Link
Baarle jest jednym z najbardziej osobliwych miast przygranicznych na świecie. Z powodu zaszłości historycznych granica między Belgią i Holandią przebiega środkiem ulic, urzędów, a nawet mieszkań. Gmin...
Taka ciekawostka, o. Jakby ktoś jeszcze nie wiedział.
0 notes
Photo




Wbrew pozorom, nawet w Belgii bywają dni, w które nie pada. Co więcej, czasem nawet zaświeci słońce, a jeśli ma się odpowiedniu dużo szczęścia, słoneczna pogoda przytrafi się w weekend. Mimo, że wydaje się to przeczyć zdrowemu rozsądkowi, bardziej prawdopodobne jest, że słoneczny dzień trafi się we wrześniu lub październiku niż w lipcu i sierpniu. Ale przecież nie możemy oczekiwać zbyt wiele od Belgii, a tym bardziej od belgijskiego klimatu i każdy promyk słońca weźmiemy z pocałowaniem ręki.
A w słoneczny jesienny dzień warto wybrać się w plener i na przykład, zobaczyć zabytkowe windy hydrauliczne na Kanale Centralnym. Cztery dziewiętnastowieczne dźwigi służące do przewożenia statków znajdują się pomiędzy La Louvière i Thieu, w Walonii. Windy zostały wybudowane pomiędzy 1882 i 1917 rokiem, i funkcjonowały przez ponad stulecie, a w 1998 roku zostały wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. UNESCO głosi, że maszyny te stanowią jedyny tego typu zachowany w oryginalnym stanie (i działający!) zabytek na świecie. A skoro UNESCO tak twierdzi, to chyba warto się przejechać 45 minut pociągiem z Brukseli i zobczyć na własne oczy. Warto też dlatego, że okolica jest całkiem malownicza, a wzdłuż starego kanału prowadzi fantastyczna ścieżka rowerowa. Wybrawszy się odpowiednio wcześnie, w Maison du Tourism w La Louvière można wypożyczyć rowery w całkiem przystępnych cenach. Niestety, należy je zwrócić przed 18, a więc jeśli ktoś lubi pospać do 12, lepiej postarać się o własny pojazd. Dwa razy dziennie można załapać się na wycieczkę statkiem turystycznym i zobaczyć windy w akcji. Ale ta atrakcja również nie dla śpiochów bo popołudniowy rejs rusza około 14 (ale tą informacje lepiej sprawdzić pod numerem telefonu 0032 64847831).
Ci, którym nie udało się zobczyć dziewiętnastowiecznych maszyn w działaniu, mogą spróbować nagrody pocieszenia. Mniej więcej na wysokości historycznej windy nr 4., na nowej odnodze Kanału Centralnego, znajduje się współczesny dźwig. Mszyna wybudowany w 2002 roku transportuje łodzie na wysokość 73.15 m, i jest największą tego typu windą na świecie. Budowla jest w rzeczy samej ogromna i dominuje okolicę. Wykorzystywana jest na co dzień w żegludze śródlądowej więc nie trzeba mieć wiele szczęścia, żeby zoobserwować ją w działaniu. Podobno można ją rówież zwiedzać.
3 notes
·
View notes
Photo

Przepiękne schody w dawnej siedzibie ambasady RP w Brukseli, avenue des Gaulois 29
9 notes
·
View notes
Photo




