Tumgik
Ziemia kłamstw – Anne B. Ragde
Saga rodziny Neshov zyskała ogromną popularność stosunkowo niedawno, biorąc pod uwagę, że pierwsze polskie wydanie pojawiło się bodaj w 2011 roku.
Wznowienie, w nowej szacie graficznej, w zasadzie zalało internet, w szczególności instagram. Fotografowano każdą z części, ale zaledwie niewielki procent zdjęć opatrzony był opinią. Dość kuriozalna, a jednocześnie bardzo charakterystyczna dla tego medium sytuacja: „Kupiłam/dostałam, nie mam czasu czytać, ale już nie mogę się doczekać, bo zbiera tyle dobrych opinii. A co wy sądzicie?” I przyznaję, mnie również zdarzają się czasami takie zdjęcia, ale w przypadku tej książki sytuacja powtarzała się masowo. Być może to tylko moje wrażenie, ponieważ byłam ciekawa treści i szczerze interesowało mnie, co to za historia. Trudno też oprzeć się wrażeniu, że akcja promocyjna wydawnictwa była dość szeroko zakrojona. Przed wyjazdem na krótki urlop potrzebowałam nowych ebooków i skusiłam na „Ziemię kłamstw”. Nie chciałam ryzykować, szczególnie po lekturze pierwszego tomu serii Eleny Ferrante – o „Genialnej przyjaciółce” i jej kontynuacji naczytałam się zachwytów, ale jakoś tak się stało, że kupiłam najpierw pierwszy tom. Podsumuję tę książkę pewnie innym razem, ale dość powiedzieć, że cieszyłam się, że nie skusiłam się na zakup całości, ponieważ początek historii mocno mnie rozczarował.
To chyba rodzaj takiego ważnego doświadczenia, żeby zawsze brać poprawkę na recenzję, ochy i achy i absolutnie wystrzegać się kupowania kota w worku. Ale, do rzeczy!
Tym razem, zachowawczo, kupiłam tylko pierwszy tom, mimo że internety kusiły trylogią, a – jak okazało się niedługo po tym – również czwartym tomem w zapowiedzi. Zaskoczyła mnie ta powieść.
Oczekiwałam chyba czegoś… większego, bardziej rozległego, spełnienia skojarzeń ze słowem saga. Tymczasem to dość kameralna opowieść o kilku osobach, ze sporą ilością retrospekcji, ale sama akcja rozgrywa się w ciągu kilku dni.
Atmosfera jest dość duszna, oparta na sekretach i pretensjach. I mnóstwo tu opisów zaniedbanych, starych, brudnych pomieszczeń, które mają chyba symbolizować stosunki panujące w rodzinie Neshov. Te opisy były tak sugestywne, że przesłaniały mi wplatane relacje ze wspaniałych norweskich przestrzeni, eleganckich mieszkań i sterylnie czystych gabinetów weterynaryjnych czy szpitalnych sal. Z pewnością to osobiste inklinacje, ale trudno mi było czytać wspomniane fragmenty płynnie. 
Zarówno jeśli chodzi o samą akcję, rodzinną historię, bohaterów, mam bardzo mieszane uczucia. Książka jest, owszem, ciekawa, choć nie wciągająca; jest nawet dość mocny punkt – niektórzy mówią o nim, że jest szokujący, dla mnie był tylko potwierdzeniem przypuszczeń, które pojawiły się mniej więcej w połowie czytania. Wszystko to składa się na jakiś rodzaj rozczarowania, z pewnością wynikającego ze zbyt dużych oczekiwań, zbudowanych na relacjach znalezionych w internecie.
To nie jest zła powieść, nie jest też nudna, określiłabym ją chyba jako prostą historię z twistem. Może dopiero lektura całości przynosi efekt, o którym w ciągu kilku miesięcy tak entuzjastycznie piszą książkowi blogerzy. A może po prostu to nie jest literatura, która robi na mnie wrażenie. Nie mogę powiedzieć, żebym była specjalnie ciekawa dalszego ciągu. Na początku 2017 roku, gdy czytałam „Ósme życie”, również miałam w trakcie lektury mieszane uczucia, irytował mnie głównie wątek magicznego naparu czekoladowego, ale po skończeniu części pierwszej szybko sięgnęłam po kontynuację. W przypadku sagi Neshov raczej tak nie będzie.
0 notes
Nocne czuwanie – Sarah Moss
Zaintrygowała mnie – z uwagi na osobiste doświadczenia – mała szkocka wyspa w streszczeniu na okładce. Ale otwierając tę książkę po raz pierwszy, sama właściwie nie wiedziałam, czego się spodziewać: powieści obyczajowej czy kryminalnej. I po przeczytaniu nie wiem, jak można by zakwalifikować ten typ prozy. Zetknęłam się nawet z określeniem „proza kobieca”, która to kategoria zawsze mnie trochę mierzi, ale to już temat na osobny wpis. To z pewnością powieść o tym, co dla kobiet istotne. Dziś być może szczególnie istotne, bo zewsząd płyną dobre rady i kulturowe wzorce, którym mamy sprostać. I tutaj muszę przyznać, proza Moss jest niezwykle sugestywna, bo sama lektura scen, w których główna bohaterka ma do ogarnięcia i dom, i dzieci, i swoją zawodową pracę, powoduje lekki zawrót głowy. To kolejny moment, w którym może rozgorzeć długa dyskusja na temat miejsca i sytuacji kobiet w obecnej rzeczywistości, ale nie o tym chciałam pisać. Jest zagadka i jest codzienne, choć w sumie dość egzotyczne życie – na małej, prywatnej wyspie, w surowym szkockim klimacie, w warunkach, które z miejsca dość trudno jest sobie wyobrazić.
Pierwszoosobowa narracja to świetne rozwiązanie, a jeszcze lepsze – opowieść przetykana listami z przeszłości. Dzięki temu na obraz Colsay [wyspy] składają się relacje współczesna i historyczna, obie składane przez kobiety bystre, inteligentne i jednocześnie będące tam nie do końca z własnej woli. Od początku jest dość jasne, że coś je połączy. Można podczas czytania tej książki różnie rozłożyć akcenty, czytać ją przez pryzmat zagadki lub jako opowieść o dwóch kobietach, które – choć żyją w zupełnie innych czasach – mają ze sobą coś wspólnego. I choć kryminały czytam często i bardzo je lubię, nie potrafię traktować „Nocnego czuwania” jak powieści kryminalnej – ta sfera opowieści pozostaje dla mnie jedynie tłem. O wiele bardziej wybija się tu wątek psychologiczny, związany z rozterkami Anny, głównej, współczesnej bohaterki. To niezła, stosunkowo lekka, mimo że w dużej mierze smutna, proza. Nie brakuje tu ironii, sporo jest dylematów, choć bez histerii. Ciekawie czytało mi się tę opowieść choćby z uwagi na to, że byłam kiedyś na wyspie, również szkockiej, która – choć nieco większa niż opisywana przez Moss i jednak bardziej zaludniona – w razie złych warunków pogodowych mogłaby być odcięta od świata na długie tygodnie. Przeprawa w takie miejsce, ciągła, bliska obecność wody, gdziekolwiek się pojedzie, daje wyobrażenie o uczuciach towarzyszących mieszkaniu tam na stałe. Pozwala też na wyczucie specyficznej atmosfery, jaka panuje w tej powieści.
Przyznaję, miałam chyba nieco większe oczekiwania w stosunku do samej historii. Czekałam na jakiś mocny, zniewalający zwrot akcji, na coś, co sprawi, że zagadka będzie mroczniejsza, rozwiązanie nieco bardziej skomplikowane i że będę do niego docierać po kawałku.  Wątek dziecka pogrzebanego w ogrodzie okazał się, w moim odczuciu, jedynie narzędziem do opisania emocji Anny, skłaniał ją do refleksji, o które być może nie pokusiłaby się w danym momencie życia, gdyby nie to, co znalazła na Colsay.
Koniec końców uznaję tę książkę za powieść obyczajową, z nutą psychologii i kryminalną zagadką w tle. I jak to z powieściami obyczajowymi często bywa – nie wywarła na mnie ogromnego wrażenia, ale jej klimat pozostał jeszcze kilka dni po lekturze.
0 notes
I cóż, że o Szwecji – Natalia Kołaczek
Zdecydowanie najlżejsza spośród moich ostatnich lektur. Nie jest to żadna odkrywcza forma, podobne książki można spotkać w księgarni – o Szwecji, o innych krajach również. Ale zawsze doceniam te publikacje, które przygotował ktoś, kto „siedzi w temacie”. Nie chodzi nawet o to, żeby nie był to zbiór informacji, które – prędzej czy później, wkładając w to mniej czy więcej wysiłku, poświęcając czas – mogłabym znaleźć w internecie, bo nie ukrywajmy – internet jest pełen wiadomości, tyle że dość rozproszonych i nie zawsze potwierdzonych. Jeśli ktoś pokusi się o taki rzetelny zbiór – też dobrze.
