Tumgik
butowskijakbuty · 3 years
Photo
Tumblr media
0 notes
butowskijakbuty · 3 years
Text
Wola i alchemia. Glosy do “Mein Kampf” (wstęp)
Niedawno ukazała się w Polsce krytyczna edycja „Mein Kampf” Hitlera (dalej piszę: MK, H; nie jest to może zabieg szczególnie wymyślny, a ktoś nawet mógłby go uznać za nieuzasadnioną ezoteryczną stylizację, ale ja mam poczucie, że pozwala mi uchylić się nieco od konsekwencji naruszenia tabu – o czym jeszcze niżej – a także może Czytelnikowi ułatwić skupienie na omawianych ideach, zamiast na historycznych emocjach). Nie miałem do tego tekstu dostępu, kiedy pisałem „Popielnik” (istniały niszowe wydania używane przez neonazistów, ale o dotarciu do nich nie pomyślałem nawet – co zresztą doskonale pokazuje, że zmiana jest tyleż faktyczna, co symboliczna). W każdym razie gdyby ta oficjalna publikacja była ukazała się kilka lat wcześniej, zapewne sięgnąłbym do niej, bo pisząc o miasteczku na Pomorzu Tylnym chciałem skonfrontować się z pytaniem o to, co zwykłych bürgerów i bauerów pchnęło w ramiona diabła. Podczas pisania książki podjąłem się tego tematu dosyć ochoczo, ale w sumie nie pamiętam już, co z przemyśleń, które poczyniłem po drodze, udało mi się ostatecznie przemycić w fabule. Potrzebowałem wtedy obsłużyć naraz wiele celów, a w takim przypadku zawsze konieczne są kompromisy. Czy należy się tu więc jakieś postscriptum? Być może tak.
A jednak wzięcie MK do ręki cały czas wydaje się ciężkim grzechem. Być może mamy tu do czynienia z jakąś formą przemocy symbolicznej – nie możemy już wyrównać wojennych krzywd: ani nie możemy zrobić nic ludziom, którzy je bezpośrednio spowodowali, ani systemowo uzyskać jakiegoś znaczącego odszkodowania – nasza zemsta dotyka więc symboli. Nie zamierzam tego krytykować. Absolutnie nie będę polemizował z osobami, które realnej przemocy ze strony hitlerowskich Niemiec doświadczyły. Płynie we mnie krew zamordowanego w Dautmergen pradziadka, męczy nerwica po oświęcimskich doświadczeniach dziadka, nie mam krzty fałszywego humanitaryzmu, nie potrafię pozbyć się myśli, że każdemu z tych piekarzy, policjantów i muzealników, którzy dali się uwieść ideologii narodowosocjalistycznej (dalej NS), należał się po prostu stryczek; bez pastwienia się, szybko i czysto, z krótkim pokwitowaniem na urzędowym druku (takim, jakie nam zostało po pradziadku). Ale jak się rzekło, na to jest za późno, a obowiązkiem człowieka z pretensjami do myślenia jest zastanawiać się, co wtedy zaszło, i ewentualnie ile tego potencjału cały czas gdzieś drzemie – tam czy tu.
Żeby otworzyć dyskusję o MK, trzeba złamać pieczęć – i kto wie, na działanie jakiej klątwy się przy tym narazić. Skoro jednak się na to zdecydowałem, dość tłumaczeń.
Uwaga techniczna. Początkowo myślałem o skomponowaniu względnie spójnego eseju. Miałoby to bardzo ważną zaletę – ponieważ taka forma wymaga głębokiego przemyślenia i przepracowania tekstu przez autora (choćby tylko po to, aby uzyskać przyzwoitą czytelność), uniemożliwia mu wymiganie się od odpowiedzialności. Z drugiej strony, wiele się czasem nagina, aby uzyskać atrakcyjność, której esej twardo się domaga – i nie można na to nic poradzić; żeby tekst trzymał się kupy, trzeba jedne myśli przyciąć, a inne – podrasować, luki w rozumowaniu dopchać bon motami, stylistycznie popozować. Oczywiście ginie wtedy sporo ze spontaniczności i swobody, a akurat na brak tekstów przemyślanych i odpowiednio sprawdzonych (także prowokacyjnych) w debacie o NS nie można narzekać. Bardziej wartościowe wydaje mi się dokumentowanie myśli w chropowatej formie, bo jeśli już, to w ten sposób mogą się one pojawiać u czytelników MK i ewentualnie wpływać na zmianę ich światopoglądu. Można by tu więc rozważyć coś w rodzaju demonstracji na własnym myślowym organizmie.
Organizując poniższy tekst, zdecydowałem się na drogę środka – rezygnując z pełnego zaspokojenia któregokolwiek z tych dwóch możliwych celów, za to wbrew totalistycznej logice H. Niech myśli pozostaną w stanie zawieszenia, należy bronić prawa myśliciela – również dyletanta – właśnie do tego. Przedkładam więc Czytelnikowi notatki powiązane w ciągi akapitów tam, gdzie było to możliwe bez wielkiego wysiłku redakcyjnego. Jednym ze skutków zastosowania takiego podejścia są zachowane powtórzenia; nie dało się ich łatwo wyeliminować, bo czepiają się ich myśli wiodące w różne strony. Czasem pozwalam sobie na nieproporcjonalnie długie wypady w którymś kierunku. Typograficzne wyróżniki stosuję swobodnie, czasem wbrew utartym konwencjom. Zamiast podsumowania wracam do najważniejszego wątku – próby dowiedzenia niemożliwości powodzenia ideologii NS – i formułuję coś na kształt ścisłej argumentacji dialektycznej. Nie upieram się, że taka forma jest w czymkolwiek lepsza od innych; nie mam pewności, czy nie popełniłem błędu lub przeoczenia. Ale mimo wszystko jestem zadowolony z tego, że spróbowałem, a może przyjdzie jeszcze moment, kiedy będzie się tym można zająć bardziej dogłębnie.
0 notes
butowskijakbuty · 3 years
Text
#4 Czemu „Heimatextrakt”? / O gotyckim kroju
Pismo gotyckie zawsze mnie fascynowało. Jako dziecko na lekcjach, zamiast patrzeć na tablicę z Mickiewiczem lub rozdzielnością mnożenia względem dodawania, próbowałem je kopiować z jakiegoś obrazka. A że miałem do dyspozycji jedynie długopis, skutek był raczej mizerny. Nie byłem wtedy w stanie pojąć, jak można nad tymi literami zapanować. Czułem, że stoją za nimi jakieś prawidłowości, ale nie potrafiłem odgadnąć, jakie.
W ogóle pismo jest czymś niesamowitym, ma ogromny estetyczny potencjał. Może chodzi o to, że operuje pierwotnymi zestawieniami, kształtami i napięciami – jak sztuka abstrakcyjna – ale kiedy ta druga szybko zdegenerowała się w kreski i plamy, których wartość zaczęła zależeć od opinii takiego czy innego nowojorskiego krytyka, tę pierwszą cały czas utrzymuje w ryzach żelazny nakaz zachowania logicznej formy, tej samej od wieków. Wszelka twórczość potrzebuje wpierw ograniczenia, dopiero ograniczenie wyzwala kreatywność. Więc te ostre czuby, ciężkie brzuchy, sztywne maszty i powiewające na nich zawijasy – wszystko to tworzyło zawsze w moich oczach grę napięć, muzykę dla oczu (bo muzyka to właśnie gra napięć), a ich odpowiednie zestawienie, wyrównanie, zharmonizowanie stanowiło wyzwanie dla kaligrafa, liternika – który był przecież też kompozytorem.
Ale i na tym tle litery pisma gotyckiego są wyjątkowe. Nie jest nawet oczywiste, jak powstały; ludzkie dusze musiała napełnić jakaś niezwykła pilność, trwoga. Holenderski kaligraf i pedagog Gerrit Noordzij przejście od minuskuły karolińskiej (czytelniejszej przecież, znacznie bliższej naszym dzisiejszym normom!) do pisma gotyckiego tłumaczył konsolidacją obrazu słowa, a więc z jednej strony chęcią jak najwyraźniejszego oddzielenia go od innych słów (co u zarania pisma nie było oczywiste), z drugiej zaś – jak najściślejszego wyrównania, zrytmizowania liter w jego obrębie. Potrzebowano wydobyć i udoskonalić słowo, bo słowo miało moc (Bogiem było słowo). Osiągnięto to przez wyrównanie świateł, a to przez zrównanie form. Pismo stało się ciemne i monotonne, ale regularne. Dostrzeganie różnic zaczęło wymagać coraz więcej pracy i skupienia. Pismo mnisie. Z drugiej strony im bardziej ogólny obraz się zrównywał, tym więcej uwagi spoczywało na pojedynczych odchyleniach, przełamaniach formy. W rzędzie pionowych kresek, linie ukośne sterczały jak belki kołowrotu madejowego łoża. Nad wszystkim górował zdyscyplinowany mnisi śpiew.
Złożyłbym teksturą całą książkę, bo skąd pomysł, że książka powinna się czytać łatwo i szybko? Ulegamy tu złudzeniu, że tekst jest czymś całkiem niematerialnym, że liczy się tylko i wyłącznie sens słów, a nie ich obraz. Ale książka zawsze przyswajana jest w kontakcie z jakimś elementem rzeczywistości. Obrazy dawnych mistrzów należy oglądać w ciemnych pokojach – w takich, w jakich (i dla jakich) je malowali – a nie na stronie Wikipedii. Czytanie ma być czynnością, ma wymagać skupienia – narzucać ciału postawę, rytm oddechu – a ciało ma regulować przebieg myśli. Sens tak przyswajanych słów jest inny. Tak docieramy gdzieś, gdzie inaczej dotrzeć się nie da. Dawni szamani to wiedzieli.
Ale wydawca nigdy nie zgodzi się na takie szaleństwo. Zresztą w języku polskim wyglądałoby to pokracznie przez te wszystkie ogonki, kreseczki, przez zbitki: strzygł, drży, mełł, strzęp… Dlatego złożyliśmy inaczej tylko jedno słowo: Heimatextrakt – wyciąg z ojczyzny, esencja niemieckości.
Nie złożyliśmy go zresztą teksturą ani żadną z nowszych wariacji na temat gotyku. Użyliśmy fraktury, pisma filistrów – gotyku wzbogaconego o całą masę kiczowatych zawijasów – tego dziwacznego tworu urzędników i kupców, którzy powołując się na rycerską, zakonną przeszłość, umawiali się na wielkie jedzenie kapusty kiszonej przy piwie i biesiadnej muzyce (autentyk z powiatu bytowskiego!). Tacy właśnie urzędnicy i filistrzy, kupcy i drobni rzemieślnicy zamieszkiwali Popielnik. Jak na ironię dopiero naziści – najdoskonalsze ucieleśnienie podlanego rycerskim mitem krwiożerczego kupiectwa – zastąpili frakturę antykwą. Miało to miejsce w 1941 roku; Hermann Zapf miał 23 lata. Nie minie dziesięć, a zaprezentuje światu swój krój Palatino, doskonale harmonijny, w idealnych proporcjach łączący osobistą biegłość i fantazję z uniwersalną czytelnością. Zapf, choć był kaligrafem, w rzeczywistości najbardziej kochał swój inżynierski fartuch. Choć doskonale prowadził stalówkę, to jeszcze lepiej wykonywał obliczenia. Choć podziwiał święte litery, które Gutenberg skopiował z ręcznie zapisanego manuskryptu, to sam karmił nimi maszyny. Dzięki temu w 2020 roku w kilka dni składaczki złożą tekst książki cyfrowym fontem, za pomocą programu komputerowego szybko i dokładnie wyrównają wiersze i akapity. Będzie elegancko, będzie się łatwo czytać. I będzie bezbożnie, akurat w duchu naszej epoki.
0 notes
butowskijakbuty · 3 years
Text
#3 Czy to dobry czas dla powieści szkatułkowej? / O tym, dlaczego książka nie trzyma się kupy
No bo trochę się nie trzyma (w każdym razie rozumiem taki zarzut). Zdaje się, że po różnych historycznych wstrząsach i zawirowaniach, powieść linearna na powrót święci tryumf. Dobrze się tego słucha na słuchawkach podczas sprzątania czy joggingu, jeszcze lepiej się to ekranizuje, a nawet serializuje. Napięcie sączy się równomiernie jak woda z niedokręconego kranu, plot-twisty zajeżdżają punktualnie jak niemieckie pociągi. Fabuła dopina się jak guzik w spodniach od dobrego krawca, czytelnik wychodzi zadowolony, że zrozumiał, co było do zrozumienia. W końcu człowiek Zachodu chętnie wyobraża sobie, że co do zasady wszystko da się rozwiązać (obliczyć, odkryć, zrozumieć) i tego też oczekuje od historii.
Od kulis pisanie takiej powieści wygląda inaczej. Wybór jednej linii fabularnej oznacza odrzucenie niezliczonej masy możliwości (to trochę jak układanie puzzli 1000 sztuk z nieskończenie wielu kawałków, i to w pamięci). Cóż, można rzec, że cechą dojrzałości jest gotowość do pogodzenia się z utratą czegoś – to nieodłącznie wpisane w podejmowanie jakiejkolwiek realnej decyzji. W tym sensie „Popielnik” jest może powieścią młodzieńczą. Chce zachować wszystko… Ale to nie tylko to. Są i inne względy.
