ośmiornica, czemu nie, tyle że bez jednej macki. Ale - i to można zjeść, i to jest całkiem dobre. Zatem - smacznego. (Dagmara Pędrak)
0 notes
2starlights-blog · 7 years ago
Text
To on, to on, nie ja!
Gdy obdarzamy twórczość jakiegoś pisarza szczególną sympatią/podziwem/sentymentem, dzieje się to najczęściej za sprawą określonego zbioru utworów należących (przynajmniej z grubsza) do jednego gatunku: wiadomo, że Munro czytelnicy pokochali za nostalgiczne opowiadania, Rowling za cykl o Harrym Potterze, Kapuścińskiego za wnikliwe reportaże, Szymborską za poezję i tak dalej. W przypadku Oates dla 90% fanów powodem będzie zapewne mocna, wręcz brutalna proza psychologiczna, opowiadająca o sprawach poważnych, mrocznych, bolesnych, ukazująca zachowania ludzi w sytuacjach kryzysowych, trudnych do zniesienia – i zawsze na wskroś realistyczna. Ale przecież pisarka próbowała swoich sił również w poezji, eseistyce, prozie dla dzieci i młodzieży, a także – i za młodu, i po pół wieku kariery pisarskiej – w horrorach i thrillerach, często publikowanych pod pseudonimem (Rosamond Smith, Lauren Kelly), rzadziej pod własnym nazwiskiem. Należę do czytelników, którzy po horror sięgają w zasadzie tylko wtedy, gdy nie mają pod ręką absolutnie żadnej innego lektury, a od thrillerów wolą klasyczne kryminały, więc niespecjalnie paliłam się do sprawdzania dokonań na tym polu autorki, którą skądinąd bardzo cenię. Ale czasem jakaś bliżej niezdefiniowana siła pociągnie człowieka w stronę, w którą w pełni świadomie sam by nie podążył, i tym sposobem w moich rękach znalazła się najnowsza z wydanych u nas powieść Oates – „Walet Pik”. Trochę przestraszyło mnie stwierdzenie z okładki: „we wspaniałym stylu nawiązuje do klasyki powieści grozy”[1] (Poego? Stokera? brrr!). Trochę nieswojo zrobiło mi się po rzucie okiem na pierwszy akapit, będący zarazem niemal całością pierwszego rozdziału (siekiera jako taka nie ma w sobie nic złego, pod warunkiem, że zostaje wykorzystana do akcji przeciw pniakom i polanom, a nie bardziej kruchym i bardziej krwistym elementom środowiska...), ale autorka już zarobiła punkt za finezyjne i wyraziste zarazem przedstawienie paskudnie niesmacznej sceny. Zanim nadejdzie czas dalszych podsumowań, trzeba by pokrótce objaśnić, z jakiego rodzaju historią musiałam (i, co tu kryć, chciałam) się zmierzyć. Kiedy już przeminie albo chociaż złagodnieje szok wywołany pierwszą odsłoną, narrator uznaje za stosowne przedstawić się czytelnikowi. Jest to niejaki Andrew J. Rush, pisarz, „autor bestsellerowych kryminałów z elementami grozy (ale bez przesady, nic odstręczającego czy szokującego. Żadnej obsceny ani nawet seksizmu)”[2]. Jego autoprezentacja jasno daje do zrozumienia, że ma on o sobie dość wysokie mniemanie; doskonale czujemy tę fałszywą skromność, z którą wyznaje, że jego dzieła „w przeciwieństwie do książek Stephena Kinga nadal rozchodzą się tylko w dziesiątkach, nie w setkach milionów” i że „przetłumaczono je na trzydzieści języków (co samo w sobie jest zdumiewające dla kogoś, kto – jak ja – zna tylko jeden”[3], a już kiedy przychodzi do dedykacji, jaką wypisał na jednej ze swoich książek przesłanych sławniejszemu koledze po piórze (taka poufałość mogłaby być na miejscu, gdyby wcześniej przy jakiejkolwiek okazji King zwrócił się doń „Cześć, jestem Steve/ Mów mi Steve”, ale nie, gdy obaj panowie nigdy wcześniej się nie spotkali ani nie wymienili ze sobą listów/maili. Nawet amerykański savoir-vivre nie jest aż tak liberalny...), zaczynamy się zastanawiać, czy na pewno z nim wszystko w porządku. Bo to, że ma podwójną tożsamość pisarską – tak samo jak King, od czasu do czasu „zastępowany” przez Richarda Bachmana, tak samo jak niewspomniana przezeń (ależ by to było przewrotne!) Joyce Carol Oates, jak liczni inni prozaicy i tłumacze pisujący dla zarobku przeciętne kryminały lub romanse – nie