Jednak miło, jeśli ktoś, kto pisze o innym kraju bywa tam w miarę regularnie, śledzi doniesienia i to nie tylko te, które przenikają do mediów międzynarodowych, jeśli ma styczność z obywatelami tego kraju i potrafi przedstawić realia, a nie tylko odmalować widok z pocztówki. Szwecja to od kilku czy nawet kilkunastu lat obiekt żywego zainteresowania Polaków. Ten stosunkowo bliski kraj fascynuje nas, ale nie jestem pewna, czy to przekłada się na jakąś konkretną wiedzę. Większość zapewne ma jakiś drobiazg z popularnego sklepu meblowego. W sieci szukamy przepisu na szwedzkie klopsiki, zaczytujemy się szwedzkimi kryminałami. Z tej mieszanki wyłania się dość stereotypowy obraz kraju pełnego osób o blond włosach, które muszą mieć mroczne myśli, bo przecież zimno, ciemno, a prawo takie restrykcyjne. Natalia Kołaczek w Szwecji bywa i Szwecję zna. Funkcjonuje w języku, kulturze, orientuje się w bieżących problemach i trendach. Jest zorientowana, a przy tym potrafi ciekawie opowiadać o tym, co wie i co zaobserwowała. „I cóż, że o Szwecji” to taki zbiorek informacji dość powszechnie znanych, ale i takich, na które wcześniej nie natrafiłam – dzięki temu to świetna lektura dla tych, którzy o Szwecji wiedzą niewiele, ale również dla tych, którym się wydaje, że ten północny kraj nie ma przed nimi tajemnic. Czytałam tę książkę w czerwcu 2017 roku, stosunkowo niedługo po wydaniu i znalazłam w niej wiele bardzo aktualnych informacji – dotyczących przepisów prawnych, obyczajów, kwestii językowych, które zajmują teraz Szwedów. To nie tylko rozrywka, ale także kompendium informacji praktycznych – ot, choćby dotyczących segregacji odpadów, na którą kładzie się w całej Skandynawii spory nacisk. Lekka, interesująca, bardzo aktualna. A dla tych, którym mało i którzy zainteresowani są tym krajem, dobra wiadomość – autorka prowadzi blog. To tam co kilka dni można znaleźć nową porcję ciekawostek, w dużej mierze dotyczących języka szwedzkiego, ale też bieżących wydarzeń, tradycji, publikacji o Szwecji. Dużo praktycznych informacji, ale też spora przyjemność czytania dla tych, którzy lubią poznawać interesujące fakty, nie planując nawet żadnej wyprawy na północ. Polecam i książkę, i stronę autorki. http://szwecjoblog.blogspot.com
0 notes
Tumblr media
Nowe!
0 notes
Barbara Hulanicki. Ważne jest tylko jutro - Judyta Fibiger
O świecie mody mam raczej blade pojęcie. Nie jestem może ignorantką, kilka ważnych nazwisk i wydarzeń kojarzę. Ale nigdy nie powiedziałabym o sobie, że jestem entuzjastką tematu.  O Barbarze Hulanicki - przyznaję - nie słyszałam wcześniej. A nawet jeśli gdzieś słyszałam, zupełnie nie potrafię sobie przypomnieć. Ale ponieważ uwielbiam dobre wywiady-rzeki i ciekawe biografie, ta książka wydała mi się kuszącą lekturą.
Wciąga od samego początku. To nie tylko kawał historii mody i rozmowa z - niewątpliwie - żywą legendą, która zmieniła postrzeganie ubioru przez młodych ludzi.  Sztuka wywiadu jest trudna i zdarzało mi się już czytać książki, w których to osoba przeprowadzająca wywiad dominowała rozmowę. Judyta Fibiger rozmawia z Barbarą Hulanicki jako przyjaciółka i to czuje się w tej książce. Rozmowa jest kameralna, dotyczy często bardzo osobistych kwestii, ale autorce nie brakuje ciekawości, dociekliwości i konsekwencji. Pyta o wszystko, od spraw oczywistych, takich jak moda, styl, legendarna Biba, przez sprawy związane z pochodzeniem, rodziną, życiem w kilku różnych krajach, na kwestiach czysto biznesowych skończywszy.  To opowieść nie tylko o życiu jednej zdolnej kobiety czy firmy, którą stworzyła. To podróż przez kilka ostatnich dziesięcioleci, historia pomysłów, które zmieniły sposób postrzegania ubioru, stały się elementem kulturowej rewolucji. To też szereg niezwykle przenikliwych spostrzeżeń dotyczących wartości, jakie przyświecają ludziom w tej branży, dążenia do celu, realizowania pasji. Wbrew temu, co może sugerować pierwsze wrażenie, to bardzo wszechstronna rozmowa.
Nie można nie wspomnieć o szacie graficznej tego wydania. Książka dopracowana jest w szczegółach, wydrukowana na grubym, albumowym papierze, przebogata w ilustracje i zdjęcia - często z prywatnego archiwum Barbary Hulanicki.  Zarówno treść jak i sam przedmiot zachwyci każdego miłośnika mody, ale jest to również świetna propozycja dla tych, którzy na co dzień nie interesują się tematem. 
0 notes
Życie pasterza - James Rebanks
Do wszelkich bestsellerów podchodzę ostrożnie. Do określeń w stylu “to książka zupełnie inna od wszystkich” - z dużą rezerwą. 
W biografiach i osobistych historiach zawsze znajdzie się ten jedyny w swoim rodzaju rys, bo liczba czynników, które mają wpływ na nasze życia jest po prostu niezliczona i już ta kombinacja sprawia, że trudno aby dwie historie były takie same.  W dodatku mnóstwo teraz na rynku pozycji o powrocie do natury, zaletach życia blisko niej, o tradycyjnych metodach budowania, gotowania, dbania o ciało. U uprawie i hodowli, o domowych kosmetykach i leczniczym działaniu roślin rosnących przy każdej drodze.  A trend pisania o odchodzeniu z korporacji i porzucania wygodnego życia w mieście to już od pewnego czasu niemal osobny gatunek literacki. ;) I czym niby “Życie pasterza” różni się od tego, co do tej pory można było znaleźć na księgarskich półkach?
Może nie jestem najlepszą osobą do punktowania takich opowieści, bo sięgam po nie rzadko. Ale ta mnie niezwykle zauroczyła. 
Rebanks opowiada historię swoją, osobistą, od dnia narodzin, wplatając w to bardzo umiejętnie nie tylko dzieje Krainy Jezior i swojej rodziny, która hodowlą owiec na tych terenach zajmuje się od około sześciu wieków [!]. Mnóstwo tu także opisów pracy na farmie, trudności związanych z poszczególnymi, koniecznymi do wykonania w określonym czasie zadaniami. Nie brakuje opowieści o surowym klimacie, zmieniających się porach roku, zaskakującej pogodzie, ułatwieniach związanych z technologią i o tym, że niektóre rzeczy nadal robi się tak samo, jak 100 czy 200 lat temu, ponieważ tylko doświadczenie i wynikająca z niego intuicja sprawdzają się w tej pracy. To piękna, dojrzała i mądra opowieść. Fascynująca głównie z uwagi na niezwykłą szczerość autora, który w żaden sposób nie stara się upiększać i koloryzować swojego życia i wsi. Bardzo otwarcie opowiada o pasterskich temperamentach, rodzinnych niesnaskach, trudnościach w pogodzeniu dwóch wizji w jednym gospodarstwie. To również historia niezwykła z uwagi na osobiste losy Rebanksa, który przebył dość zawiłą drogę od nienawidzącego szkoły nastolatka do absolwenta jednego z najznakomitszych uniwersytetów. Bez względu na to, czy tęsknimy do domku pod lasem czy cenimy życie w miejskiej dżungli, warto sięgnąć po “Życie pasterza”, bo to znakomite połączenie autobiografii i reportażu, a przy tym inspirująca i kojąca opowieść o jedynym w swoim rodzaju miejscu.
PS. Polecam również obejrzeć w internecie zdjęcia z tych terenów i zaobserwować konto autora na Twitterze: https://twitter.com/herdyshepherd1
0 notes
Literatura faktu - kwiecień, maj 2017
Angole – Ewa Winnicka wyd. Czarne
Nie planowałam tej lektury, wyjęłam książkę z bibliotecznego regału, a w domu otworzyłam, żeby przejrzeć i... przeczytałam jednym tchem. To tyleż fascynująca, co przygnębiająca lektura. Każdy niedługi rozdział to historia Polki lub Polaka na Wyspach. Nie tylko tych, którzy wyjechali tuż po otwarciu granic, ale również emigracji politycznej z lat 80., czy tych, którzy o pobyt w Wielkiej Brytanii starali się jeszcze zanim Polska wstąpiła do Unii.
Autorka nie komentuje, całość skonstruowana jest jako monolog konkretnego bohatera. Niektórzy odnieśli sukces, inni żyją z tygodnia na tydzień, jeszcze inni stracili nawet resztki tego, z czym przyjechali. Zakładali firmy, zatrudniali się zgodnie ze swoimi kwalifikacjami lub imali zadań, których rodowici Brytyjczycy absolutnie nie chcieli. Ściągali z Polski rodziny i znajomych lub tracili zupełnie kontakt z najbliższymi, którzy zostali w kraju.
To panorama losów, cały przekrój możliwości, które czekają po wyjeździe z Polski. Z pewnością historie takie jak te miały miejsce też w innych krajach, do którego ruszyła zarobkowa emigracja w XXI wieku, ale Wielka Brytania jest niezwykła choćby z uwagi na ilość Polaków, jaka się tam osiedliła. Każda z tych historii jest niesamowita i niesie ogromny bagaż emocji. Zebrane razem robią ogromne wrażenie.
Polak sprzeda zmysły – Konrad Oprzędek wyd. Dowody na istnienie
Polska w ogłoszeniach. Oprzędek wykorzystał reporterską metodę sprzed lat, kiedy to Krzysztof Kąkolewski, śledząc ogłoszenia w prasie, pokazał życie Polaków w latach 60. Co chcą sprzedać, kupić, zamienić, ale za tym przyszła opowieść o tęsknocie, potrzebach, brakach, o tym, co w ludziach tkwi, a czego się boją, o czym marzą, na co czekają.
Po upływie pół wieku, gdy internet niesie możliwość zamieszczenia właściwie każdej treści, Oprzędek udaje się śladem słów, które statystyczny czytelnik po prostu omiecie wzrokiem i których nie zapamięta.