Po pierwsze, celem „Popielnika” było uchwycenie prawdy o tym miejscu – i to właśnie prawdy nie do końca określonej, zdefiniowanej (żadna tam korespondencyjna definicja!) – prawdy rozumianej może tylko jako stan emocjonalnego spełnienia. Równie dobrze można by pytać, po co w ogóle jest sztuka. Po co malować, skoro można fotografować? Po co pisać fabuły, skoro są raporty i reportaże?
Stwierdziłem kiedyś, że świat mi ucieka, doznania zanikają zanim zdążę się nimi nacieszyć. „Popielnik” zaczął się jako kolekcja miniatur, która miała dla mnie spowolnić upływ czasu (jestem stworzeniem zimnokrwistym, normalna temperatura mojego ciała waha się około 36°, moja krew płynie powoli, myślę i odczuwam powoli). Stąd też zresztą podtytuł książki. Zrobienie z tego powieści od początku było ryzykownym przedsięwzięciem, ale prawdy o „Popielniku” nie dało się ująć inaczej. Także ze względu na to, że ta prawda literacka musiałaby przybrać postać słów, a te cierpią na chorobę, o której mówiliśmy poprzednio – nie segregują faktów i zmyśleń; trzeba było się temu poddać, znaleźć sposób, który tę myśl wyeksponuje, a nie ukryje.
Książką tą chciałem też zadowolić siebie (luksus debiutanta i noblisty?). To się udało, trochę czasu już minęło, a wciąż uważam, że „Popielnik” jest napisany dokładnie tak, jak powinien być, choćby nikt oprócz mnie go takim nie zaakceptował. Jeśli fabuła jest zbyt wciągająca, umysł chce za nią nadążyć i pędzi jak samolot. Ale jeśli się nad tym zastanowić, lot – o ile nie występują turbulencje – jest w zasadzie gładki i… nudny. To, co ciekawe, dzieje się tylko przy starcie i lądowaniu. Może to kwestia temperamentalna: mnie w literaturze interesuje nie lot, a sama chwila oderwania się od ziemi, szok, jaki jej towarzyszy. Chwila, w której już nie obowiązują stare zasady, a jeszcze nie ukształtowały się nowe. Opowieść wibruje, drży, łapie ciąg, czytelnik przełyka ślinę, żeby nadążyć za zmianą ciśnienia. Wtedy wszystko, naprawdę wszystko zależy od kunsztu autora. Dowiedziono, że da się to zrobić (Italo Calvino i jego Jeśli zimową nocą podróżny…). Wiem, że trochę sobie uzurpuję, przywołując takie nazwisko w swojej sprawie. Wiem, że potrzebuję od czytelnika dużego kredytu zaufania. Ale…
Pamiętam z wczesnego dzieciństwa kasetę z nagraniami piosenek Lluisa Llacha, Filip Łobodziński na wpół śpiewał, na wpół deklamował: –
Chcecie za wiele! – Ależ tak, to nasze święte prawo, więcej, to nasz obowiązek! – Oczekujecie za wiele! – Ależ tak, i nie wstyd nam być niewolnikami nadziei! Chcemy tego, co niemożliwe, aby osiągnąć to, co możliwe!
Polityka nam się nieco uspokoiła, ale na froncie zrozumienia człowieka i na froncie zrozumienia świata, Popielnika, walka trwa.
0 notes
butowskijakbuty · 3 years
Text
#2 Czy Pomorze Tylne istnieje? / O tym, gdzie fakty mieszają się z fikcją
Odpowiedź krótka: A diabli wiedzą. Inna możliwa krótka odpowiedź: To zależy. Jeszcze inna: To pytanie nie ma sensu. Czy może raczej sens tego pytania należałoby wpierw doprecyzować. Bo cóż miałoby oznaczać istnienie? Ogólnie „istnieć” to dosyć podejrzany czasownik. W najlepszym razie generalizacja, a więc treść odarta ze szczegółów (a nam tu właśnie o szczegóły idzie!). Nie za bardzo możemy sobie wyobrazić, żeby coś po prostu istniało, ale nic nie robiło. Nawet budynki „stoją”, a na Pomorzu Tylnym dodatkowo oczywiście „niszczeją”. Może świat istnieje – ale powiedzieć, że świat istnieje, oznacza przecież tyle, co powiedzieć „świat”, bo świat, to właśnie to, co istnieje. Czy istnieje miłość? A to już jak kto sobie życzy. W odniesieniu do abstraktów „istnienie” znaczy chyba tyle, co „jest sensownym wyrażeniem w jakimś kontekście”. Czy jednorożce istnieją? Jeśli rozmawiamy o „rzeczywistości” – nie. Jeśli o bajkach – owszem. Teraz mały fikołek intelektualny: zarówno „rzeczywistość” jak i bajki są przede wszystkim w naszych głowach. Są przedmiotem wiedzy, może wspomnień czy skojarzeń. I, o ile wiem, w naszym mózgu nie ma osobnych szuflad na fakty i zmyślenia. Wszystko miesza się swobodnie, dlatego wiedza nieużywana i nietestowana regularnie w starciu z rzeczywistością (tym razem bez cudzysłowów) traci swój wyjątkowy posmak. Po latach zdarza mi się, że nie wiem, czy w jakimś miejscu naprawdę byłem, czy tylko mi się przyśniło. Pewnie nie tylko ja tak mam. O tym też jest „Popielnik” i takim właśnie miejscem jest Pomorze Tylne.
Kilka „faktów” można by jednak uporządkować, pewnie nawet wypada. „Pomorze Tylne” jest kalką niemieckiego określenia Hinterpommern. Nie ma sensu odniesione do współczesnej polskiej nomenklatury (tu mówi się o Pomorzu Środkowym, położonym między Wschodnim, z Gdańskiem, a Zachodnim, ze Szczecinem). W kontekście niemieckiej toponimii tworzy parę z Pomorzem Przednim (Vorpommern) znajdującym się na zachód. Ziemie położone na wschód Niemcy nazywali Westpreußen (z Kwidzynem, Gdańskiem), a dalej Ostpreußen z Shangri-La, Królewcem.
W każdym razie ja tak to interpretuję – jeśli się mylę, będzie to trzeba wyjaśnić i poprawić, ale może jeszcze nie dziś? Chciałbym nacieszyć się możliwością bajania. Coś takiego rodzi się w głowie, kiedy czyta się w języku, którego dobrze się nie rozumie. Taka lektura nie pozwala na jasne rozgraniczenie faktów i domysłów, tym samym stwarza furtkę do pierwotnego, dziecięcego stanu pomieszania z poplątaniem, w którym słowa łączą się w nieprzewidywalne związki i powołują do życia nieprzewidywalne fantazje. Zresztą udawanie, że w głowach dorosłych to się nie dzieje, to przejaw pychy, najgorszego z grzechów głównych.
Choć też nieprawdą jest, że zupełnie żadnych badań do „Popielnika” nie prowadziłem. Akurat jeśli chodzi o rodowód tych ziem, odczuwałem przymus rozplątania narodowych sentymentów. Mam jakieś niejasne wspomnienia związane z buńczucznymi hasłami o Ziemiach Odzyskanych, ale cóż – nie umiem ich dokładnie umiejscowić. Autentycznej propagandy nie mam szans pamiętać (rocznik 1990!), ale jakieś nazwy ulic, teksty tablic pamiątkowych? A może wszystko wymyśliłem, czytając opracowania? Akurat teraz nie próbuję Czytelnika kokietować, naprawdę nie wiem i naprawdę uważam, że to dlatego, iż nie ma w mózgu osobnych przegródek na fakty i zmyślenia.
W każdym razie ziemie te faktycznie zamieszkiwali w zamierzchłej przeszłości Słowianie, oni pobudowali nad jeziorami grody i łowili raki. Tamtejsi książęta ulegli nawet w pewnym momencie Piastom (nasz koronny argument?), potem jednak, zapewne powodowani tym samym kompleksem, co i my dzisiaj, postanowili sprowadzić sobie na dwory niemieckie rycerstwo (to z kolei sprowadziło niemieckich kolonistów). Odtąd ziemie te na stałe dostały się w orbitę wpływów germańskich, niezależnie od tego, jak akurat nazywało się niemieckie pomorskie państwo. Bodaj jedyną wyrwę w procesie germanizacji tej części wybrzeża Bałtyku stanowiło polskie zwycięstwo nad Krzyżakami, które na trzysta lat wydarło Teutonom ziemie sięgające miejscowości zwanej w powieści Białymi Błotami, ale Popielnika nie objęło (zabrakło raptem kilkunastu kilometrów!). Cokolwiek wtedy udało się wywojować, przepadło za sprawą zaborów – i tyle. Popielnik w jakimkolwiek nowoczesnym rozumieniu był miastem niemieckim aż do 1945 roku. A co dalej, to – jak stwierdza Altannik – już do kolejnego tomu należy. Nie wyprzedzajmy najznamienitszego badacza.
0 notes
butowskijakbuty · 4 years
Text
Czyli przewodnik po „autorskim przewodniku po Pomorzu Tylnym” pióra autora
Państwo wybaczą anegdotę na początek – wiem z pewnego źródła, że jest prawdziwa (może kiedyś pomoże Państwu zakończyć jakiś nadmiernie uczony spór). Otóż słyszałem o pewnym profesorze (może Państwo też o nim słyszeli?), który podczas egzaminów ustnych mówił studentom: „Proszę samemu zadać sobie pytanie i na nie odpowiedzieć”. Podobno część studentów wciąż nie zdawała. Nie wiem sam, co o tym myśleć.
Otóż w tej krótkiej serii o dziwnym tytule uzgodniliśmy z wydawcą, że sam zadam sobie pytania, a następnie na nie odpowiem. Jeśli komuś wydaje się to zbyt dużą ostrożnością (odpieranie zarzutów, które nie padły), a może i przejawem pychy (pouczanie o czymś, o co nie zapytano), to mogę tylko odpowiedzieć, że lekcję postmodernizmu mamy za sobą i należy pamiętać, że i tak wszystko jest grą, obracamy się w błędnym kole drwin i o tym, kto będzie się śmiał ostatni, decyduje wyłącznie śmierć.
#1 Po co te cytaty z filozofów? / O uwikłaniu w cytaty
Na wstępie przyznam, że nigdy nie lubiłem cytatów, jakimi pisarze opatrywali swoje książki. Po pierwsze, rzadko kiedy rozumiałem związek cytatu z treścią utworu, a przy tym zbyt łatwo – sądziłem – głębię powiązań można zasymulować całkowitą przypadkowością doboru (wiadomo przecież, że umysł będzie się doszukiwał związku, „domknięcia” – powiedziałby psycholog – więc coś tam sobie wykoncypuje). Po drugie, cytaty zwykle pochodzą z tak zamierzchłej przeszłości, że w ogóle nie do końca wiadomo, o co mogło chodzić oryginalnemu autorowi, bo życia, jakim on żył, nie ma już, zmieniło się w proch i pył. Po trzecie, nierzadko takie cytowanie wydawało mi się popisem pustej erudycji, o tyle mało wartościowym, że przecież autor mógł takiego cytatu szukać i dziesięć lat i dowolnie wiele przetłumaczyć sobie z języków starożytnych, jeśli taką miał fantazję (bardzo proszę oto zapomniana strona z Enuma Elisz). Podczas pracy nad „Popielnikiem” zaszła więc we mnie jakaś zmiana, z której poniżej zamierzam się wyspowiadać.
Nie nadaję się może do tego, żeby przemawiać w imieniu jakiegoś ogółu piszących, ale praca nad „Popielnikiem” – moją pierwszą książką – przyprawiała mnie w regularnych okresach o napady słabości i zwątpienia w swoje siły i sensowność całego przedsięwzięcia. Prawdopodobnie nie ma bardziej upierdliwego człowieka niż początkujący pisarz, który domaga się od swoich znajomych recenzowania na bieżąco swojej pracy; a przecież wiele fragmentów przerabia się, poprawia, rozbudowuje lub skraca itd. W skrócie każdy człowiek obdarzony choć odrobiną przyzwoitości prędzej czy później zostaje ze swoją pracą sam. Przychodzi kryzys, a pisarzowi doskwiera świadomość, że (jak raczył to wyłożyć Konrad z bernhardowskiego Kalkwerku, cytuję z pamięci), cóż z tego, ze studium jest w głowie, skoro powinno być na papierze. Wtedy jakąś pociechę stanowią ci wszyscy ulubieńcy łacinników, postaci na pół legendarne, czy w moim przypadku niemieccy filozofowie. Zrozpaczony pisarz zaczyna pocieszać się myślą, że jego praca stanowi jakieś organiczne przedłużenie pracy tamtych (należy pamiętać, że w ciele są organy odpowiedzialne za rzeczy wzniosłe, ale są i takie całkiem niepozorne, są i wstydliwe, są wreszcie zupełnie niepotrzebne, a przynajmniej zabawnie jest tak myśleć). Że istnieje jakaś wspólnota toczących boje z ograniczeniami swojego umysłu.
