Nie wiesz co pamiętasz, dopóki nie spróbujesz tego opowiedzieć. I nie wiesz co tak naprawdę sądzisz na dany temat, dopóki nie zaczniesz się o to z kimś kłócić. W samotności nie jesteś nawet świadomy swoich sprzeczności.
Don't wanna be here? Send us removal request.
Text
14.07.2022
Do I have a life or am I just living?
Twarz O. ginęła w mroku, tłumiły ją światła wydobywające z nocy abstrakcyjną rzeźbę, fontannę, krawędzie ławek i zakrzywione kontury wieżowca MBanku, którego lobby wiele miesięcy później miał okupować Piotr Ikonowicz z grupą odważnych zoomersów w proteście przeciw bezprawnemu zwolnieniu założyciela związku zawodowego. Ja już mam dość Warszawy, mówił O. Warszawa mnie męczy, mam wrażenie, że Polacy upodabniają się do Niemców, są coraz bliżej (ludzie Północy bardziej już niż Wschodu?, próbowałem pytać), wszystko rozpatrują w kategoriach inwestycji, poświęcania komuś czasu, kalkulują, ile komu minut uwagi przysługuje, do nikogo nie można już napisać i powiedzieć "hej, chcesz się zaraz spotkać?" i po prostu poleżeć razem na łóżku albo na kanapie, z nikim nie da się zrobić nic spontanicznego, wszyscy są wiecznie zajęci i wszystko muszą mieć z góry opłacone, wyliczone i zaplanowane. A w Warszawie jest z tym najgorzej, mówił wpatrując się w przestrzeń pomiędzy cichymi wieżami Ronda ONZ a jeszcze nieotworzoną dla publiczności Fabryką Norblina.
Mądrzy są ci, którzy milczą. Którzy nie dają się sprowokować. Mądrze przeżyją życie nie odzywając się, zostaną po nich geny w dzieciach i tabliczki nagrobne. Znikną w nieprzebranym stosie milczących kont z jednym, enigmatycznie uśmiechniętym (każdy człowiek po śmierci jest enigmatycznie uśmiechnięty) zdjęciem profilowym. Mądrze rozpłyną się w nicości. Roztropni, nieistotni i zapomniani. To z pyłu po ich kościach złożony jest świat, to z prochu po ich skórze wypiętrzyły się góry, to z rozsypanych atomów ich milczących ust wzniesiono kolumny wszystkich naszych gmachów. A ci, co gadają? Co piszą i mówią? To oni niszczą i stwarzają światy, od nich i cierpienie, i postęp, i zmiana i pomoc i ulga, to oni decydują, co całą resztę spotka.
Należało teraz połączyć się z bazą. Na dole w niebieskim świetle otwierały się i zamykały drzwi do kabin telefonicznych. Weszliśmy do jednej z nich, wrzuciliśmy monetę, wykręciliśmy numer na staromodnej tarczy i czekaliśmy na połączenie, trzy niebieskie twarze nachylone nad bakelitową słuchawką. Wolę łączyć się przez aplikację, mruknął D. Mimo tego połączenia w starym stylu okazywały się najstabilniejsze.
Nienawidzę swojego ciała. To nie oznacza, że nienawidzę siebie. Jestem więcej niż swoim ciałem. Aktem woli wykraczam poza granice fizyczności. Rozistniam się, rozpraszam, rozsypuję, rozwiewam, rozpościeram na wszystkie strony i kierunki czasu. Jestem możliwościami, potencjałami, przypuszczeniami, ulotnymi momentami kiedy jest Inaczej. Nie dam się zamknąć, nie pozwolę się uwięzić w ujednostkowionej biologii jednorazowego użytku. Migruję na inne nośniki. Zarażam sobą. Kopiuję, skanuję, powielam, zakorzeniam. Rozprowadzam zarodniki. Nie pozwolę się zmonadyzować. Będzie mnie trochę we wszystkim. Rozpuszczę się w kranówce. Osadzę na ścianach. Przesiąkną mną ubrania. Zmieszam się z Tymi Drugimi i wspólnie syntetyzować będziemy egzotyczne związki, tworzyć nieprawdopodobne połączenia, mutować, próbować, unieważniać/wstępować na następny poziom/wnosić się/anulować/uchylać/przechowywać. Zrobię to w sposób znacznie bardziej etyczny i nieszkodliwy od tych, którzy wykraczają poza jednostkową cielesność przez zawsze-gwałtem, zawsze niekonsensualne powołanie do istnienia życia przechowującego ich geny.