Dla mnie szczególna była opowieść o kobiecie poszukującej trzech osób, które poznała w trakcie studiów. Opowiedziała historię, powiedziała coś o sobie. Prowadzi z mężem sklep internetowy z artykułami dla dzieci. Ale każdego dnia myśli o trzech kolegach, którzy zniknęli [nie będę opowiadać tej historii, żeby nie zdradzić treści]. Kilka lat temu trafiłam do magazynu sklepu po potrzebne mi niemal natychmiast siedzisko samochodowe dla kilkuletniego dziecka. Obsługiwała mnie wówczas młoda kobieta, która – pomyślałam w trakcie lektury – mogła być bohaterką tego reportażu. To uświadomiło mi, że każdy z nas ma prawdopodobnie jakąś historię, której cień przemyka w naszej codzienności. Charakter ogłoszeń jest różny i różne emocje towarzyszą czytaniu poszczególnych reportaży. Pomysł na odtworzenie idei Kąkolewskiego współcześnie był znakomity, choć efekt bywa momentami przerażający. Znakomicie podsumował te teksty na czwartej stronie okładki Mariusz Szczygieł, pisząc: „Błyskotliwa książka Konrada Oprzędka pokazuje, kim są Polacy, kiedy nie muszą być sobą. ”
Zaraza – Jerzy Ambroziewicz wyd. Dowody na istnienie
Wydawnictwo Dowody na istnienie przypomina znakomite reportaże sprzed lat. Zaczęli od „Nie oświadczam się” Wiesława Łuki, a w 2016 roku ukazała się „Zaraza” - fabularyzowany reportaż o epidemii ospy, która w 1963 roku pojawiła się we Wrocławiu. Fabularyzacja sprawia, że czytając tekst, mamy przed oczami konkretne sceny, obrazy, bohaterów. Przedstawiona bardzo plastycznie historia sprawia wrażenie gotowego scenariusza filmowego. Ambroziewicz przedstawił nie tylko namacalny, administracyjno-medyczny aspekt tamtej sytuacji, opisał relacje społeczne, ludzkie zachowania w obliczu zagrożenia. Książka ukazała się po raz pierwszy dwa lata po opisywanych wydarzeniach, więc autor garściami czerpał z relacji osób zaangażowanych w akcję, ale również tych, którzy sparaliżowani strachem przebywali wówczas w odciętym od świata mieście. Z perspektywy czasu okazuje się, że to jeden z najważniejszych przekazów na temat tamtych wydarzeń, ponieważ ówczesne władze mocno cenzurowały informacje dotyczące rozprzestrzeniającej się choroby. W efekcie w archiwach prasowych znaleźć można dziś tylko strzępki wiadomości.
To świetny reportaż, w formie rzadko aktualnie spotykanej. Czyta się go jednym tchem i nie dziwi fakt, że uznany został za wart wznowienia.
Mózg i błazen. Rozmowa z prof. Jerzym Vetulanim – Marcin Rotkiewicz wyd. Czarne
Lubię serię „Bez pośpiechu”, bardzo lubię wywiady, które wydaje Czarne. Zazwyczaj czyta się je w okamgnieniu, ale mnóstwo w tych rozmowach fragmentów, do których można wracać. Z profesorem Vetulanim zetknęłam się wcześniej jedynie w jakichś prasowych wzmiankach. Wiedziałam, że jest neurobiologiem i współtwórcą legendarnej Piwnicy Pod Baranami, ale nic nie zapowiadało, ze to człowiek tak do siebie i świata zdystansowany, potrafiący opowiadać o skomplikowanych procesach biologicznych w przystępny dla laika sposób. Sądziłam, że na tym skupi się ta rozmowa, ale nie, obfitowała w opowieści o działalności artystycznej profesora, krakowskie anegdoty, historie związane z rodziną, przyjaciółmi, pracą naukową w ówczesnej Polsce i wyjazdach zagranicznych w czasach PRL. Lekko poprowadzona, choć dotycząca również trudnych kwestii rozmowa była doskonałym przerywnikiem w zbiorach reportaży.
Jak przestałem kochać design – Marcin Wicha wyd. Karakter
Ta książka to dla mnie dowód na to, że długie odkładanie lektury i czytanie zbyt wielu recenzji jeszcze przed sięgnięciem po swój prywatny egzemplarz może być błędem. Książka przeleżała „w kolejce” ponad pół roku i w efekcie stwierdzam, że oczekiwałam czegoś innego.
Wiele jest w tej książce ciekawych anegdot i trafnych spostrzeżeń. Ale o ile Wicha zaczyna z wysokiego ce, o tyle dalej treść się nieco rozmywa. Nie jest mniej interesująco, po prostu spodziewałam się ciągłości, opowieści z ciągiem przyczynowo-skutkowym, a tymczasem po lekturze całości miałam wrażenie, że to po prostu luźny zbiór notatek, jakby ktoś rozwinął w krótkie artykuły wypunktowane przemyślenia lub zebrał notki z bloga w całość bez redakcji.
Wiele razy uśmiechałam się w duchu w trakcie lektury, nie zabrakło też momentów refleksyjnych w czasie czytania. Każdy w swojej branży ma chyba szereg doświadczeń, które sprawiają, że z ludzkością nie zawsze nam po drodze. Wicha potrafi o swojej pracy opowiadać zajmująco, ale – jak wspomniałam na początku – spodziewałam się po prostu innej formy tej opowieści.
Niemniej po kolejną książkę autora, która właśnie ukazała się na rynku „Rzeczy, których nie wyrzuciłem”, sięgnę z cała pewnością.
0 notes
Psy gończe, Ślepy trop - Jorn Lier Horst
Kilka miesięcy temu poczułam, że przeczytałam chyba wszystkie wydane w ostatnim dziesięcioleciu w Polsce książki kryminalne, które miały szansę mi się spodobać i sięgałam tylko po nowości.
A ponieważ kilka razy mocno zawiodłam się na tym, co tak gorąco polecano w recenzjach, pozwalających oderwać się na cały wieczór od rzeczywistości opowieści po prostu zaczęło mi brakować. Bardzo popularne powieści bardzo popularnego autora zupełnie nie przypadły mi do gustu, inny, porównywany do serii Camilli Lackberg cykl polskiej pisarki, po trzeciej części zaczął mnie irytować jeszcze mocniej niż na początku, gdy same zagadki były na tyle interesujące, żeby przemęczyć całe obyczajowe tło. Po powieści Horsta sięgałam więc dość sceptycznie. Pisałam o tym w zeszłym roku, przy okazji lektury „Jaskiniowca” tego autora. W końcu przyszła pora na nadrobienie zaległości i przeczytanie ostatniego tomu serii Horsta, jaką miałam w domu: „Psów gończych”, a przy okazji wizyty w bibliotece, wypożyczyłam też nowszą część, „Ślepy trop”. I o lekturze tych dwóch tytułów, które pochłonęłam jeden za drugim, w dwa dni, chciałabym napisać razem, bo – oprócz faktu, że to oddzielne historie kryminalne – łączy je kilka punktów, według mnie charakterystycznych dla twórczości tego norweskiego autora. Horst to były policjant i najwyraźniej odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu. Wie, o czym pisze i to czuć w tekście. Opisywane u niego historie zachowują ciąg przyczynowo-skutkowy, żaden dowód, żaden winny i żadne rozwiązanie zagadki nie są wyciągane jak królik z kapelusza. Silne pozycje zajmują tu logika, dedukcja i metodyka. Z pewnością zawodowe doświadczenie pozwala na wplatanie w losy bohaterów praktycznej wiedzy, która – co istotne – pojawia się w niewymuszony sposób. Dialogi są wartkie, relacje między bohaterami naturalne i wiarygodne. To wszystko sprawia, że treść po prostu się pochłania.
Dodatkowym atutem jest dla mnie konstrukcja tych książek. Na 360-400 stronach mieści się kilkadziesiąt rozdziałów, a więc żaden z nich nie ma więcej niż 6-8 stron, a to sprawia, że historia podzielona na kilka wątków jest poszatkowana równomiernie i można ją czytać nawet „z doskoku”, w tramwaju, kolejce do lekarza czy w trakcie gotowania wody na herbatę, nie tracąc istoty omawianej właśnie kwestii. Nawet tak krótkie rozdziały, przetasowane, kończą się przeważnie w momencie, który sprawia, że chce się czytać dalej, trudno tak po prostu odłożyć książkę.
Same zagadki są pomysłowe, ale nie za bardzo wydumane, dość różnorodne i na tyle, na ile zdążyłam się zorientować, silnie osadzone w norweskich realiach. 
Oczywiście, zawsze znajdzie się bohater, który sam idzie do ciemnego opuszczonego domu pod osłoną nocy lub wtyka nos w nieswoje sprawy, ale u Horsta zawsze wynika z tego zachowania coś konkretnego, nie są to sceny tylko i wyłącznie dla sztucznego nabudowania napięcia. Seria z komisarzem Wistingiem ciągle się rozrasta, Smak słowa wydaje kolejne tomy. Ponieważ chyba ani wydawnictwo, ani ja nie zachowujemy chronologii, historię samego policjanta i jego najbliższych poznaję trochę na wyrywki, ale nieprzegadane wątki poboczne nie przeszkadzają w lekturze właściwej, są jej niezłym uzupełnieniem. Proza Horsta to miłe odkrycie – jest jeszcze zapas kryminalnych historii do poznania.
0 notes
Literatura faktu - przegląd lektur z I kwartału 2017 roku
Szybkie spojrzenie na notatki pozwoliło mi stwierdzić, że w pierwszym kwartale 2017 roku czytałam głównie literaturę faktu.
Nie lubię pierwszych miesięcy roku, przede wszystkim z uwagi na wciąż krótkie dni, konieczność czytania przy sztucznym świetle nawet w środku dnia i pogodę, która przynajmniej od kilku lat bardziej przypomina październik z niemiłymi niespodziankami niż klasyczną zimę.
Zazwyczaj nie robię czytelniczych postanowień i nie podejmuję wyzwań, więc nie zdarza mi się w styczniu rzucać na stosy książek z większą energią niż w pozostałych miesiącach. W tym roku w zasadzie było podobnie, z jednym wyjątkiem: bardzo chciałam przeczytać kilka książek, które z różnych powodów umknęły mi w niedalekiej przeszłości – albo odkładałam lekturę, albo w ogóle nie słyszałam o ich premierze.
Trzy ostatnie miesiące były więc czasem nadrabiania zaległości nonfiction, nie wszystkich, ale z efektów i tak jestem zadowolona.
O każdej z tych książek można by napisać osobny tekst, jednak postanowiłam zanotować krótkie podsumowania z wrażeniami po lekturze. Kolejność jest przypadkowa.
HIGIENIŚCI, Maciej Zaremba Bielawski
wyd. Czarne
Przymierzałam się do tej książki od czasu, gdy się ukazała, czyli od blisko 6 lat. Temat nie był mi obcy, ponieważ w czasie studiów byłam na kilku wykładach z antropologii kultury, które dotyczyły eugeniki. Przeglądowe wykłady wydały mi się interesujące, ale dotykały tematów dość pobieżnie. Dlatego chciałam sięgnąć po tę pozycję – stosunkowo obszerna rzecz, w dodatku napisana przez autora świetnych reportaży ze Szwecji, które przeczytałam kilka lat temu.  