Zresztą cóż nowego możemy jeszcze wymyślić. Nihil dictum quod non dictum prius, methodus sola articem ostendit – pisał Robert Burton (w Anatomii melancholii), cytując niejakiego Weckera (kto zacz – nie udało mi się ustalić, może to cytat niedokładny, zresztą, Czytelniku, patrz wyżej --> lekcja postmodernizmu). W końcu autor zaczyna coś rozumieć. Przestaje postrzegać swoją pracę jako lot w kosmos – siebie jako pioniera – a zaczyna rozumieć, że jest co najwyżej elementem układanki, która nie zmierza w żadnym konkretnym kierunku. Ciekawostka: Niecały rok po wydaniu „Popielnika” trafiłem na Austerlitza W.G. Sebalda, którego bohater para się… archeologią ducha. Na stronie 7 (wydanie z 2019 roku) Czytelnik zajrzy w oczy Wittgensteinowi. Daty świadczą przeciwko mnie („Popielnik” wyszedł w 2020 roku), ale naprawdę nie ściągałem. Literatura to taki dziwny organizm – nie zmierza w żadnym kierunku, ale wciąż przewraca się, nicuje, przepoczwarza bez celu.
Ponieważ „Popielnik” jest książką trochę autobiograficzną (zabawne, jak niewiele ten kwantyfikator tu wnosi), to te same odczucia na poziomie przedstawienia przypisane zostają Wojciechowi i jego projektowi. Tak podpieranie się klasykami przestaje być rzeczą warsztatu autora, jakichś kulis, a staje się częścią historii.
Wreszcie – i tutaj następuje coś w rodzaju nieuczciwego tricku z mojej strony – jeśli mimo całego tego objaśnienia cytaty pozostają irytującym wtrętem, to… też dobrze. Wpierw na scenę wychodzi żongler, jego zręczność budzi zachwyt; po nim wychodzi klaun i upuszcza sobie na głowę piłki, kręgle, ciasto lub tomy Kanta i Schopenhauera. Porażka jest częścią widowiska i częścią sensu. Autor pisze, wytężając wszystkie siły, aby ująć to, co chodzi mu po głowie, jak najlepiej w słowa. Wojciech korzysta z całej wiedzy, którą napchano go (wykształcony wbrew swojej woli – to Hrabal w Zbyt głośnej samotności) i ponosi porażkę. Kurtyna opada, okładka się domyka. Czytelnik, który za obola, którego wpłacił w kasie, zakupił prawo do luksusu osobistej aprobaty lub dezaprobaty (Márai, Maruderzy, s. 65), wydaje swój osąd. I tak jest dobrze.
0 notes
butowskijakbuty · 4 years
Text
Dziwny jest ten polski człowiek przełomu dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku, obdarowany przez los pięknym kawałkiem ziemi na Warmii, walczący na wolnym rynku turystycznym o spragnionych letniego wypoczynku klientów, którzy zasilą jego kasę na resztę roku, trochę śmieszny, trochę żałosny, a tak przecież miły i, ostatecznie, jak każdy – niedostępny. Ma ten swój święty kawałek ziemi w dolinie Łuny, w pięknym klinie wciśniętym między dwa skrzydła lasu. Nazywa to miejsce „Z.D.” i przystraja dla gości niczym ptak altannik.
Gość do głównej bramy zjeżdża drogą przytuloną z jednej strony do lasu, z drugiej odgrodzoną od posesji szeregiem świerków przyciętych od góry w taki sposób, że brakuje im czubków (przypominają mi skasowane bilety na jakąś wystawę). Po tej drodze skaczą ciemnobrązowe żabki, maleńkie jak paznokieć małego palca u dłoni. Dla nich wyprawa na drugą stronę białej jezdni to praca na dobre kilkanaście minut, o ile się nie zgubią i o ile nie zginą pod kołami któregoś z przejeżdżających samochodów gości, na przykład naszego citroena.
W bramie przyjezdnych wita cementowy stożek z szczeliną do patrzenia – jakiś dawny pancerny posterunek, oczywiście dzisiaj pozbawiony duszy. Po przejechaniu bramy można ogarnąć wzrokiem teren ośrodka. Najważniejszy budynek, w którym mieści się hotel, stoi nieco po lewej, wysoki na trzy piętra, rozłożysty jak tryptyk w ołtarzu, czarno-biały od pruskiego muru, zwieńczony dachem z wyblakłej czerwonej blachy.
Przed wejściem do hotelu wysepka z cementową fontanną, kilkoma rabatami i ławkami, po prawej niższy dom (gdzie, jak potem zauważamy, mieszkają sami właściciele), a dalej drewniane zadaszenie z dużym grillem i mnóstwem drewnianych ławek i krzeseł. Z kolei po lewej mały domek, chyba wynajmowany osobno gościom – stoją przed nim zaparkowane trzy samochody i dwa wózki dziecięce. Biegają też dwa pieski. Dalej po lewej placyk zabaw, ogród ziołowy, nieco zaniedbany i przygnieciony do ziemi przez deszcze i troski dyrekcji, wreszcie nieszczęsne zoo ze stłoczonymi zwierzętami gospodarskimi i egzotycznymi, porykującymi i pojękującymi od czasu do czasu. W kurniku z boku tłok i bezsens, ogony niektórych kur wydziobane jak zeschłe liście kasztanowca. Dalej na lewo coś jakby dawne pastwisko, zastawione wrakami ciężarówek – pustymi kabinami, osiadłymi pakami.
W recepcji odebraliśmy klucze do pokoju. Obsługujący nas mężczyzna o szerokiej, otwartej twarzy, zaproponował złączenie łóżek, jeśli byśmy tak woleli – o stan cywilny (zagaduje) nas przecież nie zapyta. Dziękujemy, jesteśmy w interesach, wszystko nam jedno (odpowiadamy).
Naprzeciwko budynku hotelu, po prawej stronie od wjazdu, stoi obora, dobiega z niej muczenie, wieczorem roznosi się też charakterystyczny zapach obornika. Na wprost od wjazdu, za całym tym zespołem budynków o jawnie PGR-owskim, jeśli nie wprost folwarcznym rodowodzie, teren opada ku rzece Łynie. Na trawie ustawione stare pojazdy rolnicze (kombajn, traktor), wojskowe (dżipy, transportery, amfibia), a także służb (policyjna suka, wóz strażacki). Dalej, za sztucznie utworzonym i odgrodzonym siatką stawem, ciągnie się porośnięty żywą, zieloną trawą teren, po którym spacerujemy, oglądając szkielety dział, aż docieramy do Łuny, która wije się w tym miejscu jak polityk skonfrontowany z własną wypowiedzią sprzed roku. Naprawdę przypomina węża, szczególnie z tą jasnozieloną łuską rzęsy na łukach.
W jednym miejscu na rzece zamontowany na stałe duży wojskowy ponton (jakby fragment prowizorycznego mostu) z ławkami. Widzimy stamtąd trzciny po drugiej stronie rzeki, w nich latające dwa ptaki, żółtego i brązowego. Wydają się niemal na wyciągnięcie ręki. Idąc w głąb doliny – na wschód, o ile nie pomyliły mi się całkiem strony świata – docieramy do domku letniskowego ze spiczastym dachem. Obok, w podobnym budyneczku ze spiczastym dachem toaleta i zapewne prysznic. Te dwa czubate domki wyglądają jak bracia na rodzinnym zdjęciu, ubrani w takie same białe koszulki i brązowe spodnie. Przed domkiem stół z krzesłami założonymi na blat, za nim – już nic, czyli ogrodzenie, nieskoszona trawa, dzikość, nicość.
Wyszliśmy na spacer białą drogą wzdłuż przyciętych świerków, za którymi roztacza się zagracone pastwisko, a następnie skręciliśmy w prawo, na drugą stronę doliny. Minęliśmy ulicę z nowymi domami (wyglądały na osiedle letniskowe Olsztynian) i ruszyliśmy w las, tylko kilkaset metrów w głąb, mijając częściowo rozmontowaną i opróżnioną kapliczkę z cegieł. Potem A. zrobiło się zimno, wróciliśmy i usiedliśmy z winem przy jednym z drewnianych stołów. Kobieta w średnim wieku, wyglądająca na właścicielkę lub żonę właściciela, nalała nam wino w zastępstwie kelnerki (wpierw musiałem je otworzyć), rozlewając niemal całą butelkę. Może do końca? (proponuje). Nie (dziękujemy). Po pierwsze, to byłoby dużo, a następnego dnia powrót do W-wy. Po drugie, wtedy trzeba by zapłacić za całą butelkę, a tak, kto to wie, w każdym razie przecież nie na to się pisaliśmy. Coś tam sobie czytam (Wittg.), trochę rozmawiamy i idziemy spać. Ściany cienkie, słychać rozmowy i prysznic sąsiadów.
Rano do śniadania w sali na dole włączony program informacyjny tvn24. Kobieta, która poprzedniego dnia nalała nam wino, proponuje kawę z ekspresu, ale zdążyliśmy już sobie zalać rozpuszczalną. Zastanawiam się, jak zapisali nam w rachunkach to wino. Przy płatności wychodzi na to, że jednak „tylko” dwa kieliszki.
 ***
Co widzieliśmy w Brąswałdzie? Gotycki kościół na górze, wybraliśmy się go zobaczyć, weszliśmy tylną furtką koło izby pamięci imienia jakiejś miejscowej literatki. Tam wszystko skoszone, jakby wyczyszczone, drzewa bujają się wysoko na wietrze, a poniżej tylko od czasu do czasu pojawia się jakiś insekt, jakby jego tor ruchu zaplątał się w mój.
Poza godzinami mszy (która odprawiana jest dwa razy w dzień powszedni, o 8 i 18) wejść można tylko do kruchty, drogę dalej przegradza czarna krata, ale i stąd można dostrzec drobne wzorki w żywych kolorach, którymi co do centymetra pokryte są strzeliste łuki. Bardziej nadawałyby się na jakąś sukienkę (wzór „łączka”), tutaj nabierają jakiegoś niepewnego znaczenia, bo na coś tak kolorowego, radosnego porządni ewangelicy nie powinni byli sobie pozwalać, ale jakoś te kultury tu zmieszane, skundlone – na tej dalekiej prowincji – skundlone w architekturze, w nazwie miejscowości, naprawdę wymieszane i wygotowane razem przez kilkaset lat. W kruchcie zwisa z okrągłej dziury w suficie lina od dzwonu, na jednej ze ścian krucyfiks, a na przeciwnej jakiś pamiątkowy krzyż pozbawiony dolnej belki. Przed wejściem popiersie polskiego księdza. Po prawej za płotem zabudowania gospodarcze, budynki mają jeszcze niemiecki kształt, ale tam chyba sprzątanie nie dotarło, stoją pięćdziesiąt metrów od nas, ale jakby na wygnaniu.
Wychodzimy głównym wyjściem i schodzimy na ulicę, skąd roztacza się widok na tę wysprzątaną część miejscowości, te kilka nowych domów, zielone pole i granicę lasu w oddali. Wzdłuż lasu żółta droga, od pewnego miejsca w asyście słupów z rozwieszonym kablem. Pejzażysta nie zaplanowałby tego lepiej.
Po lewej stronie widoczny na zboczu góry, koło ciemnego, wysokiego lasu (a na niebie świeci mocno złote słońce) dom o pruskich czarno-białych ścianach (kiedy się tam potem wybierzemy, odkryjemy, że w rzeczywistości jest mniejszy niż się wydaje, został odnowiony i obstawiony dawnymi przyrządami gospodarskimi jak przesłodzony niemiecki skansen).
My przechodzimy ulicę i wkraczamy na cmentarz położony na zboczu, z wytyczoną główną aleją prowadzącą w głąb, obsadzoną po obu stronach bardzo już wysokimi lipami. Część współczesna cmentarza mieści się zaraz za ogrodzeniem, groby jak to w Polsce, ale nazwiska takie jakieś skażone, tu i tam da się dostrzec jeszcze niemieckie rdzenie słów. Przy samej alei kilka grobów duchownych, głównie niemieckich (Pfarrer), ale jest i odgrodzony zespół grobów z dwiema rzeźbami. Jedna z nich przedstawia Jezusa z barankiem na rękach, a napis pod nim głosi, że pochowano tu owego polskiego księdza, którego popiersie widzieliśmy przed kościołem. Naprzeciw niego, pod pomnikiem wyobrażającym Matkę Boską, spoczywa matka duchownego. Wynajdujemy jeszcze kilka nietypowych imion (Anistazy) i nazwisk i idziemy dalej.
Na końcu alei, jakby we wnęce z chaszczy, ustawiony stoi krzyż o krótkich ramionach. Po obu stronach alei za drzewami nagrobki niemieckie. Unser Vater, Unsere Schwester itd. (po prawdzie takie groby widoczne były i wcześniej, bliżej wyjścia, co nasuwa myśl, że nie tyle Niemcy chowali się począwszy od środka cmentarza, co Polacy oczyścili dla siebie najbardziej zewnętrzną część istniejącej wcześniej nekropolii). Niemieckie groby znaczą solidne żeliwne ogrodzenia i bogato zdobione krzyże, cementowe, żeliwne, a nawet drewniane, przypominające trochę polskie kapliczki (na jednym z nich napis: Hier ruht in Gott Lehrer Rud. [olf?] Strach – toż to jak z jakiejś patriotycznej bajki dla dzieci o oporze przeciwko germanizacji).