Dzisiaj w Brukseli niedziela bez samochodu. To nie tylko zakaz wjazdu autem do miasta, ale również festyny i bio-targi w różnych lokalizacjach. Największy – w Parc Royale i przed pałacem królewskim. O tej fantastycznej inicjatywie pisałam szerzej w zeszłym roku. Teraz mogę tylko potwierdzić, że impreza cieszy się szaloną popularnością i zapewne wiele osób (w tym ja!) nie miałaby nic przeciwko gdyby miasto wyglądało tak* przez cały rok.
*Niekoniecznie w Instagramowej szacie, po prostu – bez samochodów. Ale owszem, mam nową zabawkę. Wszystkie ironiczne uwagi możecie zostawić dla siebie.
0 notes
Text
O tym, że trzeba fascynować się detergentami i kochać lasy
Setki wysłanych aplikacji i bezpłatnie przepracowanych godzin (oczywiście w ramach kolekcjonowania punktów do CV) zaczęły procentować. Wrzesień obfituje w rozmowy kwalifikacyjne, a te z kolei – w monemty w których myślisz: WTF? Oczywiście, nie wszystkie rozmowy generują te momenty nieogarniania rzeczywistości, niektóre z nich (rozmów rzecz jasna) są przyzwoite, a kilka można by nawet nazwać sympatycznymi.
Najlepiej rozmawia się z tymi, którzy kumają baze. Jako, że Brukselka siedzi (tudzież siedzieć bardzo by chciała) w branży komunikacyjnej i eventowej, najprzyjemniej jej się rozmawiało ze wszelkiej maści dyrektorami, koordynatorami, czy też oficerami (tak, tak, oficerami!) ds. komunikacji. Tacy bowiem zadają pytania, które mają odobinę sensu. Wysondują wizerunek organizacji, wypytają co delikwent zmieniłby w dotychczasowej komunikacji i jak podszedłby do konkretnych zadań. Nie najgorzej rozmawia się też z tymi, którzy o komunikacji pojęcia nie mają, ale za to trochę oleju w głowie i znają potrzeby swojej organizacji i pracowników. Oni zawsze, ale to zawsze, zapytają gdzie kandydat widzi się za lat 5, tudzież 10. Najwyraźniej optymistycznie zakładają, że ów kandydat w najbliższym czasie nie zdechnie z głodu, a nawet, że znajdzie pracę. I o ile mogę się domyślać jakie wnioski z odpowiedzi na toż pytanie chcą wyciągnć, nie rozumiem dlaczego zadają je oferując jedynie 6-miesięczny kontrakt. Oni też zapytają, czy delikwent woli pracować w grupie, czy indywidualnie, jak znosi stres, czy ma hobby, a później każą wymienić po 3 swoje wady i zalety. I są to pytania irytujące, acz akceptowalne. Da się z nimi żyć, a nawet można zauważyć pewien sens w zdawaniu takowych.
Ale są też tacy, którzy zapytają „Czy lubi Pani lasy?”, „Czy fascynuje Panią detergenty?”. Serio.
A na bisy, parę słów o detergentach. Otóż państwo od detergentów poszukują Junior Communications Executive, 1-3 lat doświadczenia. A to doświadczenie kandydat powinien mieć szerokie, jako że będzie jedyną osobą ogarniającą całą komunikacje tworzoną przez firmę (a więc pracę z mediami, newslettery, strony internetowe), ale również komunikację w imieniu klientów, tworzenie grafiki (także znajomość programów graficznych mile widziana), organizownie konferencji i spotkań (łącznie z rejestrowaniem uczestników, wypisywaniem faktur i rezerwowaniem biletów lotniczych), uczestniczenie w spotkaniach i pisanie z tychże spotkań raportów, prację z instytucjami europejskimi (a więc doświadczenie i wiedzę w tym zakresie mieć należy), przez 2-3 dni w tygodniu robienie za osobistego asystenta klientów, a poza tym to parzenie kawy i zamawianie taksówek. Przy czym, detergentami należy się fascynować, i to nie tylko w godzinach pracy, ale i później, bo kandydaci, którzy chcieliby po 17 zapomnieć o detergentach, nie są mile widziani. I absolutnie nie można mieć hobby, bo państwo od detergentów „nie zamierzają pracować z ludźmi, którzy o 18 będą musieli wyjść bo sport czy kurs językowy czeka”.
0 notes
Link
Obawy przed masową migracją i tzw. turystyką socjalną sprawiają, że wiele krajów europejskich zaostrza warunki napływu cudzoziemców. Także władze belgijskie znalazły lukę prawną, pozwalającą na zahamowanie fali imigracji - także z innych państw UE.
0 notes
Text
Dla kogo żółta koszulka lidera mistrza absurdu?