„Higieniści” zarazem mnie rozczarowali i mocno uzupełnili wiedzę.
To bardzo dokładny zbiór i przegląd regulacji prawnych, które sprawiły, że ostatnie 150 lat w dziejach ludzkości ma o wiele więcej ciemnych momentów, niż nam się na co dzień wydaje.
Dodatkowym atutem jest na pewno historia z Japonii, o której eugenicznym obliczu nie miałam pojęcia.
A dlaczego książka nieco mnie rozczarowała? Ponieważ jest skonstruowana w sposób stricte naukowy, a ja spodziewałam się czegoś bardziej reportażowego. Tym bardziej, że – jak przyznaje sam autor – punktem wyjścia do napisania „Higienistów” była stosunkowo nowa historia Szwecji. Liczyłam na więcej przykładów, bo wiem skądinąd, że łamanie praw człowieka pod płaszczykiem społecznej troski dzieje się właściwie do dziś, a przez ostatnich kilkadziesiąt lat w wielu miejscach zdarzało się w świetle prawa.
Cieszę się, że wreszcie udało mi się „Higienistów” przeczytać. Doceniam olbrzymią pracę autora, bo zdaję sobie sprawę, że samo zgromadzenie materiałów musiało być czaso- i energochłonne, a opisywanie nieludzkich procedur stosowanych wobec jednostek, które jako społeczeństwo powinniśmy otoczyć specjalną troską, z pewnością również emocjonalnie wymagające.
POLSKIE MORDERCZYNIE, Katarzyna Bonda
wyd. Muza
Znana szerzej z powieściowej twórczości, nazywana polską królową kryminału, Katarzyna Bonda wraca tą książką do własnych korzeni. Dziennikarka, wieloletnia reporterka sądowa przedstawia sylwetki kobiet, które w polskich więzieniach odsiadują wyroki za morderstwa.
To niezwykle ciekawa, ale jednocześnie porażająca książka.
Uważam, że jest pomysłowo skonstruowana: każda historia podzielona jest na dwie zasadnicze części – pierwsza to wypowiedź bohaterki, monolog dotyczący samej zbrodni, ale też dzieciństwa, relacji rodzinnych, marzeń. Druga z kolei to podsumowanie historii oparte na aktach sądowych, opracowane przez autorkę.
Książkę czyta się szybko, ale już po lekturze całości wszystkie przedstawione historie stanowią spory ciężar do udźwignięcia. Opisy popełnionych przez te kobiety zbrodni, ich motywy, często również ich życiorysy są przytłaczające. Warto tę książkę przeczytać, choć gdybym wiedziała, jak trudno jest ją przetrawić, chyba dawkowałabym sobie treści, zamiast wchłaniać ją niemal naraz.
ŻEBY NIE BYŁO ŚLADÓW, Cezary Łazarewicz
wyd. Czarne
Nazwisko Grzegorza Przemyka, utożsamiane z bestialstwem i zakłamaniem służb specjalnych PRLu, jest – mam takie wrażenie – powszechnie znane nawet osobom, które niekoniecznie znają najnowszą historię Polski.
Ale ta książka jest niezwykła nie tyle z uwagi na temat, jaki podjął w niej autor, ale głównie dlatego, że udało mu się odtworzyć kilka najważniejszych dni tej historii niemal minuta po minucie, dotrzeć do świadków wydarzeń sprzed blisko 35 lat, zarówno tych, którzy wówczas musieli uważać na każdy krok, jak i tych, którzy zajmowali się zacieraniem śladów.
To niezwykła reporterska robota, pełna faktów, dat, nazwisk, szczegółów niemal fotograficznych. To również przerażający obraz życia przesiąkniętego inwigilacją, obraz systemu, który – gdy raz uznał jednostkę za niepożądaną, uparcie dążył do jej wyeliminowania.
Znakomita, misternie skonstruowana opowieść, którą każdy miłośnik literatury faktu powinien przeczytać.
JA, OLGA HEPNAROVA, Roman Cilek
wyd. Afera
Sięgnięcie po tę książkę było dla mnie niezwykłe z kilku powodów.
Po pierwsze – dowiedziałam się o jej wydaniu dopiero kilka miesięcy po premierze. Umknął mi również film, który – jak później się przekonałam – odbił się szerokim echem w mediach.
Po drugie, choć powojenna historia Europy nie jest dla mnie tajemnicą, o istnieniu i poczynaniach Olgi Hepnarovej nie miałam pojęcia. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek słyszała to nazwisko. Naprawdę!
Dlatego ta książka znalazła się na mojej liście koniecznych do przeczytania i  to przeczytania w pierwszej kolejności.
W przypadku Hepnarovej ogromne wrażenie robi sama jej historia, więc trudno skonstruować tę opowieść w sposób, który czytelnika zszokuje bardziej niż wypowiedzi i deklaracje bohaterki.
Cilek płynnie połączył dokumentację sądową i śledczą z reporterską narracją. Tekst jest zwarty, przejrzysty, w miarę możliwości przedstawia punkt widzenia różnych osób na te same wydarzenia.
Gdy słyszy się najkrótsze możliwe streszczenie tej historii: dwudziestokilkuletnia kobieta z premedytacją wjechała wynajętą ciężarówką w ludzi oczekujących na przystanku w Pradze - trudno nie skojarzyć tego z wydarzeniami z Norwegii czy Berlina, z zamachami, w których jedna osoba pozbawiła życia kilkanaście lub kilkadziesiąt innych. Ale warto tę książkę przeczytać uważnie. Nie po to, żeby ostatecznie potępić Hepnarovą czy jej współczuć, ale po to, aby zweryfikować pierwsze odczucia wobec niej, prześledzić jej krótkie życie i poznać motywy zbrodni, która tliła się w tej dziewczynie całymi latami.
GANBARE! WARSZTATY UMIERANIA, Katarzyna Boni
wyd. Agora
Okładka tej książki mignęła mi w kilku miejscach, ale tytuł zupełnie z niczym się nie kojarzył aż do grudnia. Kupiłam, odłożyłam na stos książek do przeczytania i trochę zapomniałam. Sięgnęłam w lutym i przepadłam. Krótkie historie, ni to reportaże, ni to opowiadania. Dawne dzieje i niemal relacja na żywo z Japonii. Pamiętam obrazy z serwisów informacyjnych: tsunami, Fukushima, powtarzane z dużą częstotliwością nagrania tych, którzy mimo zagrożenia i nadciągającej kilkumetrowej fali zatrzymują się na skrzyżowaniu, ponieważ zapaliło się czerwone światło. Stykam się z Japonią rzadko i na krótkie momenty, ale zawsze robi na mnie ogromne wrażenie.
Książka Katarzyny Boni to próba zbliżenia się do kultury, która mentalnie nam, Europejczykom, jest zupełnie obca. Możemy ją oswajać, poznawać, podziwiać ją , wyrażać się o niej z szacunkiem. Możemy ją obłaskawiać, czytając o niej, ale będziemy to robić zawsze z perspektywy tych, którzy wyrośli z cywilizacji Zachodu i rozdźwięk jest według mnie nie do pokonania. Ale może dlatego te opowieści, życiorysy, historie są tak hipnotyzujące. Nie tylko z uwagi na podejmowany w nich temat śmierci, zagrożenia, konieczności ugięcia się przed siłą przyrody. W moim odczuciu ze wszystkich tych opowieści bije cisza, a paradoksalnie to z ciszą właśnie radzimy sobie dość kiepsko.
FAŁSZERZE PIEPRZU, Monika Sznajderman
wyd. Czarne
To bardzo intymna historia rodziny, historia osobistego dojrzewania autorki do poznania dziejów własnych przodków, ale i obraz społeczeństwa polskiego, bogatego kulturowo przed wojną i zdziesiątkowanego po niej. To historia współżycia Polaków i Żydów, w których nie brakuje rozdziałów o odwracaniu oczu i podnoszeniu ręki. Wstrząsająca, trudna i przykra. Pełna mikrohistorii, z których każda z pewnością byłaby materiałem na obszerną książkę.
Powiedzieć, że ta książka jest próbą rozliczenia przodków z ich postawy, byłoby sporym uproszczeniem. Bo to próba zrozumienia, przedstawienia, owszem, to stawianie pytań, ale ze świadomością, że odpowiedź, szczególnie dziś, po latach, nie jest ani prosta, ani oczywista. Co godne podziwu, nie ma w „Fałszerzach pieprzu” próby usprawiedliwiania.
Piękna, mądra i wbrew wszystkiemu, ciepła opowieść o rodzinie, o spuściźnie, która nie zawsze jest łatwa. Osobista, pełna refleksji i dowodząca, że składanie w całość porozrzucanych wątków to żmudna i nie zawsze satysfakcjonująca praca. Ale może niezbędna, jeżeli chcielibyśmy przejść przez życie ze świadomością tego, skąd pochodzimy i co miało wpływa na to, że jesteśmy tu i teraz.
POLSKA ODWRACA OCZY, Justyna Kopińska
wyd. Świat książki
Zbiór reportaży, które – jak się okazało – poza jednym, premierowym tekstem, wcześniej ukazały się w prasie i które już czytałam.
Postanowiłam, że przeczytam wszystko jeszcze raz i stwierdzam po raz kolejny, że Kopińska jest z pewnością jedną z najzdolniejszych reporterek. Jej teksty, nawet przy kolejnej lekturze, absolutnie nie tracą na sile rażenia. I choć autorka podejmuje trudne tematy, warto sięgnąć po tę książkę, bo w zbiorze widać wyraźnie, że choć  autorka często opisuje losy jednostki, jej reportaże ukazują problemy społeczne, systemowe, o wiele szersze niż jedna historia.
PLAŻA ZA SZAFĄ, Marcin Kącki
wyd. Agora
Tak, jak w przypadku reporterskiego tomu Justyny Kopińskiej, okazało się, że większość wydanych w „Plaży za szafą” tekstów Kąckiego poznałam już wcześniej, głównie w papierowych wydaniach Dużego formatu.
I tak, jak w przypadku wspomnianej wyżej książki, te reportaże również nie tracą na aktualności i trafności. Można je czytać po jednym, ale Kącki ma zdolność hipnotyzowania czytelnika i ani się obejrzymy, zbliżamy się do końca ponad 320-stronicowej książki.