Przed krzyżem znaczącym koniec cmentarza można skręcić w prawo w małą alejkę, wspinającą się między chwastami (rdest?) ku wciąż pielęgnowanej części cmentarza, jakby kolonii, gdzie znajdują się groby dziecięce – stare, niemieckie, a obok nich nowe, polskie, pomniczki jak białe skrzynki na kwiaty.
Kiedy wracamy, z naprzeciwka wychodzi ku nam zakonnica w szarym habicie. Starsza kobieta skręca do któregoś z księżych grobów, kiedy mijamy ją, zwracam uwagę na zaciśniętą pięść. Tak zawzięcie się nad czymś zastanawia.
0 notes
butowskijakbuty · 4 years
Text
Nad zalewem
Niedzielny wieczór, nad zalewem, jestem samotny, zabijam czas. Przede mną rodzina: matka pali cienkiego białego papierosa, z nią dwoje małych dzieci: nieco starszy chłopiec, zdrowo opalony z blond włosami podgolonymi po bokach jak chłopaki-powstańcy na archiwalnych zdjęciach, jego siostrzyczka ubrana na różowo, ma prostokątną nieufną twarz, jak matka. Chłopiec krząta się przejęty wśród wędkarskich utensyliów, to ustawia wędkę, to podnosi podbierak, tłumaczy zawzięcie mamie: Szczupak! Taki szczupak! Na końcu haczyka nic jednak nie ma. Odpowiada mama, siląc się na zainteresowanie: Może źle go wyciągasz? – mówi. Mówią oboje jeszcze po kilka kwestii, ale chyba niczego nie udaje im się ustalić. W tym czasie córka przebiega koło mnie na plac zabaw, patrzy na mnie z pewną dozą zainteresowania, spojrzenie ma naturalnie krytyczne, chyba po matce. Udaje mi się usłyszeć imiona dzieci.
Rozsiadam się na mojej ławeczce, patrzę na taflę zalewu, po której przesuwa się wiatr jak nóż po kromce chleba z masłem. Temperatura wreszcie zrobiła się znośna, niebo jest takie jak lubię najbardziej – stalowe – chmury trochę poszarpane tworzą fantazyjne kształty, jak stal luksusowego ostrza. A to tylko polskie miasteczko.
Jest niedzielny wieczór, za plecami mam główną ulicę, po lewej ręce rondo. Co i rusz przetaczają się tamtędy ciężarówki. Jedni kierowcy pędzą, inni wloką się, ogromne przyczepy przerażają mnie. W pustych przyczepach luźne elementy stukają cienko. Ale większość przyczep jest pełna, wyładowana, produkcja, handel i usługi szykują się na poniedziałek. Robotnicy i rzeźnicy szykują się na poniedziałek, zwożą surowce, zwożą sprzęt. Ciężkie przyczepy stukają powolnie, dogłębnie, dudniąco, głośniejszy brzdęk rozlega się raz za razem, kiedy kierowcy ścinają rondo. Przyglądam się przyczepom ze zwierzętami, małymi i dużymi – można to ocenić po wielkości kratek, wielkości wentylatorów, po kształtach kaset, w których zapakowane jadą do rzeźni. Przyglądam się przyczepom ze sprzętem drogowym, sprzętem do rycia w ziemi, do zrywania ziemi, do miażdżenia ziemi, do zalewania jej wrzącym asfaltem, do zalepiania ziemi, do duszenia jej. Przyglądam się przyczepom ze sprzętem rolniczym do przecinania roślin i gardeł, do mielenia, do rozdrabniania, do wiązania, pakowania, przemysłowego mordowania i napychania ludzkich brzuchów. Jedna za drugą przyczepy srebrne, czerwone, niebieskie, zielone, odkryte i zakryte, oznakowane, nieoznakowane i oznakowane wciąż w zachodnich językach, nieprzemalowane.
Nieco dalej starszy mężczyzna ściąga żyłkę. Miarowym ruchem nawija żyłkę – jego nadgarstek pracuje jak mały korbowód, kołowrotek obraca się równo, można się zapatrzyć jak na upływ czasu. Po chwili zarzuca wędkę ponownie – przytrzymuje ją nieruchomo jak różdżkę, kiedy przynęta pikuje gdzieś na środku tafli. Nad zalewem przelatują dwie kawki, kracząc do siebie coś o nas, na dole. Mężczyzna wykonuje te czynności razem po raz. Słyszę, jak za mną przez rondo przetaczają się kolejne ciężarówki.
Starszego mężczyznę z wędką mija groteskowa postać – mężczyzna młodszy od niego, w sile wieku, ma zielono-czarną sportową koszulkę i brzuch wydęty, jakby był w ciąży. Na głowie ma czarną sportową czapkę z daszkiem, na wygolonym karku układa mu się wałek tłuszczu. Skórę na twarzy ma gładką, opaloną, wygląda jakby miał makijaż (ten rodzaj makijażu nosili faraonowie). Tata! – wywołuje go chłopiec i tłumaczy mu, że złapał szczupaka (ale go nie wyciągnął). Na moich oczach nikt nic nie złowił. Ojciec przykuca wśród rodziny, krząta się bez przekonania wśród wędkarskich utensyliów, może aby zrobić synowi przyjemność. Dziewczynka w różowym ubranku kursuje między wędkarskim stanowiskiem a placykiem zabaw po mojej prawej ręce, za każdym razem patrzy na mnie podejrzliwie. Chłopiec tłumaczy, matka zajmuje się sobą. Za mną przetaczają się przyczepy ze sprzętem do mordowania.
W końcu zaczynają się zbierać. Ja też zaczynam myśleć o zebraniu się, niebo robi się ciemniejsze, bo i wieczór się pogłębia i prognozowali deszcze – ja zaczynam myśleć, zanim zdążę splunąć, wędkująca rodzina jest już daleko, zaczyna kropić, a mnie wściekłym ujadaniem przegania nędzny, zalękniony piesek, który nie wiem kiedy i z której strony do mnie podszedł.
0 notes
butowskijakbuty · 4 years
Text
Stan mojego świata na koniec czerwca 2020 roku
Świat trzeszczy jak wszystko w moim aucie
Jedno i drugie zostawiać fachowcom
Tu coś wymienią, tam klepną pieczątkę
I mówią, że przez jakiś czas będzie dobrze
Ja się denerwuję, ale żyję dalej
Zabieram toyotę na spacer do lasu
Po drodze mijamy kilku rowerzystów
Chudych i grubych w białych koszulkach
Mijamy ich łukiem na półtora metra
Bo chcemy, by dzisiaj zapanował pokój
Ale ktoś z tyłu podjeżdża pod sam zderzak
I po co ten pośpiech? Po co ten pośpiech?
 Stanąłem – wszędzie wokół brzęczą muchy
Silniki aut na drodze za lasem
Za horyzontem w punkcie zbornym czarne chmury
Poza zasięgiem słuchu grzmią już trąby
Na coś się zanosi, na coś się zanosi!
Tak tu ostatnio parno i gorąco
Przy drogach wystrzeliły wiechcie kwiatów
Traw, śmieci, kałuż i potrąconych jeży
 Wszystko jest wszystkim czy tylko jest sobą?
Wciąż krążę po tych białych bezdrożach
Piaszczyste pobocze, zielono-biały szlaban
Po drugiej stronie jezdni dzielny łopuch
Ciebie, bratku, to ja wolę mieć na oku
Gdy wszystko wokół trzeszczy – ani drgnij!
0 notes
butowskijakbuty · 4 years
Text
Thomas Bernhard i upadły romantyzm
Zachęcony przebiegiem spotkania dyskusyjnego pod auspicjami Austriackiego Forum Kultury, pozwalam sobie zabrać głos w sprawie wymienionego w tytule pisarza. Tematem wspomnianego spotkania był dramat pt. „Immanuel Kant”, dyskusja przebiegała zaś w atmosferze tak wielkiej gorliwości, że niemożliwe było dla mnie zabranie tam głosu (ma to oczywiście związek również z moją niechęcią do przebijania się w tłumie). Wspominam o tym jednak nie dlatego, abym chował w związku z tym uraz, ale dlatego, iż przez te dwie godziny intensywnej wymiany myśli, których byłem świadkiem, nie usłyszałem poglądu, który mógłbym uznać za zbieżny z moim. Pozwala mi to mieć nadzieję, że przysłużę się debacie, spisując i publikując moje myśli w tym temacie.
Ponieważ zasugerowałem, że mam swój pogląd za cokolwiek oryginalny, nie od rzeczy będzie zacząć od krótkiego wyboru cytatów z okładek i wstępów/posłowi wydanych w Polsce książek Thomasa Bernharda. Wydaje mi się, że nieźle ukazują one istniejące ramy dla dyskusji o autorze.
Ze względu na niezwykle krytyczny stosunek autora do Austrii jako państwa narodowo-socjalistyczno-katolickiego i do niszczących mechanizmów jego działania okrzyknięto Bernharda »kalającym własne gniazdo« (Chodzenie | Amras, Wydawnictwo Od Do, 2017)
Bernhard nie był wrogiem ludzi, był zaciekłym wrogiem ludzkiej hipokryzji. Ku wściekłości zadowolonego z siebie społeczeństwa Bernhard brutalnie demaskował jego zakłamanie. (Autobiografie, Czarne, 2011) 
Rozpoczyna się gigantyczny retrospektywny monolog, będący równocześnie krytyką współczesnej filozofii życia oraz norm i wartości austriackiej tradycji, w którym wielką rolę odgrywa drapieżna wirtuozeria autora. (Wymazywanie, W.A.B., 2004) 
Bernhard, niezrównany mistrz groteskowego przerysowania, jak zwykle poddaje niesłychanie ostrej krytyce stosunki panujące w Austrii, wyśmiewa i wyszydza instytucje kulturalne. (Claus Peymann kupuje sobie spodnie i idzie ze mną na obiad, Wydawnictwo Od Do, 2019)
Można odnieść wrażenie, iż ostatnio (widać to po datach wymienionych publikacji) to właśnie element satyry-krytyki zdominował odredakcyjną wykładnię twórczości pisarza. Nie zawsze tak było i możemy znów przywołać kilka cytatów, aby to pokazać:
Głównym motywem jego dzieł jest ludzki i społeczny lęk, samotność, obłęd, rozkład. (Beton, Oficyna Wydawnicza ATUT, 2001)
[o tym, że Bernharda trudno szufladkować] … wynika to . . . przede wszystkim z obsesyjnego drążenia jednego i tego samego syndromu ludzkich przypadłości, zwłaszcza motywu śmierci. (Mróz, Wydawnictwo Poznańskie, 1979)
Kalkwerk Thomasa Bernharda, wybitnego współczesnego pisarza austriackiego, nie jest lekturą łatwą – sprawi jednak na pewno sporo satysfakcji Czytelnikom chętnie sięgającym po ambitną prozę psychologiczną. (Kalkwerk, Wydawnictwo Literackie, 1985) 
Mamy też taką opinię, chyba nieco (przepraszam!) egzotyczną:
Nauki, jakie mogą płynąć tak z lektury Bratanka Wittgensteina, jak i z Holzfällen [Wycinki], Der Untergeher [Przegranego], Korrektur [Korekty] – by wymienić tylko te utwory – to primo: przekonanie o wspólnocie losu indywiduów w ich całkowitej izolacji . . . secundo: o tym, że jesteśmy wszyscy niewystarczająco różni, by obalić powinowactwo, ale i niewystarczająco podobni, by je ustanowić. (Marek Kędzierski, Egocentryk w poszukiwaniu bliźniego swego w: Bratanek Wittgensteina, Oficyna Literacka 1997)
I wreszcie (chyba wszędzie znajdzie się taki głos):
[o motywie stożka w Korekcie] Kilku krytyków uznało Stożek za symbol zarówno męski, jak i kobiecy (co sugerowałoby ponoć kazirodcze połączenie bądź pragnienie takiego połączenia). (Marek Kędzierski, Egocentryk w poszukiwaniu bliźniego swego w: Bratanek Wittgensteina, Oficyna Literacka 1997)
Można by się tu zastanowić, czy fakt, że druga grupa cytatów – skupionych ogólnie na rzekomo obsesyjnej eksploracji mrocznych aspektów człowieczeństwa – pochodzi z bardziej zamierzchłych czasów, wynika po prostu z kolejności, w jakiej utwory były pisane, a następnie tłumaczone i wydawane w Polsce (zapewne w jakiejś trzeba uznać tę przyczynę), czy jednak mamy tu do czynienia z czymś więcej. Moim zdaniem tak. Widzimy tu nie tylko oczywistą ewolucję pisarza, ale i ewolucję dyskursu na temat jego twórczości, który – szczególnie w przypadku tekstów odredakcyjnych, mających przecież za zadanie zachęcać do nabycia książki – informuje nas pośrednio o oczekiwaniach grupy docelowej. Widoczne jest przeniesienie ciężaru z „odmętów ludzkiej psychiki” na „bezlitosną krytykę Austrii”. Ilustruje to dobitnie zacytowany fragment z okładki Chodzenia | Amras – utwory te chronologicznie należą do starszych (odpowiednio lata 1971 i 1964!) i szczególnie w Amras Bernhard serwuje typową dla swojej wczesnej twórczości opowiastkę o dziwacznych rodzinnych relacjach z mnóstwem brzydkich sugestii w tle (doprawdy, jakby żywcem wyjętych z tekstu któregoś z utworów Rammstein); mimo to na okładce zdecydowano się podkreślić „krytycznoaustriacki” aspekt jego twórczości!