Serfując z rozwianym włosem przez suchego przestwór oceanu, ze zdziwieniem ujrzałam, że nie ja jedyna piszę po polsku o życiu w Belgii! Z niedowierzaniem przecierając oczy, trafiłam na ten oto tekst, który całkiem nieźle oddaje absurdalność tego kraju. I ja wiem, że nam ciężko uwierzyć, że w tej dziedzinie Polska nie dystansuje o kilka długości konkurencji, ale przeczytajcie, a sami zobaczycie:
Lepsze niż monopoly
W belgjskiej rzeczywistości pojawiła się nowa gra, pod tytułem: ODBIERZ LIST. Nie jest jeszcze w pełni dopracowana i na razie nie wprowadzono jej do oficjalnego obiegu, ale już od paru miesięcy można w nią grać. Tak naprawdę nie ma innego wyjścia.
No to START
1. START – przyszedł do ciebie list i znalazłeś go w swojej skrzynce. Los się do ciebie uśmiechnął. Przechodzisz na następne pole.
2. Następne pole to: POLECONY – do twojej firmy przyszedł list polecony, ale listonoszowi nie chciało się wejść do środka, więc zostawił awizo. Wsiadasz w samochód i jedziesz do najbliższej poczty. Niestety jest 12h23 – pracownicy poczty jedzą lunch – jest nieczynna. Wracasz do biura i przechodzisz na pole: JUTRO TO ZAŁATWIĘ.
3. Czekasz jeden dzień i jedziesz na pocztę przed godzina 11-stą. Pobierasz numerek i jeśli nie ma dużo ludzi to już po 45-minutach stoisz przy okienku. Nie udaje ci się odebrać listu i przechodzisz na pole: LIST DO ODEBRANIA W KIOSKU. Pomyliłeś adresy.
4. Po kilku dniach przypominasz sobie o awizo, które jeździ z tobą w samochodzie. Odbierasz list w kiosku – ten na szczęście pracuje w południe. Przechodzisz na pole SZCZĘŚCIARZ, a parę dni później przechodzisz na kolejne pole POLECONY.
5. Dostajesz bonusa i dzwonisz na pocztę ze skargą na listonosza Roger’a, któremu nadal nie chce się wejść do biura żeby wręczyć ci przesyłkę. Kilka dni później otrzymujesz odpowiedź z poczty, z poleceniem wymiany skrzynki, która nie odpowiada normom.
6. Cofasz się o dwa pola i trafiasz na pole NIEUDACZNIK. Od tego momentu nie dostajesz przez dwa tygodnie żadnej korespondencji, za to twój telefon się urywa. Dzwonią niezadowoleni dostawcy – wracają do nich niezapłacone przez ciebie faktury, których nigdy nie otrzymałeś. Decydujesz się wymienić skrzynkę.
7. Trafiasz na kolejne pole POLECONY i poznajesz listonosza Roger, który jednak dostał zjebkę i postanowił przynieść ci list osobiście.
8. Trafiasz na pole WIELKIE ZDZIWIENIE – listonosz Roger macha ci listem przed nosem, po czym oznajmia że nie może ci go dać i wypisuje na twoich oczach awizo.
9. Realizujesz punkty od 2 – 4
10. Cofasz się o całą planszę i trafiasz na pole: KARTA UPOWAŻNIAJĄCA. Listonosz Roger lituje się nad tobą wręczając ci kolejne awizo, bo zostawia ci przy okazji stos dokumentów które musisz wypełnić żeby dostać kartę upoważniającą cię do odbioru korespondencji z jego rąk.
11. Realizujesz punkty od 2 – 4
12. Idziesz na pole STOS DOKUMENTÓW i zaczynasz gorączkowo drukować statusy z Dziennika Urzędowego, polować na podpis swojego przełożonego (bo to on ma cię upoważnić), podstępem kserujesz jego dowód i już po 3 miesiącach idziesz na pole OKIENKO.
13. W okienku dowiadujesz się, że twój przełożony musi tam być z tobą osobiście, choćby był premierem Belgii. Okazuje się też, że dla poczty informacje z Dziennika Urzędowego się nie liczą – liczą się ich druki. Dostajesz kolejnego bonusa: AWANTURA, po której twój szef nie musi już przychodzić, ale musisz donieść jeszcze jeden dokument z jego podpisem.
14. Trafiasz na pole: PLATNOŚĆ. Płacisz 45 euro, żeby otrzymać kartę upoważniającą cię do odbierania listów poleconych, za które już przecież nadawca zapłacił.
15. Trafiasz na pole: RĘCE OPADAJĄ i jednak płacisz.
16. Realizujesz część punktu 12-ego dotyczącą podpisu.
17. Wracasz na pole OKIENKO.
18. Dostarczyłeś OSTATNI DOKUMENT, więc awansujesz o 10 pól i trafiasz na pole OCZEKIWANIE NA KARTĘ UPOWAŻNIAJĄCĄ.
19. Dostajesz list i cofasz się na pole TOTALNE WKURWIENIE. Oto poczta zgubiła wszystkie dokumenty dotyczące twojego przełożonego. Został im tylko dowód wpłaty. Musisz zrealizować punkt 12 od nowa.
20. Trafiasz do domu wariatów, gdzie obmyślasz plan jak by tu napisać post o belgijskiej poczcie, żeby ktoś uwierzył, że wszystkie 19 poprzednich punktów to SAMA PRAWDA.
Tekst pochodzi z bloga Bruxelles A2.
0 notes
Photo