Kącki jest niezwykle uważnym obserwatorem i z pewnością zebranie materiału do reportażu kosztuje sporo czasu i energii, ale czytając jego teksty, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ma w sobie coś, co sprawia, że jego rozmówcy się otwierają. Niektóre reportaże są krótkie, inne dłuższe, wszystkie są po prostu świetne i warte poznania.
BOLAŁO JESZCZE BARDZIEJ, Lidia Ostałowska
wyd. Czarne
Nieco mi się ta książka zatarła w pamięci. Niespełna 200 stron, które wchłonęłam w bodaj 2 godziny. Nie zrobiłam też notatek, po prostu mi umknęło. Potrzebowałam chwili, żeby przypomnieć sobie ten reportażowy zbiór. Ale teraz już pamiętam, że to tyleż znakomita, co porażająca lektura. Polska po transformacji ustrojowej ze wszystkimi konsekwencjami, relacje społeczne i rodzinne, osobiste historie i panorama losów Polaków. Każdy z tych tekstów to jak Polska w miniaturze.
A biorąc pod uwagę dorobek autorki, warto sięgnąć po ten zbiór nawet, jeżeli pojedyncze teksty zna się już z wcześniejszej lektury w prasie.
KAŻDY ZOSTAŁ CZŁOWIEKIEM, Piotr Nesterowicz
wyd. Czarne
Przyznaję, sięgałam po tę książkę bez przekonania. Przyjmowałam nawet myśl, że jeżeli mi się nie spodoba, po prostu ją odłożę. Ale wciągnęła niemal od samego początku. Oparta na pamiętnikach młodych ludzi, których nastoletnie lata przypadły na czas tuż po II wojnie światowej, skupia się na losach czworga ludzi. Pojawiają się też postaci drugoplanowe, które – jak autor sam przyznaje – wkomponował w te „główne” opowieści na podstawie autentycznych relacji, ale połączył losy niektórych postaci, mimo że w rzeczywistości nie miały ze sobą nic wspólnego.
Taki zabieg może i jest nietypowy dla literatury faktu, ale moim zdaniem dzięki takiemu potraktowaniu wielości materiału, do czytelnika trafia więcej wartych poznania historii, a sam tekst jest bardziej skondensowany.
Czyta się tę książkę zupełnie jak powieść – i mówię to jako komplement. Jest wciągająca, interesująca, pełna detali i realiów życia z lat 50. i 60. XX wieku.
W lutym przeczytałam też wywiad-rzekę z Zofią Posmysz „KRÓLESTWO ZA  MGŁĄ” i opowieść o twórczości jednego z najbardziej znanych polskich dokumentalistów „ŚWIAT ANDRZEJA FIDYKA” - obie spod znaku nonfiction, ale o tych książka powstały na blogu osobne notki.
0 notes
Świat Andrzeja Fidyka - Aleksandra Szarłat, Andrzej Fidyk
Reportaż od kilku lat przeżywa renesans. Mamy w Polsce znakomitych dziennikarzy i pisarzy, którzy zajmują się już tylko działalnością reporterską. Wydawnictwa chętnie wprowadzają na rynek nowe tomy, czytelnicy równie chętnie po nie sięgają. Sporo też wydaje się tłumaczeń i to na przeróżne tematy. Literatura faktu stała się dobrze prosperującą machiną, która działa już siłą rozpędu.
Nieźle ma się też reportaż filmowy, szeroko pojęte kino dokumentalne zarówno w nowszej, jak i klasycznej odsłonie. W różnych stacjach telewizyjnych powstają specjalne cykle, często firmowane nazwiskiem świetnego dziennikarza. Na potwierdzenie, warto również wspomnieć wydaną nie tak dano temu serię „Polska szkoła dokumentu” - całkiem obszerną kolekcję DVD, w której znaleźli się zarówno ci, których z dokumentalistyką kojarzymy w pierwszym odruchu, jak i tacy, o których być może nie wszyscy wiedzieli, że w ogóle zajmowali się filmem dokumentalnym. Dla mnie na przykład odkryciem był tak bogaty dokumentalny dorobek Krzysztofa Kieślowskiego.
W reportażu chodzi trochę o podglądanie, trochę o przeżywanie czegoś innego, bardzo chodzi w tym gatunku o poznawanie: świata, ludzi, relacji, praw rządzących życiem, polityką, społeczeństwem. I choć reportaż zawsze, czy może właściwszym wyrażeniem będzie „zazwyczaj”, jest wycinkiem czasu, przestrzeni, fragmentem jakiegoś świata, który stara się odtworzyć dla odbiorcy z fotograficzną dokładnością, pozwala nam ujrzeć pewne prawidłowości lub po prostu historię miejsc czy osób.
Czymś nowszym są zapewne filmiki typu making-of, czyli kulisy realizacji właściwej produkcji. Mnóstwo tego w internecie, na płytach DVD z filmami fabularnymi można też czasami znaleźć dodatki z relacjami z planu, nieudanymi scenami, w których ktoś z obsady zaśmiał się, pomylił kwestię lub zupełnie zapomniał tekstu. Przyznam, oglądam je, mają swój urok, a wejście za kulisy to zawsze zaspokojenie naturalnej ludzkiej ciekawości.
W przypadku produkcji dokumentalnych czy reporterskich rzadko mamy okazję posłuchać i  zobaczyć wszystko od kuchni. I choć sposób realizacji często przebija się w filmie czy tekście, autorzy, dziennikarze i reżyserzy nie są przecież w stanie ustawić reflektora, zasiąść w fotelu i snuć opowieści o tym, o czym mają zamiar opowiedzieć, ta „kuchnia”przeważnie pozostaje w ukryciu.
I oto książka, która jest zbiorem anegdot, pamiętnikiem z realizacji dziesiątek dokumentów, opisem wyjazdów, potyczek, przeciwności. To również rodzaj twórczej biografii i podręcznika czy kodeksu dokumentalisty. Wszystko w jednym tomie, wszystko za sprawą jednego człowieka.
Można się kłócić, czy Fidyk jest rozpoznawalny i bardzo znany. Ja z jego filmami zetknęłam się na studiach. Nie oglądałam telewizji, więc niekoniecznie miałam szanse poznać jego filmy, trafiając na nie sama. Ale ktoś mi je pokazał, więc nazwisko absolutnie kojarzyłam, potrafiłam wymienić kilka tytułów, wiedziałam mniej-więcej, czym się Fidyk zajmował. I powiem szczerze, że już sama „Defilada” i nawet niekompletna wiedza na temat jej realizacji wystarczyła, żebym wyczekiwała książki, która ukazała się z końcem stycznia.
Okazało się, że Fidyk jest nie tylko wnikliwym obserwatorem i zdolnym dokumentalistą, to również znakomity gawędziarz. Czytając tę książkę, czułam się, jakby ktoś opowiadał mi o swojej pracy, wielkiej pasji. I było to świetne opowiadanie, jak podróż z ekipą filmową. Anegdoty, akcja, mnóstwo szczegółów, realiów, znakomitych dopowiedzeń do tego, co wcześniej widziałam na ekranie. Można o nim powiedzieć, że to naturalny i nieprzeciętny talent Fidyk jest samoukiem, ale wiedzą i doświadczeniem zdobytym przez 30 lat pracy w tym zawodzie, dzieli się w sposób otwarty, przystępny i niezwykle interesujący.
Mnóstwo tu zabawnych momentów, nie brakuje też opisów przygnębiających sytuacji, całość robi wrażenie spotkania z nieprzeciętnym człowiekiem. Jest to rodzaj twórczej biografii, trochę reportaż, może też rodzaj poradnika. Ale tak, jak trudno jednoznacznie zakwalifikować i upchnąć w gatunkowe ramy tę książkę, tak samo łatwo stwierdzić, że jest wciągająca, znakomita i już w styczniu wydała mi się mocną kandydatką na toplistę non-fiction tego roku.
0 notes
Królestwo za mgłą - wywiad Michała Wójcika z Zofią Posmysz
Tak zwana literatura obozowa nie jest nowością dla urodzonych w latach 80. Pojawiła się jako lektury szkolne, choćby w postaci „Opowiadań” Borowskiego. Kto chciał, mógł swobodnie sięgać po Sołżenicyna, Piaseckiego, Nałkowską. Na lekcjach historii poświęcano osobne zajęcia i rozdziały w podręcznikach obozom koncentracyjnym, w pierwszej połowie lat 90. na ekrany kin weszła „Lista Schindlera”. Temat był obecny.
I może dlatego gdzieś znikał. Zarówno wspomniany film, jak i pozostałe dzieła robiły wrażenie. Nie oszukujmy się, suche fakty, statystyki, są po prostu przerażające, ale – jak wszystko – wymagają refleksji. Wywiady-rzeki z więźniarkami, przynajmniej w moim odczuciu, zaczęły się pojawiać stosunkowo niedawno. Czarne wydało „Czesałam ciepłe króliki” - rozmowę Dariusza Zaborka z Alicją Gawlikowską -Świerczyńską. W Wysokich obcasach ten sam Dariusz Zaborek opublikował we wrześniu 2016 wywiad z inną więźniarką Ravensbruck – Zofią Pociłowską-Kann.
A w lutym tego roku nakładem Znaku ukazał się wywiad-rzeka z Zofią Posmysz, która w czasie wojny była więziona w Auschwitz, a następnie w dwóch obozach w głębi Niemiec.
Michał Wójcik, który przeprowadził ten wywiad, postanowił skonstruować całość tak, abyśmy poznali Zofię Posmysz i jej losy od wczesnego dzieciństwa. Trafiamy więc do przedwojennych Płaszowa i Krakowa, śledzimy losy młodej dziewczyny, która chciałaby się uczyć i poznawać świat i której wszelkie marzenia i plany przerywa wojna i fałszywe oskarżenie o kolportaż ulotek podziemia. Trafia do Auschwitz. Zofia Posmysz, której wcześniej nie kojarzyłam z nazwiska ani literackich, czy twórczych w ogóle, osiągnięć. Dziś już wiem, że to autorka m.in. audycji „W Jezioranach” oraz „Pasażerki”, na podstawie której powstał film Andrzeja Munka.