Nie chcę poświęcać temu zagadnieniu zbyt wiele czasu – zależy mi jedynie na tym, aby Czytelnik zgodził się, że te dwie linie („psychiczna” i „krytyczna”) wyznaczają granice typowego dyskursu poświęconego pisarzowi w Polsce. W tak ograniczonym dyskursie nie znajduję objaśnień, które trafiałyby do mojej wrażliwości i unaoczniały to, co sam cenię w prozie Bernharda najbardziej. Chlubnym wyjątkiem jest spostrzeżenie tłumacza Marka Kędzierskiego we wznowionym Bratanku Wittgensteina (Czytelnik, 2019) dotyczące braku powodzenia pisarza w krajach anglosaskich – tłumacz wiąże to z pewnymi specyficznymi kwestiami językowymi, a także z brakiem zrozumienia wrzasku jako dowodu zaangażowania i troski. Zaprawdę arcyciekawe! Do tego wątku jeszcze się odniosę.
Na razie chciałbym skoncentrować się na przedstawieniu mojego poglądu na twórczość pisarza, szczególnie tę wcześniejszą, osadzoną na austriackich peryferiach (a więc Mróz, Amras, Kalkwerk, Korekta, Partyjka, Zaburzenie). Chciałbym mianowicie zasugerować, że utwory te należy czytać przez pryzmat „upadłego romantyzmu”. Jak to rozumieć?
Zacznijmy od specyficznej scenerii, która jest wspólna dla wymienionych wyżej dzieł. Jest to austriacka prowincja, zimna i nieprzyjazna, zamieszkiwana przez tępych, rozmnażających się wsobnie tubylców skrywających sentymenty nazistowskie. Obrazek ten jest chyba mocno przerysowany – wszak turystyka przynosi Austrii niemal 9% jej PKB (dane stąd, dostęp: 31 stycznia 2020), więc aż tak źle być nie może, nawet jeśli weźmiemy poprawkę na upływ kilkudziesięciu lat między publikacją utworów a wspomnianym pomiarem. Mimo to chyba każdy, kto przeczytał wymienione utwory, zgodzi się, że Bernhard bynajmniej nie podchodzi w nich do kwestii tła z jakąś jasno zakomunikowaną ironią, jaką chętnie podkreślają w przypadku Wycinki czy Dawnych mistrzów miłośnicy Bernharda – „demaskatora rodzimej zaściankowości”. Tonacja tych utworów jest zupełnie inna i zupełnie inna jest buzująca w nich energia. Zwróćmy zresztą uwagę, że typową cechą form humorystycznych jest zwięzłość; wynika ona, jak mi się zdaje, z tego, że humor bazuje na tym, co odbiorca już wie; nie ma więc potrzeby, aby mu wiele opowiadać, a i on nie wykazuje się wielką cierpliwością, bo dla osiągnięcia humorystycznego rozwiązania musi się przecież wpierw dać wyprowadzić w pole. Tymczasem Bernhard, z uporem godnym lepszej sprawy, zapisuje dziesiątki stron trudnym do czytania bezakapitowym tekstem, ciskając negatywne superlatywy na lewo i prawo, nie dając przy tym ani jednego konkretnego argumentu przeciwko swojej rzekomo zacofanej ojczyźnie (ciężko za taki uznać swobodne szafowanie epitetem „narodowo-socjalistyczny” w odniesieniu do wszystkiego, co austriackie). Nie poświęca również ani jednej linijki realistycznemu opisowi psychiki człowieka – przeciwnie, wydaje się, że większość postaci jest celowo bardzo sztuczna i jeśli cokolwiek jest oddane naprawdę wiernie, to tylko specyfika umysłowości autora. Coś wydaje się więc w standardowych wyjaśnieniach nie grać.
Wracając do specyficznej bernhardowskiej scenerii, zgadzam się w pełni z opinią wyrażoną przez Patryka Mogilnickiego w internetowym wpisie przedstawiającym alternatywne wersje okładek dla kilku powieści (dostęp: 31 stycznia 2020). Odnoszę czasami wrażenie, że graficy odpowiedzialni za użyte w druku okładki mieli z tą charakterystyczną (a więc, wydaje się, predystynowaną do ciekawej obróbki graficznej) scenerią dokładnie ten sam problem, co krytycy – autorzy cytowanych opisów: nie wiedzieli, do czego ona służy. Dziwi mnie ta bezradność, mamy bowiem teoretyczne pojęcie dające jasny klucz do jej interpretacji. Notabene dał nam go jeden ze sportretowanych przez Bernharda bohaterów (prawda, że w dramacie, nie powieści) – Immanuel Kant, wprowadzając w Krytyce władzy sądzenia pojęcie „wzniosłości”.
Wzniosłość polega na zaprzęgnięciu wyobraźni do gry polegającej na wyolbrzymianiu potęgi jakiegoś naturalnego zjawiska. Wyobraźnia ma tu kluczowe znaczenie, chodzi bowiem o sytuację, kiedy nic nam realnie nie grozi, i dlatego zamiast odczuwać paraliżujący lub motywujący do działania strach (co narzuciłaby nam niechybnie biologia naszego gatunku), możemy napawać się poczuciem swojej małości i wielkości nieprzyjaznego świata.
Kant wykłada to w następujący sposób (uzupełnienie tłumacza):
Dla estetycznej władzy sądzenia może więc przyroda o tyle tylko uchodzić za potęgę, a tym samym za dynamicznie wzniosłą, o ile rozważana jest jako przedmiot wzbudzający lęk.
Można jednak pewien przedmiot uważać za budzący lęk, nie lękając się go. [Dzieje się to wtedy], gdy oceniamy przedmiot w ten sposób, że jedynie w myśli przedstawiamy sobie wypadek, że gdybyśmy chcieli stawić mu opór, wszelki opór okazałby się zupełnie daremny. (Krytyka władzy sądzenia, PWN, 1986, s. 157, przeł. J. Gałecki)
Wzniosłość jest więc to uczucie satysfakcji płynące z oglądania, na przykład, stromistych gór czy rozszalałego morza (tak, to jest bardzo dobry moment, aby przypomnieć sobie, na przykład sonet Mickiewicza Burza).
Pierwsza moja szczegółowa teza będzie taka, że Bernhardowi w wymienionych utworach chodzi o stworzenie efektu wzniosłości. Góry są nieprzyjazne, a ludzie głupi i podli po to, aby pisarz i jego czytelnik mogli poczuć się mali i zgnębieni – i odczuć z tego powodu satysfakcję estetyczną. Że przy okazji dostało się Austriakom jako narodowi (co skłoniło polityków do idiotycznych protestów i napompowało sławę pisarza), to tym lepiej, byłby to jednak w moim rozumieniu tylko skutek uboczny (prawda że podchwycony przez autora nader ochoczo, o czym jeszcze kilka zdań poniżej). To wyjaśnienie wydaje mi się dużo lepiej zgadzać z charakterystyką pisarskiego stylu Bernharda – w końcu wrażenia napierającego na odbiorcę ogromu nie da się stworzyć w języku jednym, choćby najprecyzyjniejszym, zdaniem. Potrzeba do tego całych arkuszy powtórzeń, a usunięcie akapitów jeszcze wzmacnia wrażenie wyolbrzymienia zjawiska, z którym ma się skonfrontować odbiorca.
Można by teraz zapytać, skąd w ogóle w człowieku skłonność do odczuwania przyjemności z bycia pognębionym przez ogrom sił przyrody. Pytanie to samowolnie uchylam, wskazując tylko, że Kant wiązał to z grą władz poznawczych – dalej odsyłam do jego pism (nie ukrywając przy tym, że nie jestem na tę chwilę gotów merytorycznie je tutaj streszczać). Estetyka wzniosłości znalazła ujście w twórczości romantyków. Nietrudno nam wyobrazić sobie dlaczego – prąd ten odrzucał poznanie metodyczne i skrupulatne na rzecz instynktownego i emocjonalnego, a czymże jest wzniosłość, jeśli nie wykorzystaniem intelektu do pompowania emocji?
Przyjrzyjmy się teraz bernhardowskiemu bohaterowi. Ten typ jest na tyle charakterystyczny, że nie potrzebuje długiego przedstawienia: zazwyczaj jest to człowiek zaślepiony wizją jakiegoś projektu, którego nie może zrealizować i który ostatecznie doprowadza go do szaleństwa. Dziedziny badań bohaterów mogą być różne, wydaje się jednak, że zawsze musi to być coś, co daje się przedstawić jako absolut umykający poznaniu. Roithamer z Korekty jest profesorem nauk przyrodniczych; postać ta jest wzorowana swobodnie na filozofie Ludwigu Wittgensteinie. Otóż wczesna filozofia Wittgensteina wydaje się wpisywać w naszkicowaną powyżej myśl wręcz doskonale: poprzez niezwykle rygorystyczny opis tego, co możliwe do sformułowania w sposób sensowny, wskazuje na to, o czym mówić się nie da, tym samym dając umysłowi doskonałe narzędzie do napawania się własną małością (jest to może lepiej widoczne w dziennikach z okresu prac na „Traktatem” niż w samym „Traktacie”; dobrze transcendentalny aspekt filozofii Wittgensteina eksponuje też w swojej książce O logice transcendentalnej u Wittgensteina Michał Stelmach). Z kolei Konrad z Kalkwerku prowadzi badania nad dźwiękiem. Ponownie mamy tu do czynienia z czymś, co istnieje, ale do poznania jest trudne, bo albo tego nie odnotowujemy (nie słyszymy), albo zniekształcamy przez subiektywną interpretację, albo zamieniamy w zapis, który gubi istotę rzeczy. Wreszcie Kant – wpakowany na statek do Ameryki upierdliwiec powtarzający nonsensy o doskonałej linii i kontrapunktująca jego wywody papuga z gatunku Psittacus erithacus. Choć Kant kojarzony jest raczej z atmosferą intelektualną okresu Oświecenia, również jego filozofię da się przedstawić w romantycznym świetle. Jak poucza nas tekst umieszczony na okładce Krytyki czystego rozumu (wydanie z Gazety Wyborczej), filozofia Kanta przywiodła do samobójstwa pisarza Kleista, uświadamiając mu, że nic z tego, co postrzega, nie jest prawdziwe, bowiem „rzecz sama w sobie” jest niepoznawalna. Umysł ludzki okazuje się bezsilny wobec nieodkrywalnej tajemnicy świata. Również krytyczne odczytanie Kanta – które prędzej przypisywałbym Bernhardowi – daje dobry pretekst do budowania atmosfery wzniosłości. Jeśli projekt trzech wielkich Krytyk jest nieudany (a więc rzeczywiście daje się sprowadzić do bełkotu), to przecież to również uświadamia nam ogrom i obcość świata. Mierzył się z nimi umysł tak wybitny – i przegrał! O ile dotkliwiej te badania musiałyby sponiewierać umysły nas, maluczkich?
Bohaterowie Bernharda są niezmiennie skazani na klęskę – czy mogłoby jednak być inaczej? Jak mogliby osiągnąć swoje cele, jeśli jednocześnie mają one pozostać wzniosłe? Tak wszystkie postacie ostatecznie popadają w szaleństwo. Bredzą w kółko o tym samym, nie podając choćby jednej pożytecznej obserwacji. Ich szaleństwo ma jednak cel nie merytoryczny (nie są to więc powieści psychologiczne), ale estetyczny (bo wzniosłość jest kategorią estetyczną). Służy ono konstrukcji nieosiągalności celu, co go uwzniośla. Na wyższym poziomie to samo robi autor, obstający przy sztucznych, powtarzalnych fabułach. Kolejne nieudane próby sforsowania poznawczego celu, jakim jest opis umysłu skonfrontowanego z absolutem, uwznioślają go, dając efekt estetyczny, dla którego czytelnicy gotowi są brnąć przez dziesiątki bełkotliwych arkuszy. W tym sensie pozwalam sobie nazwać Bernharda „romantykiem” i tutaj też przyłączyłbym obserwację Marka Kędzierskiego: wydaje mi się, że Bernhard nie sprawdzi się tam, gdzie nie istnieje tradycja romantyczna, która nadawałby wzniosły sens jego zapętlonym tyradom.