To tego tematu podchodziłam już niejednokrotnie, ale jak pies do jeża. Niby ten jeż interesujący, całkiem spory, i cały czas o sobie przypomina, ale to w końcu jeż i kolce ma. Kiedyś jednak trzeba wziąć byka za rogi i rozprawić się z jeżem.
Bezrobocie w Brukseli jest stosunkowo wysokie, bo sięga niemal 21% (dane z końca stycznia 2014) Socjologiczna dusza aż rwie się by trochę poanalizować, ale ja duszę poskromie i nie będę tu nawet próbować domniemywać dlaczego aż 1/5 mieszkańców belgijskiej stolicy jest bez pracy. Ma być subiektywnie i brukselkowo, a nie naukowo. I tak też będzie.
Jednak nie obejdzie się bez pewnej, zupełnie nie naukowej klasyfikacji. Otóż w Brukseli funkcjonują dwa, niemalże odrębne rynki pracy. Jeden to lokalny, belgijski, gdzie znajomość dwóch, a w większości wypadków trzech językiów to minimum. Przynajmniej na stanowiska nieco bardziej interesujące niż konserwator powierzchni płaskich. Bo już nawet kelner powinien choćby potrafić się dogadać w obu oficjalnych językach.
Drugi, to „Brussels bubble” czyli rynek Europejski. A więc Komisje, Parlamenty, Komitety, dobrzy i źli lobbiści oraz wszelkiego rodzaju organizacje międzynarodowe. Tutaj głównym językiem jest angielski, ale znajomość francuskiego jest mile widziana. Ale nie myślcie sobie czasem, że wykształconemu imigrantowi łatwiej znaleźć pracę w tym sektorze, o co to, to nie. Z niewiadomych przyczyn, pchają się tu wszyscy; Hiszpanie, Włosi, Grecy, Irlandczycy, Francuzi,... no i oczywiście silna reprezentacja Polska. Konkurencja jest dzika i szalona.
A nikt nie chce zatrudniać na etat, ale wszyscy chętnie przyjmą stażystów, a jeszcze chętniej - wolontariuszy. Tak więc całe zastępy 30-letnich stażystów z pięcioletnim doświadczeniem zawodowym w organizacjach międzynarodowych konkuruje o te 2 etaty zwalniające się co roku.
Oczywiście pozwoliłam sobie na małą hiperbole, ale nie jest ona daleka od prawdy. Wiele organizacji i firm, zatrudnia stażystów na 6 miesięcy lub na rok i powierza im całkiem odpowiedzialne zadania. Część z tychże organizacji, podpisuje umowy o staż w ramach 'Convention d'immersion professionelle', ale całkiem sporo stażystów pracuje jako "wolontariusze". Jest to oczywiście totalna ściema, bo od owych wolontariuszy oczekuje się, że będą w biurze od 9 do 17, pięć dni w tygodniu. Stażyści, którzy załapali się na prawdziwą umowę, są w nieco lepszej sytuacji. Po pierwsze, dostają miesięczne uposażenie. Dla stażystów powyżej 25 roku życia to 7 stów z hakiem, co pozwala na przeżycie, i to nawet bez większych problemów. Po drugie, mają prawo owi stażyści do 2 dni wolnego miesięcznie, a jeśli uda im się załapać na pracę, stażowa pańszczyzna liczy się do urlopu w nowym miejscu pracy.
I choć dla takiego stażysty, podpisanie umowy o pracę jest jak złapanie Boga za nogi (Zachęcam do stworzenia światopoglądowo neutralnej wersji tego powiedzenia – pisać na priv, a zastosuję przy najbliższej okazji ;)), to nawet po podpisaniu jej, nie należy się zanadto ekscytować. Umowa pewnie będzie na rok lub nawet 6 miesięcy, a później znów się wyląduje w kieracie rozmów o pracę i... na kolejnym stażu.
Jednakże nawet dostanie się na taką rozmowę o pracę nie jest łatwe. Nie dość, że należy wysłać spersonalizowany list motywacyjny, to trzeba się wyróżnić spośród 400* innych, równie zdesperowanych kandydatów. W powszechnym mniemaniu, najlepszym narzędziem do tego celu jest networking czyli jakbyśmy powiedzieli po naszemu - znajomości.
A gdy uda nam się pokonać 15 innych kandydatów i przejść do drugiego, a później trzeciego etapu rozmów, możemy liczyć na kontrakt na 6 miesięcy.
*Brukselka osobiście aplikowała na stanowiska, na które usiłowało się dostać 400 innych kandydatów. Brukselka została nawet zaproszona na rozmowy kwalifikacyjne, w czasie których gratulowano jej wyróżnienia się spośród 400 (lub w innych wersjach 150, 200, 250) kandydatów.
0 notes
Photo