O jej pisarstwie i zawodowej pracy reporterki sporo jest w tej książce powiedziane. To cieszy, bo być może dzięki temu te nieco zapomniane teksty zostaną odkryte przez czytelników na nowo. Już niedługo zresztą ma się ukazać wznowienie jej powieści „Wakacje nad Adriatykiem”.
Posmysz to osoba niezwykła – mądra, ciepła, wrażliwa. A nade wszystko: zawsze mówi o tym, co ona widziała, przeżyła, czego doświadczyła. Robi to w sposób otwarty, nie stara się stawiać kategorycznych granic, wskazywać na coś i stwierdzać: to jest czarne, to białe. Nie generalizuje, nie powtarza i nie potwierdza plotek, domysłów, sensacyjnych relacji. Nie zaprzecza niczemu, mówi po prostu spokojnie: nie widziałam tego, nie przeżyłam, nie mogę stwierdzić na pewno, że tak się działo lub nie.
Równie interesująco opowiada o swoim życiu już po wojnie. O próbie poradzenia sobie z traumą, pracy, pisaniu, przyjaźniach, które przetrwały, trudnościach w utrzymaniu etatu i zarzutach o „religianctwo”. Jedyny zarzut, jaki nasuwa mi się po lekturze wobec tego wywiadu, to zbyt dużo cytatów, które Michał Wójcik przytacza z prośbą o odniesienie się do nich. Konfrontacja relacji jest owszem, interesująca, ale opowieść Zofii Posmysz i bez tych częstych odniesień do Laksa, Borowskiego czy Szmaglewskiej niesie się, dotyka wielu kwestii, wypełniona jest szczegółami, konkretami, refleksjami.
To niezwykle ważna książka, jest świadectwem, które dopełnia źródeł historycznych, podręczników i publikacji. Bez takich relacji wojna pozostanie rozdziałem historii i spełni się to, co powiedział Stalin, że śmierć jednej osoby to tragedia, śmierć stu tysięcy to już statystyka.
Te osobiste wspomnienia są w stanie podsycać pamięć o okrucieństwach, jakich dopuszczano się 70 lat temu. Zbiorowa świadomość potrzebuje takich książek, a na zebranie osobistych relacji zostaje coraz mniej czasu.
0 notes
Trzy ulubione audiobooki
Audiobooki nawiązują do tradycji opowiadania, ustnego przekazywania historii. Dzięki temu, że można je wgrać do telefonu i zabrać ze sobą, stały się rozwiązaniem idealnym w trakcie robienia zakupów, jazdy pociągiem lub tramwajem albo podczas sprzątania. Ułatwiają walkę z wyrzutami sumienia, kiedy weekend zamiast na porządkach w szafie, spędzam na czytaniu drugiej czy trzeciej książki z kolei. Choć muszę przyznać, że często wybieram te książki do słuchania, które wcześniej czytałam. Znajomość tekstu pozwala mi na chwilową dekoncentrację przy jednoczesnej przyjemności obcowania z książką. Lubię wracac do książek, ale w takich razach również dopadają mnie wątpliwości: tyle jest przecież tytułów, po które chciałam sięgnąć i pogodziłam się z myślą, ze wszystkich i tak nie przeczytam, ale czytanie drugi lub trzeci raz tego samego to już sabotaż w sytuacji, w której góra nowości na biurku i nocnym stoliku rośnie z każdym tygodniem.
Ale tak, jak zdarza mi się wracać do książek drukowanych, bywa, że słucham ponownie audiobooków. W telefonie mam kilka żelaznych pozycji, powrót do których nawet na kilkanaście minut podczas jazdy autobusem sprawia radość. To powieści, które kiedyś mi się spodobały, które mają swój specyficzny klimat. Oprócz tego, że ich treść jest ciekawa, w przypadku książki do słuchania decydujący jest również jeszcze jeden warunek: dobry lektor.
Przyglądając się liczbie odtworzeń, śmiało mogę wskazać trzy ulubione audiobooki. Kolejność jest przypadkowa, do wszystkich wracam chętnie, nawet wiedząc, że będę mogła posłuchać krótkiego fragmentu.
BEZCENNY / Zygmunt Miłoszewski
czyta Andrzej Chyra
To świetnie skonstruowana powieść. Jest tu wielka historia, znakomicie opisane postaci i intryga, której niektóre wątki przyswoiłam – przyznaję to! – dopiero sięgając po „Bezcennego” po raz kolejny. Miłoszewski doskonale buduje napięcie, jest do pisania znakomicie przygotowany, z pewnością nie żałuje czasu na badanie tematu, ale nie koncentruje się tylko i wyłącznie na motywie przewodnim. Gdy pojawia się jakaś postać, nie możemy mieć pewności, że nie okaże się istotna dla fabuły, bo nawet bohaterowie drugiego planu mają swoją historię, cechy szczególne.
Wersja audio ukazała się w interpretacji Andrzeja Chyry. I choć można w nagraniu znaleźć kilka językowych lapsusów, lektor spisał się znakomicie.
LALA / Jacek Dehnel
czyta autor
Rodzinna opowieść, rodzaj biografii babci pisarza, która nie dość, że miała niesamowite życie, potrafiła o tym opowiadać barwnie. Jacek Dehnel użyczył jej głosu i już ponad dziesięć lat temu wydał „Lalę”, której – jeżeli dobrze się orientuję – wznowienia ukazują się regularnie, a po książkę sięgają nowi, zachwyceni czytelnicy.
Jeżeli chodzi o wersję dźwiękową, słyszałam godzinny fragment w ninatece – nagranie z podziałem na role, w bardzo dobrej obsadzie. Słuchało się tego znakomicie, jednak najbardziej lubię wydanie, w którym role lektora przyjął autor – osoba, która zna niuanse tych opowieści, ton dialogów, która potrafi oddać nastrój miejsc tak, jak opowiadała to narratorka i główna bohaterka. Oprócz tego, że to rodzinna historia, jest to również panorama XX wieku, mozaika kultur, narodowości, niezwykłe dzieje środkowej i wschodniej Europy. I choć tytułowa Lala to po prostu osoba niezwykła, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ludzkie losy są po prostu ciekawsze w nietuzinkowych, choć bywa że i tragicznych okolicznościach.
O moim sentymencie do tej książki decyduje również fakt, że uważam za niezwykle istotne podtrzymywanie rodzinnej pamięci.
MĘŻCZYŹNI, KTÓRZY NIENAWIDZĄ KOBIET / Stieg Larsson
czyta Krzysztof Gosztyła
To książka, a właściwie można to powiedzieć o całej serii Millenium, wyjątkowa pod wieloma względami. Można klasyfikować serię Larssona jako powieści kryminalne, ale uważam, że o wiele bardziej właściwym określeniem jest powieść społeczna.
Lubię cały cykl, ale to właśnie „Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet” wywarli na mnie największe wrażenie zarówno w wersji drukowanej, jak i dźwiękowej. O samej powieści powiedziano już wiele i można mówić w nieskończoność, była nowatorska, poruszała ważne tematy, często w zaskakujący sposób. Kryminalna zagadka sprawiła, że całość trzyma w napięciu, ale to przecież niejedyna zaleta Millenium. Natomiast nagranie, które ukazało się nieco później, to rzecz doskonała podwójnie [jeżeli doskonałość daje się mnożyć ;) ] - oprócz świetnej powieści dostajemy tu wspaniałą interpretację Krzysztofa Gosztyły.
Aktualnie coraz częściej książki dźwiękowe ukazują się jako „superprodukcje”, czyli po prostu rodzaj słuchowisk – ze świetną obsadą, efektami dźwiękowymi, ścieżką muzyczną. To robi wrażenie, tym bardziej, że najczęściej pracuje nad takim przedsięwzięciem sztab ludzi i wszystko domknięte jest na ostatni guzik.
W przypadku tego audiobooka mam wrażenie, że Gosztyła wystarczy za cały aktorski zespół. To znakomity lektor, który bezbłędnie wciela się w role kilkunastu postaci, potrafi stworzyć kameralny nastrój w wymagających tego scenach, a po wysłuchaniu całości odbiorca i tak ma wrażenie, że wysłuchał czegoś zrealizowanego z rozmachem.
Ciesze się, że coraz więcej książek dostępnych jest w wersji dźwiękowej, często już w momencie premiery wydania tradycyjnego lub niedługo po niej. To spore ułatwienie i – jak już pisałam na początku – dobra wymówka, aby sięgnąć po książki, które się nam podobały jeszcze raz, bez udręczania się myślą, że to trochę strata czasu. To również świetny sposób na łączenie postanowień typu: będę więcej czytać i będę więcej ćwiczyć. Oraz regularnie prasować wyprane ręczniki! ;)
Dziś na bieżni będę słuchać drugiego tomu Larssona. A weekendowe prasowanie już planuję z dźwiękowym wydaniem książki „Wrogowie. Historia pewnej miłości” Singera.
0 notes
Osiedle marzeń - Wojciech Chmielarz
Po książki Wojciecha Chmielarza sięgnęłam stosunkowo późno, na rynku ukazywał się właśnie trzeci tom opowieści o komisarzu Mortce. Jeśli dobrze sobie przypominam, czytałam je nie po kolei, jak to często mi się zdarza z seriami kryminalnymi.
Przyznaję, byłam dość sceptyczna, muszę też przyznać, że w krótkim okresie przeczytałam wszystkie dostępne i zachęcona czekałam na ciąg dalszy.
Nie umniejszając polskim autorom kryminałów, Chmielarz po prostu bardzo sprawnie posługuje się językiem, a historie, które tworzy są w najlepszym tego słowa znaczeniu: proste. Nieprzekombinowane, niewydumane, bez nadętych czy sztucznych dialogów, w których po kolei każdy z bohaterów akurat postanawia opowiedzieć swoje życie, aby czytelnik mógł dowiedzieć się, jak, skąd i dlaczego.