Bernhard reprezentuje jednak nie „romantyzm”, ale – taki termin proponuję w tytule – „romantyzm upadły”. O co chodzi? Przede wszystkim romantyzmu sensu stricto dziś nikt nie traktuje poważnie, nie można więc być jego wyznawcą. Pisarzowi zapewne taka łatka też nie wydałaby się pożądana (kto jednak wątpi w istnienie takich nut w muzyce duszy Austriaka, niech przeczyta jego tomik wierszy Śmierć i tymianek; toż to sentymentalizm czystej wody!). Dlatego właśnie, jak sądzę, tak ochoczo angażował się w konflikty odciągające uwagę od romantycznego charakteru jego powieści. Dochodzi tu jednak jeszcze kontekst specyficznie niemiecko-austriacki.
W wydanym przez Ossolineum zbiorze przemówień radiowych Thomasa Manna z lat 40–45 (Niemieccy słuchacze!), noblista czyni fascynującą uwagę, iż nazizm bazuje na pewnych elementach, które widoczne były już wcześniej w niemieckim romantyzmie! Z racji specyficznej formy (przemówienia) pisarz nie rozwija tego wątku, możemy jednak zrobić to pokrótce sami. Sednem romantyzmu jest postępowanie zgodnie z tym, co się czuje (w myśl zasady, że uczucia są pewniejszą drogą do „prawdy” niż naukowe metody, słynne „mędrca szkiełko i oko”), a sednem jego estetyki – gra na wyolbrzymionych (choćby z racji buntu przeciwko ograniczającym je intelektualnym okowom) emocjach. Największe emocje zaś wzbudza w nas nasza wola – chcenie – i różne obiektywne przeszkody, które stają mu na drodze (to jest sedno pesymizmu Schopenhauera, nader niesłusznie sprowadzonego dziś do roli memu). Możemy więc w skrócie stwierdzić, że istotą romantyzmu jest wywyższenie chcenia. Triumf woli.
„Triumf woli” – tak nazywał się propagandowy film Leni Riefenstahl z 1934 roku, przedstawiający zjazd NSDAP w Norymberdze, i tak też rozumiałbym nazizm jako ideologię wyrosłą z romantyzmu – jako mrzonkę o tryumfie jakiejś germańskiej „woli”. Zwróćmy uwagę, nie cierpliwości czy organizacji (które to cechy stereotypowo chętnie się Niemcom przyznaje), ale tylko i po prostu – chcenia. W lekturze wspomnień Hansa Fallady z okresu rządów nazistów (W moim obcym kraju) uderza frustracja spowodowana tym, że rzeczy zaczynają działać tak a tak po prostu dlatego, że naziści tego chcą. Uchwala się jakieś przepisy, bo naziści tak chcą; obsadza się stanowiska jakimiś nowymi ludźmi, bo naziści tego chcą. Inni ludzie są wywożeni i zabijani w pozorowanych próbach ucieczki (później na masową skalę w obozach) – bo naziści tego chcą. Nic nie znaczy przyzwoitość, nic nie znaczą prawa krajowe czy międzynarodowe. Umowy zostają pogrzebane, triumfuje wola.
W sferze estetyki nazistowskiej, która nie bez powodu wciąż wzbudza duże emocje (vide fanpejdż „Naziści byli źli, ale dobrze się ubierali”), dobrze widoczna jest wzniosłość*: ogień w nocy, skoordynowane masowe parady, ogromne chorągwie – to dosyć oczywiste skojarzenia (do tego stopnia, że jako klisza weszły nawet do obrazu maszerujących hien w „Królu lwie”). Również w subtelniejszej sferze symboli dopatrywałbym się realizacji estetyki wzniosłości: przypinanie czaszek do czapek, „pieśń diabła” na ustach („SS marschiert in Feindesland”) – czymże to jest, jeśli nie straceńczym wyzywaniem losu, tak podobnym temu, które czyni wędrowiec, spoglądający w przepaść i myślący: „Ach, co by było, gdybym spadł…”. Wiedeńczyk Alexander Lernet-Holenia zapisał o Niemcach w tym czasie: „cały naród (…) igrał nie tylko z myślą o zniszczeniu, lecz również o samozniszczeniu i zagładzie, jakiej świat jeszcze nie widział”. Igrał z myślą – sedno wzniosłości.
W kontekście niemiecko-austriackim do szczególnego upadku odczuwania świata na sposób romantyczny przyczynili się więc w oczywisty sposób naziści. To byłaby według mnie właściwa przyczyna, dla której Bernhard tak ochoczo skonfliktował się z austriackimi („narodowo-socjalistycznymi”) notablami – oczyszczało go to z potencjalnych zarzutów o eksplorowanie estetyki zbliżonej do nazistowskiej – groźnej i złowieszczej jak zjazdy NSDAP, niemniej niż ona pełnej pogardy dla jakichś pod-ludzi (tyle że u Bernharda są nimi chłopi i notable austriaccy, a nie słowiańscy). W gruncie rzeczy jest jednak Bernhard – według mnie – na wskroś romantykiem. Jego apodyktyczne postaci uosabiają zaś żelazną wolę, prawda że popadającą w śmieszność we współczesnym świecie. Uważam jednak, że groteska, satyra, krytyka nie są sednem twórczości Bernharda. Pojawiły się raczej jako poza, którą wymogły na nim powojenne, postmodernistyczne okoliczności. Był to sposób, aby pisać romantycznie w zgoła antyromantycznej dobie. Z czasem do głosu zaczął też oczywiście dochodzić dystans, jakiego pisarz nabierał do swojej własnej maniery (czego należy oczekiwać od każdego uczciwego i niegłupiego twórcy).
Ostatecznie trzeba więc przyznać rację pewnemu austriackiemu notablowi – dr. Ernstowi-Peterowi Brezovszky’iemu, Konsulowi Generalnemu Republiki Austrii w Krakowie, który w liście opublikowanym we wstępie wyboru dramatów Na polowaniu. Portret artysty z czasów starości. Siła przyzwyczajenia (Księgarnia akademicka, 2002) stwierdził: „Bernhard – tak uważa wielu ekspertów – krytykował czasem Austrię tak namiętnie, ponieważ on ją namiętnie kochał”.
Kochał, namiętnie i na wskroś romantycznie.
 * Jestem przekonany, że jeśli chodzi o ten argument, podążam ścieżką wskazaną przez dr hab. Marzenę Sokołowską-Paryż podczas jakichś zajęć w Instytucie Anglistyki UW, choć oczywiście za ewentualne wypaczenia ponoszę odpowiedzialność ja sam.
0 notes
butowskijakbuty · 5 years
Photo
Tumblr media
Dwaj mężczyźni weszli do sali restauracyjnej. Jeden z nich przepuścił w drzwiach drugiego, wskazując ręką drogę. Drugi skorzystał z tej uprzejmości, minął ladę i podszedł do stolika.
              — Nie, nie, tym razem tutaj poproszę — powstrzymał go pierwszy, właściciel przybytku.
              — Oczywiście, dlaczegóż by nie?
              — No, to niech pan siada i opowiada, co z nią?
Usiedli.
              — Z nią?
              — No z Kleinschmidtówną.
              — A, ona. Cóż ma z nią być?
              — Zdaje się pan miał dokończyć historię, o tym, jak poznała tego referenta.
              — No tak. Co z nim? Będzie ślub, o to chodzi?
              — Pan zdaje się sugerował, że coś w tym przypadku niezwykłego.
              — Nie, skądże znowu. Będzie ślub. W ichnim obrządku, bo oni oboje są wyznania mojżeszowego, ale poza tym spodziewam się, że wszystko odbędzie się najnormalniej w świecie.
              — Ach tak… Wie pan, mnie osobiście Żydzi nie przeszkadzają, ale…
              — To nic, słuchaj pan, co ostatnio słyszałem. Pan zna hurtownika Malinowskiego?
              — Znam, znam. Ma hurtownię w Sassenburgu, jak się jedzie na Szpitalinek? Chciałem u niego zamówić win na próbę, ale Seydel zaczął mi robić wyrzuty. Oczywiście bardziej zależy mi na stosunkach w radzie miasta, więc musiałem…
              — Tak, tak. Ale mi nie o niego chodzi.
              — Nie?
              — Nie, o jego syna. A właściwie jego kompana. Pan wie, ten chłopiec dostał się w złe towarzystwo.
              — Mówi pan?
              — Socjaliści, anarchiści, któż to wie, jakie tam siatki mogą działać. Młodzi ludzie zaangażują się dziś w cokolwiek, byle tylko…
              — Tutaj u nas?
              — Ano. Pewnie że tak. U nas w szczególności.
              — Nie do wiary! Czemu pan tak twierdzi? Przecież tutaj nie ma nic ważnego. Przeciwko czemu oni…
              — Spiskowcy patrzą na takie sprawy inaczej. Nie jest ważne, czy tu jest coś, czy nie ma. Tu się przecinają ważne szlaki, tu jest węzłowy punkt…
              — Rozumiem, jak wojskowi. Dla nich też ważne są szlaki. Pan wybaczy, gdyby mógł pan przez chwilę nie gestykulować tak namiętnie.
              — Nie gestykulować?
              — Poproszę. I spojrzeć o tam – w obiektyw, jeśli łaska.
              — A właśnie, miałem zapytać, kogo to pan sprowadził.
              — Fotografa, ma się rozumieć. Przygotowuję nowy prospekt reklamowy.
              — Nie poznaję człowieka. Kolterjahn zatrudnił kogoś nowego?
              — Nie, nie.
              — Może jakiś krewny. Najlepiej krewnych do interesu wciągać. Na obcych nie można polegać.
              — Nie, to nie od Kolterjahna. Pan wie, taki prospekt się raz na kilka lat robi. Chciałbym też, proszę zachować to póki co dla siebie, wykupić ogłoszenie w przewodniku. Pan kojarzy, takie stowarzyszenie wydaje teraz przewodniki dla turystów; jeden po naszych stronach. Dlatego postanowiłem sprowadzić fotografa aż ze Szczecina. Rozumie pan, z zakładu przy głównej ulicy. No, ale ten przewodnik trafi potem do całych Niemiec, nie można oszczędzać.
              — Tak. Wie pan, z obcymi to jak robi mało, to niedobrze, wiadomo. Ale jak robi za dużo, też niedobrze! Pan się ledwie przeziębisz, a ten już się do klientów zaleca jak, za lada…
              — Pomyślałem, że jak ma iść w świat, to niech zrobi to ktoś naprawdę kompetentny. Nasz Kolterjahn to może i się nadaje do robienia portretów dzieci… Ale przecież oprócz prospektów można też do gazet, można kartki pocztowe, także nie martw się pan, nie zmarnują się te pieniądze, o nie.
              — Pan wracasz po chorobie do zakładu i dowiadujesz się, że albo nie masz już zakładu, albo nie masz już klientów – bo praktykant, którego pan przyjąłeś ze współczucia dla jego sierocego losu, tak przecież panu naopowiadał, żeby pana wzruszyć, oni wszyscy ani matki, ani ojca… A wie pan, dlaczego tak mówią? Żeby nie można się było o nich wypytać, bo wtedy od razu wyszłoby szydło z worka. Ale on na to nie pozwoli, bądź pan pewien. Więc pan wracasz po chorobie i dowiadujesz się, że masz konkurencje po drugiej stronie ulicy i klienci teraz tam walą.
              — Pan przesadzasz, klienci są wierni, jeśli tylko dobrze się ich traktuje.
              — Bzdura! Jak pan spytasz, to się dowiesz tyle, że oni teraz tam, bo im wielkie obniżki obiecano. Pan rozumiesz, obiecano, nawet nie udzielono, a obiecano, a oni już, jak te gęsi.
              — Co też pan… Nie! To prawdopodobnie zależy od branży.
              — Branża ta czy tamta, co to za różnica! Pan myśli, że ja nie wiem, jak jest? Sam słyszałem, jak w Koszalinie… Zresztą lepsza rzecz mi się przypomniała! Słyszał pan o konkursie na wiceburmistrza?
              — Nie słyszałem.
              — No ogłoszono konkurs na stanowisko wiceburmistrza w Koszalinie. Kilkaset osób się zgłosiło. Specjalną komisję trzeba było powołać do rozpatrywania tych zgłoszeń, urzędnicy po nocy musieli zostawać i sprawdzać najpierw wymogi formalne, a potem kwalifikacje… I kogo oni z całego tego tłumu wybrali?
              — Proszę mówić, tylko niechże pan tak nie wymachuje rękoma.
              — Ja wymachuję rękoma?!
              — Chodzi o to, że aparat…
              — Aparat, tak. A właściwie to czemu mnie pan tak posadził? To nie pan powinien być frontem?
              — Żona doradziła, aby nie. Wie pan, chcemy dać sugestię swobodnej atmosfery. Pan rozumie, że my tu sobie siedzimy i swobodnie rozmawiamy. Pan kojarzy te stare fotografie, gdzie cała służba, wszyscy w rządku jak żołnierze…
              — Służbę dobrze jest trzymać krótko!
              — To, jak się zastanowić, komiczne. I jak to świadczy o nas?
              — Na tym, kto ma zdyscyplinowaną służbę, można polegać. Takie jest moje zdanie.