Tekst powstał na zamówienie i został opublikowany na Tempym Kole.
Kiedy zostałam poproszona o napisanie tekstu na temat rowerowej Brukseli, zapytałam jakiego rodzaju zagadnienia będą interesujące dla czytelników 'Tempego koła'. W odpowiedzi dostałam długiego maila, ale pierwszym pytaniem, które zadał Ukasz było "Jak duża przepaść w rozwoju transportu rowerowego dzieli taki kraj jak Belgia od Polski?" oraz o rozwiązania, które mogłyby zostać skopiowane do krajów rozwijających się rowerowo, takich jak Polska. Niestety muszę was, drodzy czytelnicy, oraz Ciebie redaktorze naczelny, rozczarować. Przepaści nie ma. W moim subiektywnym odczuciu, Bruksela nie jest na dużo wyższym etapie rowerowej ewolucji (rewolucji?) niż chociażby Kraków. Owszem, są różnice, infrastruktury dostosowanej dla dwukołowców jest zapewne trochę więcej, ale to nie Wielki Kanion, a najwyżej parę, niezbyt wysokich schodków (ale z rampą).
I chociaż w siostrzanej Holandii królują rowery, Belgia to inna bajka. Dla ilustracji - anegdotka: znajomy Holender, w 24 wiośnie życia pojechał do belgijskiego ośrodka uniwersyteckiego Leuven, studiować coś bardzo skomplikowanego. Leuven, jako miasto studentów, ma opinie bike-friendly i powiadają, że sieć dróg rowerowych jest tam dobrze rozwinięta. Po niecałych 6 miesiącach, rzeczony Holender narzekał przy piwie, że od czasów przeprowadzki, miał dwa razy więcej ryzykownych sytuacji rowerowych, niż w ciągu całego swojego życia. Można by się dopatrywać udziału owego belgijskiego piwa, ale przecież w Holandii mają Heinekena i o suchym pysku nie chodzą.
Muszę tu jednak zaznaczyć, że nie podejmuję się opisania rowerowej sytuacji w Belgii, ograniczę się jedynie do Brukseli. Belgia jest bowiem krajem federacyjnym, podzielonym na Flandrie, Walonie i Brukselę właśnie, a wszystkie te regiony mają swoją specyfikę, zarówno kulturową, jak i pod względem infrastruktury.
Jak już wspomniałam, Bruksela jest jest bardzo specyficzna. Chociaż liczba mieszkańców to milion z hakiem, samo miasto nie jest zbyt rozległe, co powinno sprzyjać rowerowym podróżom. Jednak ukształtowanie powierzchni tej tzw. "stolycy Europy" jest dużo bardziej pagórkowate, niż można by się spodziewać i czasem trzeba się nieźle napedałować by dotrzeć do celu. Z kolei kulturowo, Bruksela jest niesamowitym konglomeratem (niemal 70 % mieszkańców Brukseli jest nie-belgijskiego pochodzenia). W konsekwencji, dominuje styl jazdy samochoderm (i rowerem również), który nazwałabym dalekowschodnio-włoskim. Czasami odnoszę wrażenie, że przepisy ruchu drogowego są tylko luźnymi wytycznymi, a nie obowiązującym prawem. Na wąskich, acz ruchliwych ulicach jednokierunkowych, kierowcy potrafią zatrzymywać się na awaryjnych, żeby porozmawiać z (zapewne dawno niewidzianym) kolegą, który właśnie przechodzi chodnikiem, zastawianie przejść dla pieszych i dróg rowerowych to norma, a klakson jest na porządku dziennym. No i oczywiście wyprzedzanie "na gazetę". Ale rowerzyści też nie są święci. Jazda po chodnikach i przejściach dla pieszych nie jest niczym nadzwyczajnym, ale zdarza się i widzieć dwukołowców przejeżdżających skrzyżowania na czerwonym świetle. I zapewne w związku z tym agresywnym stylem jazdy, zarówno kierowców, jak i rowerzystów, stosunkową popularnością cieszą się kaski i kamizelki odblaskowe.
Natomiast policja, nie reaguje na wykroczenia, zarówno ze strony rowerzystów, jak i kierowców. Podobną biernością wykazuje się zresztą w przypadku kradzieży rowerów, które są tu plagą (kradzieże, nie rowery). Dlatego też mieszkańcy Brukseli, albo kupują rowery z conajmniej 25-letnim stażem i inwestują w porządne łańcuchy (i kiedy piszę łańcuch, mam na myśli prawdziwy, solidny łańcuch z kłódką), albo decydują się na małe składaki, które przy niewielkim wysiłku można wnieść do biura, domu, czy metra.
0 notes
Link
http://wyborcza.pl/1,137766,15971299,A_jak_Asystenci__D_jak_Darmowki__K_jak_Kobiety__L.html#BoxSlotII3img
Trochę racji mają. Ale nie Luks a Plux!
0 notes
Video
youtube
Wczorajsze niezapomniane doświaczenie telewizyjne zainspirowało mnie do napisania kilku słów na temat Eurowizji. Oczywiście z belgijskiej perspektywy.
Otoż Belgia jest jednym z sześciu członków-założycieli Konkursu Piosenki Eurowizji i uczestniczy w tym jakże wspaniałym festiwalu od 1956 roku. W Belgii nic nie może być zbyt proste, więc od czasu debiutu konkursem w kraju zajmują się dwaj belgijscy nadawcy publiczni: flamandzki Vlaamse Radio- en Televisieomroep (VRT) i waloński RTBF, którzy wymieniają się corocznie organizacją selekcji lub wyborem wewnętrznym reprezentanta.
Ale to nie koniec belgijskich zasług dla kultury europejskiej. W 1993 r. Belgia była reprezentowana przez Barbarę Dex.Wystąpiła ona we własnoręcznie uszytej sukience, która tak bardzo nie spodobała się fanom Eurowizji, że została ustanowiona Nagroda im. Barbary Dex na najgorszy strój artysty występującego podczas Konkursu Eurowizji.
I oczywiście, Belgia nie byłaby Belgią, gdyby nie nastąpiły komplikacje językowe. Dwa razy, w 2003 i w 2008 roku, Belgia była reprezentowana przez piosenki napisane w wymyślonych językach. W ten sposób artyści uniknęli konieczności dokonania wyboru jednego z trzech języków oficjalnych.
0 notes
Text
Poświąteczna Brukselka poleca
W związku z Wielkanocą (która tutaj nie jest specjalnie celebrowana i właściwie ogranicza się do polowania na czekoladowe jajka w niedzielny poranek), podjęłam próbę stworzenia choć odrobiny świątecznej atmosfery. A jako, że w międzyczasie, przez zupełny przypadek, natknęłam się na przepis na jajka faszerowane awokado, postanowiłam go wypróbować. Z początku podchodziłam do tego przepisu jak pies do jeża. Bardzo ciekawski pies do całkiem interesującego jeża. Ale z czystym sumieniem mogę powiedzieć – smakuje lepiej niż brzmi.
Co nam będzie potrzebne;
6 lub 7 jajek
1 dojrzałe awokado
połówka cebuli
ząbek czosnku
sok z cytryny lub limonki
majonez
natka pietruszki
cytryna lub limonka
Co z tym robimy;
Standardowo; jajka gotujemy na twardo, studzimy i obieramy. 3 jajka siekamy w drobną kostkę i rozgniatamy widelcem. Pozostałe przekrajamy na pół i wyjmujemy żółtka, które dorzucamy do masy jajecznej. Dodajemy cebulę i czosnek posiekane w drobną kostkę. Awokado rozgniatamy widelcem i mieszamy z masą jajeczną. Doprawiamy majonezem, sokiem z cytryny lub limonki i świeżą nacią pietruszki. Dodajemy sól i pieprz do smaku i tak przygotowaną masą faszerujemy pozostałe białka jajek. Ot, i cała filozofia.
Ku przestrodze; w zależności od rodzaju awokado, faszerowane jajka mogą nie wyglądać zbyt apetycznie. Ale są naprawdę bardzo, bardzo dobre.
0 notes
Photo