Z perspektywy czasu same zagadki kryminalne i ich rozwiązania pamiętam jak przez mgłę, ale to nigdy nie było dla mnie najistotniejsze w tym gatunku. W kryminale historia powinna być pomysłowo skonstruowana, dedukcja umożliwiona w stopniu umiarkowanym, aby czytelnik nie okazał się szybszy i skuteczniejszy niż sam detektyw, a zbrodnia dobrze umotywowana i niedoskonała, aby dowody na winę konkretnej osoby nie musiały być wyjmowane z kapelusza, odnajdywane metodą prób i błędów lub naginane do potrzeb prowadzących śledztwo. Po trzech tomach naturalnie oczekuje się kolejnego, szczególnie, gdy historia wydaje się otwarta. Ale po ponad roku oczekiwania, na księgarniane półki trafiła pierwsza odsłona nowej serii. „Wampir”, którego główny bohater jest kimś innym, to był wciąż sprawnie po polsku napisany kryminał, ale jednak zostawiał niedosyt. Jakby próba stworzenia nowego świata przedstawionego była podjęta nieco na siłę. „Wampir” nie wciągał, główny bohater [tym razem detektyw] właściwie na żadnym etapie opowieści nie wzbudzał sympatii, a pozostałe postaci były owszem, przemyślane, ale jakoś nie kleiły się między sobą. Ta książka to był taki odcinek serialu, którego scenariusz powstał w sezonie ogórkowym – niby o czymś, ale w sumie o czymś, co już było i wcześniej też niekoniecznie było porywające.
Dlatego kiedy w ręce wpadło mi „Osiedle marzeń”, ponownie podeszłam do autora bez przekonania – zupełnie jak na początku.
Ale tutaj, na terenie działalności śledczej dobrze znanego już komisarza Jakuba Mortki – było jak dawniej: interesująco, wartko, momentami zaskakująco. Gdzieś w tle są niedokończone sprawy, długi wdzięczności, przeszłość, od której nie można uciec. A na pierwszym planie zagadka morderstwa do rozwikłania. Wszystko to się przeplata i uzupełnia. Jedne tropy prowadzą do drugich. Niewiadome do tego, co oczywiste lub głęboko skrywane. Psychologiczna rozgrywka między Mortką i warszawskim mafiosem chyba po raz pierwszy jest trudna do zrozumienia, jeżeli nie czytało się poprzednich części serii Chmielarza.
Akcja jest budowana powoli, śledztwo troszkę się nawet ślamazarzy, ale w końcu okazuje się, że to celowy zabieg, bo i „zmyłki” są w fabułę wpisane w sposób bardzo przemyślany.
Ekipa jest już dobrze znana, ale im częściej się pojawiają postaci drugoplanowe, tym bardziej są charakterne. Aspirantka Suchocka to wciąż zagadka, która rozwinie się i z pewnością rozwiąże w kolejnej powieści. Aktualny szef, nowa dziewczyna, była żona, potencjalny ojczym synów Mortki – pojawiają się regularnie i nie można im zarzucić, że w dialogach marnują powietrze czy nabijają wierszówkę. To pełnoprawne postaci, które sprawiają, że akcja – nawet jeśli nie porusza się akurat znacząco naprzód – staje się wiarygodna i cały czas ciekawa. Wszystkie wątki jakoś spotykają się w życiu zawodowym Mortki, ale nie wydaje się to wątek wymuszony.
W „Osiedlu marzeń” - oprócz zbrodni przewodniej i prywatnych porachunków z przeszłością, jest jeszcze coś. Jest Dariusz Kochan i jego historia, która w tej odsłonie cyklu została poprowadzona po mistrzowsku. Gdy główne śledztwo nieco kulało, kolejne strony tekstu pochłaniałam chyba głównie z uwagi na Kochana, który do tej pory był postacią dość niesympatyczną, żeby nie powiedzieć odrażającą.
Może to przebłysk. I z Kochanem, i z Mortką.
A może to po prostu powrót Chmielarza do formy po „Wampirze”. Klimat tej serii został utrzymany, jej poziom także, pozostaje oczywiście jeszcze kilka niewiadomych, wciąż nierozwiązanych spraw, co każe się spodziewać ciągu dalszego.
Kilka miesięcy temu czytałam wywiad z autorem, który dość kategorycznie mówił o tym, że chciałby już tę serię zamknąć, podsumować. Trochę szkoda, bo to niewątpliwie jedna z równiejszych i ciekawszych sag kryminalnych w młodej polskiej literaturze. Ale taka zapowiedź pozwala mieć nadzieję, że czeka nas kawał dobrej opowieści. 
0 notes
Skóra - Toni Morrison
O tym, że ta powieść została wydana, nawet nie wiedziałam. W ogóle nie miałam pojęcia o twórczości Toni Morrison, choć to laureatka literackiej Nagrody Nobla sprzed nieco ponad dwudziestu lat. Słyszałam o niej, ale nigdy nie zagłębiłam się w informacje o jej książkach. Dziś, po lekturze „Skóry”, wiem już, że z chęcią sięgnę po jej inne powieści.
Na tę niewielkich rozmiarów opowieść natknęłam się w bibliotece, na półce z nowościami. I może umknęłaby mi jednak, gdyby nie niezwykła okładka. Na okładce widnieje sylwetka czarnoskórej kobiety ubranej w śnieżnobiałą sukienkę, widać jej piękne ramiona i dolny fragment twarzy. Sukienka bez rękawów zlewa się z idealnie białym tłem. I to zestawienie jedynie dwóch kolorów robi piorunujące wrażenie. Przyznaję, że okładce przyglądałam się z przyjemnością za każdym razem, gdy sięgałam po lekturę.
Z ciekawości sprawdziłam, jak wygląda oryginalne, amerykańskie wydanie. Tytuł brzmi inaczej: „God help the child”, a okładka to po prostu napis na czarnym tle. Dopiero wydanie określane jako wersja „vintage international” przedstawia na okładce kobietę w białej sukience, ale to ujęcie nie jest równie ładne, jak okładka wydania polskiego. Nie zdarza się to często, ale uważam, że polski tytuł i okładka bardziej trafiają w istotę tej powieści.
Nie znałam twórczości autorki poza kilkoma ogólnymi hasłami i tematami i właściwie ciężko powiedzieć, że miałam jakieś oczekiwania. Nauczyłam się już, że nie należy ich mieć, nawet wobec laureatów prestiżowych nagród. Gdyby nasz czytelniczy gust zawsze pokrywał się z wyborami zacnych kapituł, nie mielibyśmy przyjemności z błądzenia po literaturze i samodzielnego odkrywania tego, co zachwyca, chwyta za serce, zaskakuje językiem, historią, melodią opowieści.
Z Toni Morrison i piękną kobietą z okładki ruszyłam w nieznane.
„Skóra” nie jest opowieścią chronologiczną, a może po prostu sporo tu wspomnień i retrospektyw, co jednak burzy czasowy porządek. Ale dzięki temu stopniowo, w trakcie lektury, dowiadujemy się o decydujących motywacjach poszczególnych bohaterów. Małe zdarzenia, poszczególne słowa, gesty sprawiają, że układanka komponuje się w całość, choć nie brakuje tu elementu cokolwiek nieracjonalnego, a może po prostu niemożliwego do zrozumienia, gdy sami nie znaleźliśmy się w konkretnej sytuacji.
Co zaskakujące, udało się autorce w tej niewielkiej powieści zmieścić kilka życiorysów. Zazębiają się, opowiadane są z naciskiem na emocje, które w dużej mierze decydują o tym, co spotyka poszczególne postaci. Najważniejszą z nich pozostaje oczywiście Sweetness, dziewczynka, a później kobieta z niezwykle czarną, wręcz granatowoczarną skórą, która - wykorzystując jedną prostą radę - z brzydkiego kaczątka zmienia się w absolutną, podziwianą gdziekolwiek się pojawi, piękność.
To książka chyba przede wszystkim o potrzebie bliskości i o próbie zrozumienia, w dużej mierze własnych decyzji. Ale też o akceptacji, odpowiedzialności za własne życie i konsekwencjach, które wymykają się spod naszej kontroli.
Uważam, że to dobra historia, opowiedziana w sposób kameralny i interesujący. Myślę tak, pomimo że bardzo rozczarowało mnie jej zakończenie. Nie dlatego, że życie nie jest rodzajem baśni, chyba po prostu po ciągu budujących napięcie zdarzeń, spodziewałam się czegoś bardziej zaskakującego.
Po „Skórze”, jej nienachalnej fabule i ciekawej narracji, chętnie sięgnę po inne książki Toni Morrison, szczególnie po wielokrotnie od czasu tej lektury polecaną mi „Umiłowaną”.
0 notes
Hipotermia - Arnaldur Indridason
W powieściach kryminalnych rzadko chodzi o samobójstwo. I – nawet, jeżeli jest ono punktem wyjścia – akcja toczy się dalej, kolejne dni dochodzenia przynoszą pytania, poszlaki, dowody na czyjąś winę. Sięgając po kryminał, w którym jako powód śmierci wskazuje się na początku targnięcie się bohatera na własne życie, po prostu trzeba spodziewać się rozwoju akcji w tym kierunku. Nie czyni to akcji nudniejszą, może nawet wymaga od autora zaplanowania jej tak, aby część argumentów wskazywała na oba rozwiązania.
Przykładem takiej powieści jest „Hipotermia” – kolejna z serii historia autorstwa Arnaldura Indridasona z komisarzem Erlendurem w roli śledczego. Pod koniec 2016 roku była to najnowsza książka autora, jaka ukazała się w Polsce i pierwsza, po którą sięgnęłam. To bodaj najpopularniejszy aktualnie islandzki pisarz, z powodzeniem łączący kryminalne zagadki z opisem specyfiki charakteru odległej od wybrzeży Europy wyspy, która przeciętnemu Polakowi kojarzy się z surowym klimatem, gejzerami i wybuchem wulkanu, który kilka lat temu sparaliżował ruch lotniczy nad całym kontynentem. Islandia kojarzy się też z krainą bajkową, ze spokojem i atmosferą tajemniczości. Przez fakt położenia geograficznego nasuwa się też skojarzenie z północnymi, mroźnymi krajami skandynawskimi, a stąd już blisko do kryminalnych zagadek najwyższej próby.
I, o ile nazwiska szwedzkich czy norweskich pisarzy tworzą długie listy, nie przypominam sobie, aby twórczość islandzkich literatów była specjalnie popularna.
Po lekturze „Hipotermii” domyślam się, że przynajmniej jeden z nich ma szansę zdobyć spore grono fanów.