              — Nie, to znaczy, aparatu nie widzieli czy co, żeby jak dzieci się tak zbierać…
              — Dzieci też trzymać krótko, bo w przeciwnym razie wchodzą na głowę, albo z tej pobłażliwości popadają w melancholię. Opisał to jeden profesor…
              — Także my tu chcemy pokazać swobodną atmosferę, dlatego tam proszę patrzeć, nie wymachiwać rękoma, ja tu się obrócę bokiem, pan rozumie, żeby nie było przytłaczająco…
              — Tak?
              — Żona twierdzi, że mam przytłaczającą fizjonomię. Przyznam, że nie do końca rozumiem, ale w kwestiach estetycznych polegam na niej całkowicie.
              — Mężczyzna musi móc polegać na żonie. Zwłaszcza człowiek interesu.
              — Dlaczego zwłaszcza człowiek interesu?
              — Bo człowiek interesu mierzy się z największymi przeciwnościami w swojej pracy. Pan rozumie, to się wydaje, że to tylko słówko tu, słówko tam, ale w rzeczywistości tu są największe emocje i trudy, tu trzeba największego hartu i pomysłowości. Czasem jedna sekunda, jedna aluzja przesądza… Czytałem piękną pracę na temat. Kto to… Właściwie to nie czytałem, ale zreferowano mi ją i w pełni się zgadzam.
              — No więc polegam na niej, od kiedy pozwoliłem jej realizować własne wizje w domu. Pan widział nasz salon po przebudowie? Coś wspaniałego, ta kobieta to anioł, ale z jakże praktycznym zmysłem!
              — Państwo przebudowaliście salon? Słyszałem, że doktor przeniósł ostatnio gabinet.
              — Pozwoliłem jej w całości zrealizować własną wizję. Ona jest taka wrażliwa…
              — Czynsze wzrosły, moim zdaniem zresztą Kleinschmidt przeliczył się i najemcy wcale…
              — Przepraszam na chwilę, fotograf daje mi chyba znaki.
Rzeczywiście wysoki mężczyzna w kamizelce w prążki od kilku chwil próbował przywołać do siebie właściciela. Kiedy ten podszedł, wymienili kilka słów. Po chwili właściciel powrócił do rozmówcy przy stoliku.
              — Pan wybaczy, zamieńmy się lepiej miejscami.
              — A pańska przytłaczająca fizjonomia?
              — Fotograf powiedział, że lepiej na odwrót. Pan za dużo…
              — Słucham?
              — Pan dużo gestykuluje, a aparat tego nie lubi, prawda…
              — Wszystko jedno. Dla mnie to żadna różnica. Także o czym to my?
              — Wie pan, jak zobaczyłem nowe zdjęcia leśnej restauracji. Udało im się zrobić zdjęcie, jak konwojent bawi się z psem! To doskonałe! I to idzie w świat, jak ludzie wysyłają…
              — Co, pies?
              — Pan wie, Hopper ma tego wyżła. Jak oni go nazywają…
              — Pan mówił coś o nowym prospekcie dla hotelu?
              — Prospero, tak!
              — To chyba z Goethego, jeśli się nie mylę.
              — Goethego? No proszę, ja bym dał głowę, że to jakaś antyczna figura.
              — Wie pan, poeci często obierają sobie za temat czasy starożytne. Może to jakiś wiersz napisany przez Goethego na temat starożytności, kto go tam wie.
              — Możliwe. Choć w każdym razie ja nie jestem wielkim zwolennikiem poezji. Jeśli już trzeba czymś zapełniać książki, to wolę bardziej aktualne historie. Można się z nich dowiedzieć ciekawych rzeczy. Czytałem na przykład, o, to dobry kawał… Ale to się nie da opowiedzieć, tak jak ten pisarz… Angielski chyba, lord jakiś.
              — A wie pan, na nowym prospekcie będzie nowa nazwa hotelu. Szykuję tu małą rewolucję.
              — Panowie! — huknął zniecierpliwiony fotograf — Czy mogliby panowie z łaski swojej na chwilę zamilknąć i spojrzeć w moją stronę. I cisza, do diabła! Cisza!
              — A naturalność? Swobodna atmosfera?
Na te słowa fotograf zerwał się i kilkoma wielkimi krokami dopadł stolika z rozmówcami. Gwałtownym ruchem zerwał dyrektorowi z głowy kapelusz i odłożył na sąsiedni stolik. Następnie rozejrzał się pośpiesznie po pomieszczeniu. Na potężnej drewnianej ladzie dostrzegł brudną szklankę; w jednej trzeciej wypełniał ją brązowy płyn. Postawił ją przed drugim mężczyzną i wrócił za aparat.
— Brr — wzdrygnął się mężczyzna będący gościem i rozmówcą właściciela hotelu.
— To będzie musiało wystarczyć panom za naturalność — burknął i ponownie ustawił się za aparatem — Może któryś z panów zapali?
— Chwila! A te talerze? — rzucił nagle właściciel, wskazując na stos czystych talerzy ustawionych na ladzie.
Fotograf pochylił się za aparatem, a po chwili odkrzyknął:
— Niech zostaną.
Po prawdzie komponowały się dobrze. Ich zwarta, regularnie ząbkowana bryła stanowiła korzystny akcent w skądinąd przestarzałym wnętrzu.
              — Pan powiedział nowa nazwa? — wrócił do tematu gość, kiedy uporał się już z zapaleniem papierosa.
              W powietrzu rozwinęła się szara smużka dymu.
              — Owszem. Proszę pomyśleć: „von Gross“, toż to niedorzeczne. Czy w Popielniku mieszkają jeszcze w ogóle jacyś Grossowie?
              — Słyszałem, że w Szpitalinku jest taka rodzina. Ale oni się bez „von” piszą.
              — Hotel od trzech pokoleń jest w mojej rodzinie, tak czy nie? „Gross”? Doprawdy…
              — Cisza, do diabła, cisza! — upomniał ich jeszcze raz fotograf.
Mężczyźni zastygli w pół słowa i spojrzeli zdziwieni na niego. Ich miny świadczyły o tym, że zdążyli zapomnieć o jego obecności i zleconym mu zadaniu. Błysk! – obaj zamarli jak zwierzęta na drodze w świetle reflektorów automobilu. Takimi ich uwiecznił, z opróżnioną w dwóch trzecich szklanką i smużką dymu przypominającą przybysza z równoległego świata.
Ocknęli się po chwili. Gość odsunął szklankę na krawędź stolika.
Wrócili do rozmowy jakby nigdy nic:
              — Pan mówił o nowej nazwie?
              — Tak, przecież w Popielniku w ogóle nie ma już żadnych Grossów. A nawet gdyby byli, to co im do mojego hotelu?
              — Oni chyba do Szpitalinka, tak mi się teraz wydaje… A jaką nazwę pan wybrał zamiast „Gross”?
              — Otóż miło mi pana poinformować, że siedzi pan w restauracji przybytku, który odtąd będzie znany jako „Teufels Hotel”. Wie pan, umówiłem się z tym fotografem tak, że wyretuszuje szyld na zewnątrz.
              — Ach, czyli „Teufels Hotel”. I słusznie, pan wie, ja uważam, że nie należy się kierować uprzedzeniami, ale też nie należy ich całkowicie rugować, bo dodają kolorytu.
              — Także szyld będzie teraz na czerwono, ale to dopiero w przyszłym miesiącu, dlatego zdjęcie trzeba będzie wyretuszować. Mam projekt, wielce obiecujący, wykonany przez artystę w Koszalinie.
              — I słusznie, ja zawsze mówię, że trzeba z duchem czasów w każdej dziedzinie.
              — W interesie, drogi panie, trzeba być jeden krok przed duchem czasów.
              — Jeden, to prawda, ale nie więcej, żeby nie zgubić klientów! A poza tym, najważniejsze to trzymać się razem. My Niemcy musimy przede wszystkim trzymać się razem.
              — To fakt.
              — Panowie wybaczą — wtrącił się fotograf, który przez ten czas zdążył spakować swój sprzęt — wykonałem swoją pracę. Jeśli można, chciałbym się pożegnać i oddalić. Kwestie finansowe załatwimy zgodnie z umową.
              — Oczywiście, dziękuję panu. Do widzenia!
              — Do widzenia!
— Do widzenia!
Fotograf skłoniwszy się nieznacznie opuścił salę restauracyjną.
              — Czyli „Teufels Hotel”?
              — Właśnie tak.
1 note · View note
butowskijakbuty · 5 years
Photo
Tumblr media
Dotarła do mnie dziś przesyłka z przedwojenną kartką ze zdjęciem Popielnika. Zaadresowana przez sprzedawcę kaligraficznym pismem, znaczki pocztowe też z przedwojennymi amantami - uważam, że to nie przypadek (ale rozwinięcie rezerwuję sobie do jakiejś prozy).
Na odwrocie kartki wykaligrafowany ołówkiem po niemiecku opis: "Widok z wieży kościelnej! "+" oznacza P. Na lewo wysokie sosny porastają "Świerkowe wzgórze", przez które szliśmy do B., kiedy nie zauważyłeś/zauważyłaś sarny. Wiesz, gdzie mieszkałeś/mieszkałaś?".
Kartka "bez obiegu" - napis zachodzi na pole przeznaczone na znaczek, więc nie miała być wysłana. Jednocześnie opis wskazuje, że nadawca i odbiorca nie mieli się zobaczyć osobiście. Do tego brak podpisu, płeć żadnej z osób nieznana, i jeszcze ta sugestia zażyłości w pytaniu o miejsce mieszkania i prywatnym toponimie...
0 notes
butowskijakbuty · 5 years
Photo
Tumblr media
Wszedłem do sklepu bodaj najpopularniejszej sieci drogerii w kraju kupić krem do golenia.
Przy okazji zobaczyłem na półce obok maszynkę do golenia na wymienne żyletki, taką staroświecką, srebrną, metalową. Na pudełku było napisane, że to specjalna edycja „classic”. Tak, edycja maszynki do golenia. No ale dobrze, wiem przecież, że kosmetyki i artykuły pielęgnacyjne dla mężczyzn to wciąż niezagospodarowana nisza, poza tym w związku z modą na noszenie bród producenci maszynek muszą szukać szans gdzie indziej, na przykład za pomocą takich produktów „retro” dla wielkomiejskiej hipsterki.
Kupiłem ją.
By podjąć tę decyzję, przedstawiłem sobie szereg praktycznych powodów, te jednak nikogo raczej nie zainteresują. Ale miałem też powód sentymentalny. Kiedy jako dziecko podczas wakacji odwiedzałem dziadków w miasteczku, które miało na kartach książki stać się „Popielnikiem”, taka właśnie maszynka stała w łazience przy lustrze. Nie wiem, czy dziadek wciąż jej wtedy używał, czy raczej trzymał, bo żal mu było wyrzucić sprawny sprzęt, ale korzystał już z innej. W każdym razie, o ile pamiętam, brałem ją sobie nieraz i bawiłem się nią, a że nigdy się przy tym nie skaleczyłem, to zakładam, że jednak musiała być nieużywana (to znaczy bez ostrej żyletki w środku). Ponieważ zaś była niezdatna do użytku i ponieważ sam nie mógłbym jej do niczego zastosować (zakładam, że jakąś skromną wiedzę teoretyczną miałem) – stała się dla mnie dziwnym fetyszem – czymś o bardzo namacalnym kształcie (stworzona, by trzymać ją w ręce), o przyjemnym ciężarze i miło chropowatej fakturze (stworzona, by trzymać ją w ręce), coś stworzonego po to, aby to brać, przyglądać się temu i zgłębiać… swoje niezrozumienie. Srebrzysta pałeczka, totem dziecięcej ciekawości świata.
Był to też jeden z kilku przedmiotów, które w mojej pamięci związały się z dziadkiem. Tak się nieszczęśliwie ułożyło, że ojciec mojego ojca zmarł w tym samym roku, w którym ja się urodziłem (aczkolwiek po moich narodzinach), dlatego przez całe życie (do niedawna) miałem tylko jednego dziadka i związane z nim skojarzenia chyba musiały zyskiwać jakiś bardziej uniwersalny wymiar. Kiedy pisałem „Popielnik”, wiele myślałem o tym, jak to w dzieciństwie musi się ukształtować cały system pojęć pozwalający zrozumieć świat, jak w ramach niego kształtować się muszą podstawowe atrybuty i archetypy. Chyba gdzieś w tym systemie, opodal słowa „dziadek”, utkwiła i ta staroświecka maszynka do golenia.
Los – nie ja – skomponował repryzę. Otóż przez dobre dwadzieścia kilka lat, nie miałem właściwie okazji oglądać w rodzinie umierania. Dopiero niedawno zaczęła się fala, która zabrała i dziadka. W pewnym sensie może dopiero teraz, lekcjami śmierci, kończy się dla mnie jakiś etap zasadniczej nauki świata. Byłem świadkiem niedołężnienia dziadka – od etapu, na którym po prostu przestawał wychodzić do nas ze swojego pokoiku (z wyjątkiem powitania i pożegnania), do etapu, w którym dotykałem na pożegnanie jego ręki… Dowiedziałem się wtedy, że wewnątrz każdego zdrowego człowieka siedzi jego mniejsza, koścista wersja. Kiedy kogoś opuszczają siły, ta duża, rumiana, napompowana energią powłoka zaczyna się kurczyć, aż wreszcie całkiem znika, pozostawiając w łóżku tego dziwnego, małego kogoś. Dotykałem go na pożegnanie i nie wiedziałem, czy on to w ogóle zauważa – nie miałem śmiałości przyglądać mu się, by stwierdzić to samemu, ale przez ramię patrzyła mi mama i tłumaczyła, czy zauważył, czy spał, a ja brałem jej odpowiedź na wiarę.