Ponad milion cebulek, czyli wiosna pełną gębą
Zadziwiająco wiosenna pogoda* zachęca do wojaży. W ramach „tour-de-zamki”, padło na Kasteel van Groot-Bijgaarden, w którym właśnie odbywają się międzynarodowe targi kwiatów. Tuż za granicami Brukseli, a więc już we Flandrii, około 7 km od centrum – akurat na rowerową wycieczkę. Niestety, nie ma z Brukseli ścieżki rowerowej z prawdziwego zadarzenia. Jest za to pas dla rowerów wyznaczony w pasie drogowym. Zazwyczaj rozwiązanie to działa całkiem nieźle, natomiast na długości Chausse de Gand, która charakter ma raczej mocno południowy, niźli północnoeuropejski, trzeba poruszać się slalomem, pomiędzy parkującymi na awaryjnych samochodami i pieszymi. Im dalej od centrum i od kanału, tym lepiej, natomiast sama droga rowerowa jest dość kuriozalna; wije się niczym pijany wąż, przeskakuje z szosy na chodnik, z chodnika na szosę, raz wiedzie po prawej stronie torów tramwajowych, by po kilkunastumetrach wskoczyć pomiędzy tory, a kawałek dalej ponownie na prawą i chejże na chodnik. A w jednym miejscu nawet kwietnik na niej stoi. Ale jest, i z pewną dozą ostrożności, da się nią dojechać do zamku. A tam jest niewiele lepiej. Wydawałoby się, że Flandria, to będą stojaki dla rowerów. Guzik z pętęlką. Za to sympatyczny pan parkingowy stwierdził, że jesteśmy pierwszą grupą przybyłą na rowerach i zachęcił nas do przypięcia się do ogrodzenia.
Sam zamek za to bardzo ładny (niestety nie można zwiedzać wnętrz), a 14 hektarów ogrodów z ponad milionem (jak twierdzi broszura) kwitnących cebulkowych, robi niezłe wrażenie. Przy ładnej pogodzie, na pewno warto. Choć odrobinę drogo (12 EUR wstęp).
*Zadziwiająco wiosenna pogoda czyli 18 - 19°C i prawie-że-słońce. Bo zazwyczaj w Brukseli, różnice pomiędzy porami roku nie występują. Czy lato czy zima, constans 12°C i pada.
#floralia#floraliabrussels#wiosna#kwiaty#tulipany#bruksela#belgia#tourdezamki#kasteel_van_Groot-Bijgaarden
0 notes
Photo