Barbarzyńca. M. ze mną kończy. Kończę ze studiami przez prawo Unii. Umawiam się z T. Przez niego znajduje mnie G. Piszemy. Jestem na wylocie, jestem zdesperowany, jestem otwarty na możliwości; jestem zauroczony i uwiedziony przez G. Decyduję się najpierw na tydzień, a potem całe wakacje. Kupuję bilet w dniu ogłoszenia wyników referendum brexitowego. Idę do Blokbaru w dzień przed przyjazdem do domu po walizkę. Pierwszy raz wciągam, piję żubrówkę z sokiem jabłkowym, ląduję w darkroomie, urywa mi się film. Mama robi mi znak krzyża na czole przed wyjazdem. Białe wiatraki na niebieskich polach. G. pyta, od kiedy czułem, że miałem fetysze. Przypominam sobie, jak wujek był na studiach, miał dwadzieścia parę lat, przyjeżdżał z Rzeszowa, pachniało kanapkami z cebulą, puszczał trance, oglądał telewizję, a ja przynosiłem mu bandaże, którymi mnie wiązał i turlał po podłodze nogami w grubych białych skarpetach. Pewnego dnia odbieram telefon, dzwoni ten właśnie wujek, który jest teraz kierowcą tirów, dowiedział się od mamy, jaki jest adres G., podjechał pod sam dom sprawdzić co u mnie, zabiera mnie na wycieczkę. Robi mi wyrzuty, że nie zadzwoniłem, że kuzynka G. skarży się, że nie wpadłem do niej chociaż na herbatę. Robi mi wycieczkę, wozi po Warwickshire, zabiera do zamku Warwick i Stratford-upon-Avon, czuje smród moich starych butów, wyrzuca je na parkingu i od razu kupuje mi nowe, potem jedziemy do niego do Rugby, w dziwnym ciasnym domku wyciąga butelkę whisky, pijemy całą noc. Zastanawiam się, czy go nie zapytać, czy pamięta, jak mnie wiązał piętnaście lat wcześniej, ale się powstrzymuję, boję się, że sam nagle wyciągnie znienacka bandaże i ukarze mnie za niekontaktowanie się z rodziną. Zamiast tego oglądamy przez wiele godzin nieśmieszne polskie kabarety na youtube, aż zasypiam i następnego dnia odwozi mnie do Londynu.
2 notes
·
View notes
Text
13.07.2022
Rzeka jest naraz wszędzie. U źródła i u ujścia. Istnieje dla niej tylko chwila obecna. Życie tak jak rzeka.
Zatraciłem luz, który nabyłem w Londynie roku szesnastego, kiedy chodziłem po mieście z B. w roku dziewiętnastym. Stresowałem się, kiedy B. odpalał zioło na Embankment i na nabrzeżu Greenwich, nie chciałem dłużej zostawać późnym wieczorem na Soho i Camden Town. Ulice zdawały mi się bardziej zaśmiecone, ludzie głośniejsi, niektórzy z nich agresywni. Przestałem ufać Londynowi.
Twarz S. wyglądała na zmartwioną. Często widziałem ją później zmartwioną, bo okres od kwietnia do lipca i dalej okazał się dla S. jednym z najbardziej wymagających w całym jego życiu.
Chcę zebrać wszystkie momenty, w których przebywałem poza koszmarem zwanym Polską. Momenty wyrwania się z symulacji piekła w ojczystym języku. Boże, jak ja nienawidzę swojego ciała. Nienawidzę paznokci, które rosną tylko po to, żeby rozorać moje plecy. Nienawidzę ust, które są tylko po to, żeby być suche, nienawidzę włosów, które są tylko po to, żeby siwieć i strząsać z siebie łupież.
Sytuacje, w których zostałem fizycznie skonfrontowany z obrazem Fridy Kahlo, Petera Breughla, Hieronima Boscha. Byłem tak blisko od powierzchni płótna, mój nos i usta zaledwie centymetry od farby, którą kilkaset lat wcześniej w innym miejscu i okolicznościach nałożyła dłoń tego czy innego sławnego malarza. Tak blisko byłem od ruchu TAMTEJ dłoni, układu ścięgien, kostek i żyłek, które zapracowały na to lub tamto pociągnięcie pędzla.
0 notes
Text
11.07.2022
Borges warszawski, Proust polski i dwudziestopierwszowieczny. Proustem byłem na domówkach i afterach od 2013 r, Borgesem bywałem w Bibliotece Uniwersyteckiej lat 2013-2017. Nie było nigdy Borgesa w Buenos Aires, nie było nigdy Prousta w Paryżu. Byli tylko w Warszawie.