Powieść niezaprzeczalnie ma swój klimat, specyficzny nastrój opowieści z innego kraju, dla Polaków przecież egzotycznego. Ludzkie charaktery przedstawione są solidnie, historie postaci wpleciono w ciąg wydarzeń. To dość kameralna opowieść,choć przedstawiono w niej kilka zazębionych ze sobą wątków. Ciśnie się na usta, że to studium samotności i radzenia sobie z traumą, ale moim zdaniem nie oddaje to ducha tej książki.
Autor nie prowadzi z czytelnikiem żadnej psychologicznej gry, po prostu rzeczowo opisuje życie swoich bohaterów, niechronologicznie, nie odkrywając wszystkich kart od razu, wprowadza nas w niuanse relacji rodzinnych i społecznych stopniowo, bez dramatyzacji wydarzeń.
Rozwiązanie głównej zagadki w „Hipotermii” nie jest zaskakujące. Ale nie miałam w trakcie lektury takiego momentu, w którym stwierdziłam: ach, to na pewno ta osoba jest winna, całe dalsze  czytanie na nic! Nawet przeczucie graniczące z pewnością nie odbiera przyjemności czytania, nie burzy tempa ani harmonii opowieści. Wątki poboczne, dotyczące przeszłości, przeplatają się płynnie ze współczesnymi, tworząc interesujące tło, które chwilami staje się pełnoprawną zagadką.
Przeżycia poszczególnych bohaterów odczarowują nieco oniryczne wyobrażenie o Islandii, a jednocześnie dobrze wpisują się w mroczny charakter opowieści o stracie, poszukiwaniu prawdy i przebaczenia.
Z chęcią sięgnę po wcześniejsze książki autora. Ta nie była szokująca, ale naprawdę przejmująca. A przy tym interesująca, z dobrze poprowadzoną akcją i ciekawie przedstawionymi postaciami.
Jedyne rozczarowanie, jakie towarzyszyło czytaniu „Hipotermii” to fatalna edycja, doprawdy niespotykana liczba błędów w druku, zupełnie, jakby ktoś w wydawnictwie przez pomyłkę wysłał do druku wersję sprzed korekty.
0 notes
Mur. 12 kawałków o Berlinie - antologia pod red. Agnieszki Wójcińskiej
Bardzo lubię czytać reportaże. I równie mocno unikam czytania o reportażach przed zapoznaniem się z nimi. Są książki wybitne, które trzymają w napięciu przez cały czas trwania lektury, a są po prostu interesujące z jednym, dwoma czy kilkoma punktami wbijającymi w fotel, absolutnie zachwycającymi lub szokującymi. I te punkty często w opisach lub recenzjach pojawiają się jako element mający zachęcić do czytania konkretnego tomu. A to trochę tak, jakby zdradzić intrygę powieści kryminalnej, opowiedzieć ostatnią stronę pasjonującej sagi, podsunąć w streszczeniu kulminacyjny moment dramatu.
O „Murze”, podobnie jak o innych reportażach czytałam i słyszałam niewiele, trzymając się tej mojej dobrej zasady. Pierwsze skojarzenie jest dość oczywiste i sporo z niego sprawdza się w trakcie czytania. To książka o berlińskim murze, wzniesionym w latach 60. XX wieku, systemie umocnień, który podzielił nie tylko miasto czy kraj, stał się granicą wpływów w Europie i symbolem tego, jak po II wojnie światowej ułożyły się losy ludzi, regionów, krajów.
„Mur. 12 kawałków o Berlinie” jest antologią, a teksty składające się na ten tom zostały napisane przez różnych autorów, nie tylko Polaków czy Niemców. Traktują też o różnych sprawach, nie tylko o tym, co budzi oczywiste skojarzenia z tytułem. Niektóre może nawet bardziej metaforycznie traktują na temat podziałów. To opowieści głównie o Niemcach, ale też o innych narodowościach, o grupach i jednostkach, o pamięci i próbie przypomnienia sobie czegoś z okresu, gdy muru jeszcze nie było i z czasów, kiedy fizycznie podzielił rodziny i przyjaciół.
Nie brakuje tu historii spektakularnych, ale są też teksty, które pełne są refleksji na temat ludzkich relacji i najnowszej historii Europy. Dzięki różnorodności doboru, poznajemy kilka punktów widzenia, ale nawet w tych najbardziej wyważonych i spokojnych relacjach, mur nigdy nie jest przedstawiony w dobrym świetle. Zawsze jest elementem ucisku, nienaturalnego podziału, którego dokonano niemal z dnia na dzień. Bez względu na konieczność zaplanowania wzniesienia tak olbrzymiego systemu umocnień, społeczeństwo odczuło to jako decyzję, o której nie zostało poinformowane, a co za tym idzie, nie mogło zorganizować się, przygotować, ułożyć swoich rodzinnych i osobistych spraw na nowo. Jak łatwo się domyślić, zdarzały się historie, gdy po drugiej stronie został ktoś bliski, kiedy nagle całe życie trzeba było ułożyć na nowo, ponieważ granica nawet silniejsza niż administracyjna nagle została ustawiona pośrodku tętniącej życiem europejskiej stolicy. Ta antologia to dowód na wielokulturowość Niemiec, na obecność w tym kraju nie tylko „rdzennych” obywateli, ale również imigrantów, turystów. Tych, którzy zostali zaproszeni, za wszelką cenę chcieli się dostać do tego kraju lub – równie mocno pragnęli się z niego wydostać. A mur to nie tylko budowla, zasieki, okopy i wartownicy. To również ograniczenia praw obywatelskich i narzucone z góry zakazy, mentalne granice, które trudno rozpatrywać teoretycznie.
Niektóre z tych opowieści są wstrząsające. Inne mocno refleksyjne. Dotyczą różnych okresów i rozmaitych ludzi. Całość tworzy całkiem kompletny obraz kilku dekad życia w tym regionie Europy. Ten specyficzny okres w historii, postrzegany dość jednoznacznie jako wciąż tętniąca bólem rana, jest pretekstem do mówienia o czymś większym, szerszym, ważnym nawet teraz, blisko 30 lat od zburzenia muru.
Świetna reporterska książka, która z każdym tekstem poszerza horyzont. A jako uzupełnienie polecam też film, w którym mur berliński jest tłem – „Most szpiegów” z Tomem Hanksem.
0 notes
Dom z witrażem - Żanna Słoniowska
To nie była najlepsza książka, jaką przeczytałam w ostatnim roku (najlepszą trudno by mi nawet było wybrać, bo rzadko robię takie podsumowania). Nie była ani najbardziej porywająca, ani najbardziej wciągająca. Ale jeśli w czymś była jednak „najbardziej”, to zaskakująca.
Kiedy pierwszy raz przeczytałam tekst promujący „Dom z witrażem”, pomyślałam: romansidło. Tytuł też przywoływał raczej skojarzenia z literaturą typowo kobiecą, która sama w sobie nie jest lepsza czy gorsza, jest po prostu bardziej narażona na szablonowe rozwiązania, bo klasycznie rozrywkowa i jakoś nieczęsto się na nią decyduję w wersji niekryminalnej. Nie przekonało mnie wówczas ani to, że książkę wydał Znak, ani fakt, że jury konkursu, który powieść wygrała, składało się z osób, które cenię. „Dom z witrażem” przemknął obok niemal niezauważony i pewnie bym po ten tytuł nie sięgnęła, gdyby nie to, że półka z nowościami w pobliskiej bibliotece w pewien piątkowy grudniowy wieczór była niemal pusta. Sięgnęłam po powieść Słoniowskiej, zajrzałam do środka i jeden losowo wybrany ustęp tekstu zachwycił językiem na tyle, że książkę wypożyczyłam.
Temat z zapowiedzi wydawał się banalny, najeżony pułapkami. Nie mogłam opędzić się od myśli, że istnieje naprawdę spore ryzyko, że będę się jednak wstydziła, czytając o romansie młodej dziewczyny z mężczyzną, który kilkanaście lat wcześniej był kochankiem jej matki. Nie, żebym była pruderyjna. Uznałam po prostu, że opisanie takiej relacji to trud ogromny, wyzwanie, a przecież nie wiedziałam, czego się spodziewać po debiutantce.
I oto, co otrzymałam wraz z treścią: oryginalną, piękną narrację. Język powściągliwy, oszczędny, ale bardzo obrazowy, z nerwem, który przestawia sposób postrzegania świata na konkretne tempo.
Historię, która zaczyna się może tam, gdzie wskazuje to notka na okładce, ale przebiega w sposób interesujący, kończy się jednocześnie definitywnie i w sposób otwarty.
To książka, która jest o kilku sprawach i nie potrafię powiedzieć, o czym jest najbardziej. O relacjach rodzinnych? O trudnej historii? O braku, oczekiwaniach, miłości? Tak. Jest o tym wszystkim i o jeszcze kilku rzeczach.
Po lekturze uznaję, że krzywdę wyrządził tej książce ten, kto nadawał jej tytuł i pisał tekst promocyjny na czwartą stronę okładki. Może to świadczy o moich uprzedzeniach i powinnam czasami traktować bardziej tolerancyjnie zapowiedzi romansów studentek z profesorami. Ale ta książka o tym jest chyba najmniej, przynajmniej dla mnie. Opowieść teraźniejsza jest echem przeszłości, jakimś rodzajem fatum, ale i oczekiwania na to, co przyniesie przyszłość. Witraż, który istnieje naprawdę, to niezły punkt wyjścia i jest taki moment, że faktycznie jest on głównym bohaterem. Ale nadal uważam, że to jedynie pretekst, żeby przedstawić konstrukcję zdecydowanie bardziej zachwycającą.
Żanna Słoniowska pisze pięknie i rację miała jedna z recenzentek, której opinię umieszczono na froncie okładki: to powiew czegoś nowego i świeżego w polskiej literaturze. Narracja, język, umiejętność przedstawiania opowieści, które dzieją się obok, ale które są tak naprawdę wypadkową wielkiej historii i impulsywnych wyborów – to wszystko, co tę książkę wyróżnia i co sprawia, że ewentualną kolejną powieść autorki kupię bez wahania, nie zważając na opis promocyjny.
0 notes