XII-wieczny zamek i secesyjna szklarnia. W ogrodzie botanicznym Meise.
4 notes
·
View notes
Photo







Rok temu pisałam, że człowek pracujący nie może w pełni z karnawału korzystać. Dziś, o ironio losu, mogę stwierdzić, że człowiek niepracujący z karnawału jak najbardziej korzystać może (o ile go na to stać).
Więcej o słynnym karnawale w Binche możecie znaleźć w zeszłorocznym brukselkowym poście (tutaj). Ale w ramach naocznych wrażeń z Gille'owej parady mogę dodać, że trzeba uważać na wysoko (i nisko) latające pomarańcze i dziki tłum, który przez parę godzin z amokiem w oczach i rozpychając się łokciami, poluje na owoce. A w ramach wyjaśnienie zeszłorocznych wątpliwości; gałązki mimozy mają znaczenie symboliczne; oznaczają one przynależność małżeńską Gille'a do osoby noszącej pęczek żółtych kwiatow w butonierce.
Na koniec, w ramach informacji praktycznych, mogę dodać, że Belgijska kolej organizuje specjalne bilety karnawałowe, dzięki którym do Binche można dojechać za pół ceny.
2 notes
·
View notes
Text
O tym, że średniowieczni Flamandowie byli niewielcy

***
Jak twierdzą coponiektóre źródła, Belgia jest krajem o największej liczbie zamków na kilometr kwadratowy. Nie wiem, czy te źródła nie kłamią nam w żywe oczy, ale spojrzenie na listę belgijskich zamków na wikipedii, pozwala stwierdzić, że nawet jeśli kłamią, to nie tak całkiem bezczelnie.
I tak się składa, że jeden z tych zamków jest całkiem niedaleko od Brukseli, akurat na niedzielny wypad. Kasteel van Beersel (tak, to to samo Beersel w którym produkują najlepsze piwo świata, o którym pisałam tutaj wcześniej) z całą pewnością nie jest typowym muzeum. W zasadzie wyglądałby raczej na opuszczony, gdyby nie myto w wysokości 2.5 EUR od osoby, pobierane na wejściu. Mimo to, zamek jest całkiem nieźle zachowany i ma sporo surowego uroku. Budowla jest niewielka, składa się głównie z trzech ceglanych baszt, otoczonych szeroką fosą. Niestety, dostępne na miejscu informacje są bardzo skąpe, tylko po flamandzku i na dodatek w formie paskudnych pseudointeraktywnych pakamer. Brukselce udało się jednak ustalić, że zamek w obecnym kształcie powstał w XIV wieku, od tego czasu został dwa razy częściowo zniczony i odbudowany, w XVII wieku dorzucono mu dachówki, a w 1954 r. został bohaerem jednego z tomów komiksów „Suske en Wiske” (czy jak ktoś woli Spike and Suzy).