Gdzieś między tymi ekstremami był taki etap, kiedy woziliśmy dziadka do szpitala do pobliskiego miasteczka. Napisałem kiedyś o tym miasteczku tekst, nazwałem je w nim Szpitalinkiem. W mojej głowie ten wyjazd połączył się w nieco obrazoburczym, ale jakże pociągającym duecie z widokami z turystycznego folderu Szpitalinka z czasów hitlerowskich, który akurat udało mi się kupić na aukcji internetowej. Na czarno-białych zdjęciach wypucowane i przystrzyżone miasteczko prężyło się dumnie jak sportowcy na filmach Leni Riefenstahl. Porwany jakimś głupim poetyckim nastrojem myślałem wtedy, jak dziwnie przeszłość przelata się z teraźniejszością i jak teraźniejszość wymyka się, kiedy tylko próbuje się ją pochwycić, pozostawiając w rękach znajomy i obojętny plusk minionego. Myślałem o przemijaniu. Kiedy po śmierci dziadka mama z babcią sprzątały mieszkanie, mama uratowała dla mnie dyplom dla dziadka za złowienie „szupaka” (tak zapisano) z 1991 roku. Dyplom wisiał wcześniej w gablocie związku wędkarskiego, następnie trafił do rodzinnych archiwów, wreszcie do mnie. Mam na nim zdjęcie dziadka stojącego dziarsko, w pełni sił, ze szczupakiem sięgającym mu do mostka. Na pogrzebie proboszcz powiedział: „myślałeś, że nie ma rzeczy niemożliwych”.
Prowadziłem auto, mama i babcia usadziły dziadka obok mnie na fotelu pasażera. Gdzieś pod kurtką trzymał cewnik i plastikową torbę wypełnioną żółtą cieczą. Nie miałem z nim już kontaktu. Jechaliśmy drogami, które kiedyś znał jak mało kto, bo całe życie pracował jako kierowca, mechanik i operator wszelkich pojazdów. Wyjeżdżał do rozsianych po okolicznych lasach i wzgórzach PGR-ów naprawiać maszyny lub stawiać rożne instalacje. Lokalnymi, niemal zarośniętymi dróżkami, wymijał policyjne patrole, kiedy wracał na gazie. Kiedy narodził się pomysł napisania Popielnika, najpierw jako „osobistego przewodnika po Pomorzu Tylnym”, nosiłem się z zamiarem wydobycia od niego chociaż części tej wiedzy, ale nigdy mi się to nie udało. Nim dopadła go słabość, dziadkowi bardzo pogorszył się wzrok, a że należał do ludzi hołdujących zasadzie „albo wszystko, albo nic”, nie dał się nigdy namówić na wspólną przejażdżkę. Miałem wspomnienie jednej takiej przejażdżki z nim z czasów dawnego dzieciństwa (oczywiście w rzeczywistości było ich więcej) – zbyt mgliste, by choćby zasugerować się nim jakoś i ruszyć z miejsca… Gdy dojeżdżaliśmy do szpitala, babcia i mama zostawały z nim, a ja – sam lub z Aleksandrą – brałem na siebie załatwienie sprawunków.
Ech, muszę wprowadzić jedną poprawkę. Właściwie pierwsza wizyta w szpitalu wyglądała inaczej – wspomnienia mi się tu złączyły jak sklejone kartki papieru, ale teraz udało mi się je rozłączyć. Za pierwszym razem jechaliśmy wprost do Szpitalinka, bo dostaliśmy telefon, że z domu dziadka zabrała karetka. Oczywiście nie przestrzegał zaleceń lekarza („albo – albo”) i w końcu coś mu spadło znacznie poniżej normy… Było wiadomo, że z dziadkiem jest źle. Nikt, o ile wiem, nie próbował się specjalnie z Bogiem targować o jego życie, bo i wszyscy mieli poczucie, że dostał długie i nie do końca rozsądnie z niego korzystał. Kiedy w miasteczku informowano się o stanie S-kiego, właściwie wszyscy dziwili się niezmiernie, że jeszcze żyje, a nawet jego stan się poprawia. Przyjechaliśmy za pierwszym razem do tego szpitala w Szpitalinku, mama i babcia zostały z nim, a ja z Aleksandrą wyszedłem po sprawunki, bo kiedy zabrała go karetka, oczywiście nie mógł nic ze sobą wziąć.
Byliśmy wtedy w poważnych, chmurnych nastrojach. Zrobiliśmy zakupy według podanej przez mamę listy, zostawiliśmy im to i poszliśmy się jeszcze przejść. Szpitalinek nie straszył tak, jak w moich wspomnieniach z wczesnego dzieciństwa. Dało się dostrzec coś z jego świetlanej przeszłości. Była ładna pogoda, ścieżka rekreacyjna prowadziła nad samym brzegiem jeziora. Między drzewami widoczne były wille, w których niegdyś zamieszkiwali kuracjusze. Na środku tafli kręciła się dziwna instalacja z trzech sześcianów. Po jakiejś godzinie wróciliśmy do szpitala, żeby odebrać mamę i babcię i wrócić do domu. Mama opowiedziała, jak dziadek – na wpół ślepy, zbyt słaby, by stanąć na własnych nogach – kupioną w sklepie naprzeciwko szpitala jednorazową maszynką ogolił się w łóżku, bez lustra. Ogolił się pewnie, doskonale, bez zacięć i bez pomijania jakichś włosków. Przypomniała mi się ta srebrna maszynka, którą jako dziecko się bawiłem.
Ja jestem młody i wzrok mam wręcz nieprzyzwoicie dobry. Rękę prowadzę nadzwyczaj pewnie. Goląc się moją nową maszynką, zaciąłem się na szyi kilka razy. Patrzyłem, jak na gardle pojawiały się małe czerwone plamki, jak nieregularnie się rozchodziły – jedne bardziej, inne mniej – jedne wszerz, inne rosły jak malutkie baloniki. „Ach ty, wstrętne, niezdarne ciało” – myślałem. Na szczęście jak na razie rany goją się na mnie jak na psie.
[Zdjęcie (C) Pingwinka]
0 notes
butowskijakbuty · 5 years
Quote
Rosną mi włosy na brzuchu - Kto wie czemu? Zdumiewam się nad tym w duchu I łkam niemo. We włosach na brzuchu wiercę Co za męka. Z nadmiaru spraw dziwnych serce Nagle pęka. Duch łaknie prawdy i zginie Cierpiąc niemo. A ja mam na brzuchu szczecinę - Kto wie czemu...?
Filip Halsmann, podczas odsiadki w innsbruckim areszcie pod zarzutem ojcobójstwa (obecnie panuje opinia, że tego nie zrobił, ale mimo to skazano go), tłum. A. Kopacki
0 notes
butowskijakbuty · 5 years
Photo
Tumblr media
Idąc za radą różnej maści kołczów, postanowiłem zwizualizować marzenie.
Jeśli wszystko pójdzie dobrze, jak zdobędę fizyczny egzemplarz zdjęcia, spróbuję przygotować wersję lepszej jakości i zapłacić FB za spamowanie tego ludziom. Póki co niech pocieszy oko w wersji skromnej tutaj.
0 notes
butowskijakbuty · 5 years
Text
Tumblr media
Dokądkolwiek wtargnie muzyka, tam prawa rozumu tracą ważność. W rozkoszy, jakiej dostarcza muzyka, jest coś chorobliwego: zmysłowa potrzeba zaspokojenia tęsknoty za śmiercią. — Sándor Márai, Księga ziół (s. 77, przeł. F. Netz)
Zbliżało się południe. Słońce wspinało się po niebie na swe bocianie gniazdo. Uliczkami przechodzili ludzie zajęci sprawunkami. Na pierwszej z pomniejszych uliczek dostrzegł Wojciech auto – BMW w sportowej wersji – tak czarne, że aż połyskujące w słońcu na niebiesko, jak skorupka żuka gnojowego. Auto miało otwarte szeroko drzwi, a ze środka wydobywały się dudniące dźwięki w tempie jakichś stu pięćdziesięciu uderzeń na minutę. (…)
— Bzdura! — odparł kategorycznie Olek — Finezję znaleźć można wszędzie, jeśli się umie patrzeć. Pęd ku sublimacji to rzecz uniwersalna. Zważ: Poleruje szmatką rant felgi, bo trzeba mieć i priorytety, i klasę. Kokpit wyszoruje później, ale nie wyczyścić felg to jak nie umyć zębów. Widziałeś tę pasję? Poświęcenie? Smakowanie chwili? Kto umiałby to opisać należycie, rozwiązałby problemy filozofii! Zobacz, ten Bartek, to jest taki popielnicki Diogenes. Ma swoje BMW, gdzie sam jest sobie panem i nikt, żaden starzec ani żadna matka z dzieckiem, nie zabroni mu puszczać muzyki na dwie trzecie regulatora. (…)
Wielu nie zadowala się pracą w kraju (lub zgoła nie znajduje tu pracy) i wyjeżdża za granicę, gdzie wprawdzie zarabiają lepiej, ale każe się im wykonywać jeszcze cięższe zadania, do jakich nie najmuje się nigdy żadnych miejscowych. Jest to niemal wpisane do tamtejszych przepisów, obowiązują osobne regulaminy dla przyjezdnych Polaków. Nur für Polen.
W ten sposób w ciągu kilku–kilkunastu miesięcy zdobywają jakieś pieniądze, które pozwalają im wykonać kolejne kroki w rytuale przejścia. Ci, którzy wyjechali za granicę, o ile nie zużyją do cna sił w zachodnich zakładach, wracają. Za zarobione pieniądze kupują używane auta z Niemiec, przerabiają je, domontowując spoilery, światła i zderzaki. Następnie rozbijają się nimi na drzewach dookoła Popielnika. Na całym Pomorzu Tylnym Niemcy gęsto obsadzili wąskie drogi drzewami, zazwyczaj topolami (czasem też, na przykład, lipami), które uniemożliwiają ich łatwe poszerzenie. (…)
Piją, aż czują, że bzyczenie prądu rozlega się w całym ich ciele, rezonuje w czaszce, która przecież jest puszką i doskonale wzmacnia dźwięk, ale także w płucach i w brzuchu i w ogóle we wszystkich przestrzeniach wewnątrz organizmu. Czasami wlawszy w siebie to paskudztwo, padają bez sił, a czasem wstępuje w nich jakaś dzika energia. Mażą wtedy farbami na ścianach różne rzeczy, które sami nie wiedzą skąd przychodzą im do głowy: wypisują satanistyczne hasła i malują pentagramy albo rysują znaki firmowe marek odzieży sportowej, albo swastyki, chociaż w spowodowanym alkoholem otumanieniu mylą im się strony i wychodzi to inaczej niż na sztandarach Hitlera.
--- fragmenty rozdziału “Discopulacja”, w nowej wersji “Pozdrowień z Popielnika/Poppelnicke”.
0 notes
butowskijakbuty · 5 years
Text
Porządkując notatki, natrafiłem w Literaturze na świecie na list Benjamina Waltera do Gerharda Scholema (z 1938 roku). List dotyczy Kafki, a konkretnie krytyki jakiegoś rozumienia Kafki przez Maksa Broda, ale fragment, który zaznaczyłem, jest cytatem (przewspaniałym) ze Światopoglądu fizyki współczesnej Eddingtona:
„Stoję na progu, zamierzając wejść do pokoju. Skomplikowana to sprawa. Przede wszystkim muszę podjąć walkę z atmosferą, która ciśnie z siłą jednego kilograma na każdy centymetr kwadratowy mojego ciała. Muszę się upewnić, że wyląduję na desce, która pędzi z szybkością 30 kilometrów na sekundę dokoła Słońca – ułamek sekundy zbyt wcześnie lub zbyt późno, a deska będzie odległa o mile. Muszę to uczynić, zwisając z kulistej planety głową na zewnątrz w przestrzeń, przy czym wiatr eteru dmie przez każdy z porów mego ciała z szybkością Bóg wie ilu mil na sekundę. Deska nie ma ciągłej substancji; wejście na nią równa się stąpnięciu na rój much. Czy przez nią nie przelecę? Nie. Jeśli zaryzykuję, to jedna z much uderzy mnie i podrzuci do góry; po czym z powrotem opadnę i znów zostanę podrzucony przez którąś z much – i tak dalej. Mogę tedy żywić nadzieję, że w sumie pozostanę przez cały czas na tej samej wysokości. Lecz gdybym miał pecha przelecieć na druga stronę lub zostać podrzuconym zbyt wysoko w kierunku sufitu, to takie wydarzenie nie będzie pogwałceniem praw Natury, lecz tylko rzadkim zbiegiem okoliczności... Zaprawdę, łatwiej przejść wielbłądowi prze ucho igielne, niż fizykowi przez drzwi.”
0 notes