budzi przecież naszych zastrzeżeń. Ani nawet to, że swoje literackie alter ego, Waleta Pik, tworzącego powieści sensacyjne krwawe i brutalne, ukrywa przed najbliższymi; dowodem, że czyni to nie bez pewnych racji, jest reakcja córki, w której ręce wpada pozostawiona niebacznie na wierzchu książka Waleta (pomijając już kwestię wykorzystania w niej motywu wydarzenia z życia rodziny, któraż córka czy żona czułaby się komfortowo, wiedząc, że jej ojciec lub mąż lubuje się w opisach bestialskich zbrodni?). Kiedy Andy otrzymuje wezwanie do sądu w sprawie oskarżenia o kradzież, zapominamy o tym początkowym dysonansie poznawczym; człowiek niesłusznie obwiniany – a czemuż mielibyśmy wątpić, że niesłusznie, skoro tak żarliwie nas w tym mniemaniu upewnia?! – od razu budzi w nas jeśli nie sympatię, to przynajmniej współczucie. mobi ściągnij Tym bardziej że zanim się jeszcze wybierze do sądu, udaje mu się dociec tożsamości osoby składającej pozew i przeprowadzić z nią krótką rozmowę telefoniczną, która w zasadzie nie pozostawia wątpliwości, że ma do czynienia z kimś niezupełnie zrównoważonym psychicznie. A jednak – zastanawiamy się – dlaczego zachowuje się tak dziwnie, zatajając przed rodziną ten w gruncie rzeczy groteskowy problem? (Każdy na jego miejscu wyżaliłby się przynajmniej żonie!). Czemu nie docierają do niego rady adwokata? I czemu po przesłuchaniu ulega pokusie zrobienia czegoś, co jest zdecydowanie wbrew prawu?... Zanim dotrzemy do finału, a dokładnie rzecz biorąc, do dwóch finałów – będziemy dostrzegać coraz bardziej niepokojące sygnały. I do końca nie zyskamy całkowitej pewności, co w tym wszystkim było prawdą, a co projekcją chorego umysłu… Ale jednego pewni być możemy: że właśnie przeczytaliśmy mistrzowsko skonstruowane studium obłędu, postępującego rozpadu osobowości – najwyraźniej już w dzieciństwie wykazującej niejakie cechy psychopatyczne – gdzie element grozy gra rolę stosunkowo poślednią. To trudna i przykra lektura, jak każda, przy której nie jesteśmy w stanie wykrzesać z siebie ani iskierki dobrych emocji. Rusha nie da się lubić, a w miarę jak odkrywa przed nami swoje wnętrze, coraz trudniej przychodzi nam nawet okazywanie mu współczucia. Irinę i dzieci poznajemy zbyt słabo, by móc ich polubić (możemy jedynie spróbować na chwilę wejść w ich skórę, starając się poczuć to, co czują oni, gdy niemal na ich oczach przykładny dotychczas mąż i ojciec zmienia się w agresywnego, kłamliwego obcego człowieka – a wtedy nie doznamy niczego innego niż lęk, zgryzota i rozżalenie). Inne postacie? Cóż… Grossman to bufon i nic więcej się nie da o nim powiedzieć. O Hayder wiemy dosyć, by nie żywić do niej pozytywnych uczuć, co najwyżej możemy żałować jej jako człowieka, podobnie jak i pozostałych dwóch ofiar szaleńczych machinacji – naiwnego Esdry oraz pojawiającego się w jednej tylko scenie nieszczęsnego nastolatka. W tej sytuacji pozostaje nam cały potencjał pozytywnych emocji przetworzyć na podziw dla autorki – dla jej umiejętności budowania napięcia, wiarygodnego oddawania chorobliwych doznań psychopatycznego umysłu, wreszcie perfekcyjnego stylu i języka, od lat stanowiących jeden z wielkich atutów jej pisarstwa. Jedyny zgrzyt leksykalny, jaki udało mi się zauważyć, powstał nie z jej winy (angielskie określenie „compact” w opisie postaci Esdry należało przełożyć nie jako „kompaktowy”[4], lecz raczej „zwięzłej budowy”). Dla równowagi – wyrazy uznania dla polskiego wydawcy za rewelacyjną ilustrację okładkową, w odróżnieniu od amerykańskiej stanowiącą doskonałą metaforę graficzną głównego motywu powieści. A wniosek? Czy zaliczymy „Waleta Pik” do thrillerów, czy do powieści psychologicznych, i tak powiemy: warto było! --- [1] Joyce Carol Oates, „Walet Pik”, przeł. Agnieszka Walulik, wyd. WAB, 2015; tekst z okładki. [2] Tamże, s.13-14. [3] Tamże, s. 14. [4] Tamże, s.152.
0 notes