A teraz gwoli wyjaśnienia tytułu; otóż Kasteel van Beersel jest doskonałym dowodem na to, że średniowieczni (ale i zapewne XVII-wieczni) Flamandowie byli niewielkich rozmiarów, bowiem wszelkiego rodzaju przejścia, klatki schodowe i, co najważniejsze, wieżyczka obserwacyjna, są bardzo, ale to bardzo ciasne, a stropy zaskakująco niskie. Drewniane kręconed schody prowadzące na wieżyczkę obserwacyjną (które raczej zasługują na miano spiralnej drabiny) są szczególnie zdradliwe. Brukselka nie poleca zabierania na wycieczkę zbyt wielkiej torby, gdyż można utknąć niczym Kłapouchy w drzwiach Puchatkowego domu. W zasadzie, z małą torebką też można utknąć. Na szczęście nie permanentnie.

Na szczycie baszty - wspomniana wieżyczka obserwacyjna. U podnóża baszty - wspomniana szeroka fosa.

Wnętrze wieżyczki obserwacyjnej. Ilość miejsc ograniczona.

Przejście w którym można utknąć.
*** Zdjęcie zamku w pełnej krasie, za Wikipedią, pozostałe zdjęcia autorstwa mojego i kolegii Irlandczyka. I ponownie przypominam, że nie należy się czepiać jakości/ostrości i czego tam jeszcze chcielibyście się czepiać, bo zdjęcia mają charakter informacyjny, a nie artystyczny. A jak komuś się nie podoba, to proszę Brukselce zafundować smartfona z dobrym aparatem. O.
0 notes
Text
Wielokulturowość, czyli o zielonych bananach.
Jedną z najlepszych (a zarazem najgorszych - ale o tym może innym razem) cech Brukseli jest jest wielokulturowość. Niemal 70 % mieszkańców Brukseli jest nie-belgijskiego pochodzenia, z czego 32 % to Europejczycy. Niektóre części miasta wyglądają jak żywcem wyjęte z Maroka (Brukselka nigdy w Maroku nie była, ale pomijając klimat, tak właśnie to sobie wyobraża. A fakt, że Marokańczycy są najliczniejszą mniejszością etniczną w mieście, tylko potwiedza brukselkową tezę), inne przywodzą na myśl wycinek czarnej Afryki (Matonge) ściśnięty w środku europejskiego, bądź co bądź, miasta.
Subiektywnie największą zaletą brukselskiej wielokulturowości jest urodzaj mniej lub bardziej egzotycznych produktów, potraw i knajp. I tu wracamy do targu na Deacroix i zielonych bananów. Z tymi bananami to jest tak; jako że są cholernie twarde, nie nadają się do spożywania na surowo. Samo obranie delikwenta stanowi pewien problem. Ale warto się trochę postarać, bo smażone wychodzą pycha. I poza obieraniem, są śmiesznie łatwe do przygotowania. A robimy to tak; 70% wysiłku wkładamy w obranie baranów (na 2 osoby, 2 zielone banany są w zupełności wystarczające). 20 % pracy idzie na posiekanie delikwentów na ok 0.5 cm plastry. 5 % energii wkładamy w znalezienie patelni i rozgrzanie oleju arachidowego (oleju nie żałujemy, ale temperaturę utrzymujemy umiarkowaną). Ostatnie 5 % pracy schodzi nam na obustronne usmażenie bananowych talarków. Możemy je lekko zarumienić, ale ważne, żeby środek plastra pozostał miękki. Na koniec warto je odsączyć na papierowym ręczniku i lekko posolić. Banany zaskakująco dobrze idą w parze z guacamole z pomidorami i ryżem. A teraz odpowiedź na pytanie, które z pewnością nurtowało was od zawsze: tak, bardzo dojrzałe zielone banany stają się żółte!

I na koniec dwa słowa o nowych nabytkach.
Proszę Państwa, oto przed wami smoczy owoc! Śliczna różowa skórka i biało-czarny środek. W smako i konsystencji trochę jak mniej-kwaśne-kiwi, czyli nie moje klimaty. Ale za to jak wygląda!


I nieco mniej spektakularne, ale równie urocze – miniaturowe białe bakłażany. Jeszcze nie ugotowane, więc nie wiem czy warte swojej podniebnej ceny. Ale za urodę 5/5.

0 notes