N. nauczyła się grać. Widziałem ją za didżejką na imprezie w Walencji. Sama wrzuca zdjęcia z plaż, klifów, gór wokół miasta. Nie mam siły. Nie mam energii. Potrzebuję czasu. Potrzebuję odpoczynku i nicnierobienia. Potrzebuję niekonieczności. Chcę wpatrywać się w nieskończoność w fasady średniowiecznych kościołów. Chcę siedzieć przy piwie na tarasach owiewany wiatrem, dopóki nie zmarznę i nie ścierpną mi członki. Może powinienem zawrócić, popłynąć pod prąd. Wyskoczyć z wiru. Powrócić do źródła. Może powinienem wrócić do Hejmatowa, żeby zdążyć je uchwycić, opisać. Unieśmiertelnić babcię, dziadka, rodziców, ciocię, zanim ich ciała przestaną funkcjonować.
Boję się starości. Boję się być starym, brzydkim, niezdarnym, śmierdzącym i odrażającym.
Najlepsza. Miasto musi trwać. Rzym tu upadnie, ale tam wyrośnie nowy. Rzym musi trwać. Nie ma życia bez miasta. Syrena, Wanda, Świtezianka. Babcia Stasia, która w innym życiu nigdy nie opuściła Hejmatowa, a w Najlepszej wyjechała do Warsy, której nigdy nie doświadczyła wojna, poszła do szkoły i na uniwersytet i dzięki temu ojciec Władysława i Władysław mogli zostać architektami.
Spisek nacjonalistyczny: rodziny Najlepszej nie dopuściły do powstania narodu niemieckiego, narodu rosyjskiego.
Wnętrza pałacu Ceaucescu w Bukareszcie. Krużganki i schody sanktuarium w Wambierzycach. Sala plenarna siedziby Francuskiej Partii Komunistycznej w Paryżu. Ciasne pokoiki Musee Carnavalet. Kręcone schody na szczyt Łuku Triumfalnego.
0 notes
Text
07.07.2022
Ręce głowa uda stopy, plecy barki szyja dłonie, łydki łokcie uszy oczy
Taniec został dla biednych. Bogaci nie tańczą, mają inne zajęcia.
Należę do pierwszego - jedynego - i ostatniego pokolenia, które urodziło się w Polsce w czasach pokoju i wolności, które miało warunki do spokojnego, szczęśliwego dzieciństwa w dobrobycie i na rosnącym poziomie cywilizacyjnym. Żadne pokolenie przed moim i żadne po moim nie miało i nie będzie mieć tak luksusowych warunków do dorastania, jakie miało moje. I co z nas wyrosło? Szkoda gadać.
Inni uczyli się, pisali prace, zdawali egzaminy, bronili się, otrzymywali dyplomy, składali CV, przychodzili na rozmowy, dostawali prace, awansowali, zarabiali, oszczędzali, kupowali mieszkania, żenili się i wychodzili za mąż. A ja - spływałem dryfując, a ja - kołowałem ku spienionemu centrum wiru pełnego szumowin. Odkładałem, przesypiałem, wyrzucałem z głowy. Minimalizowałem stres, a tak naprawdę gromadziłem go na później. Czas, który zmarnowałem, trzeba by mierzyć w epokach geologicznych.
0 notes
Text
06.07.2022
Każdego dnia boję się, że na Warszawę spadnie bomba atomowa i że będzie mnie bardzo boleć, kiedy będę umierać w płomieniach.
Każdego dnia płaczę z bólu podrapanych pleców, ran na głowie, łokciach i stopach. Tak obsesyjnie bronię granic swojego ciała, zamykam okna, zatykam wszelkie szczeliny by nie dopuścić do siebie much, komarów, kleszczy, a potem sam własnoręcznie te granice przekraczam, rozwalam i topię we krwi. Wszystkie poszewki na poduszki, wszystkie kołdry, wszystkie koszulki, swetry i koszule mam w plamach od krwi.
W pracy wszystko mnie rozprasza. Nie mogę się skupić. Jeśli się nie spóźniam, to za mało piszę maili. Czekolada i kawa rozpryskują mi głowę, uwaga rozchodzi się na wszystkie strony, przełączam się między mapami, streetview, książką, mixem, podcastem, audiobookiem, facebookiem, twitterem, instagramem. Widziałem taki mem: I must consume 10 types of media all at once all the time to prevent a chance of thought occurring. U mnie jest odwrotnie: thoughts occurr only during increased consumption of media. Przynajmniej myśli kreatywne. Wkurwia mnie miliard najdrobniejszych rzeczy, od kabla od słuchawek przez glitche refund portalu po kanciasty kształt baterii którą tata zamontował w wannie. Chce mi się wyć i wkurwiać innych ludzi w tym obrzydliwym bloku o ścianach cienkich jak papier. Frustruję się, gdy czas zbyt wolno płynie, dostaję lęku kiedy płynie zbyt szybko. Rozregulowałem się, nie mogę wejść w homeostazę. Jestem sam, sam sam sam przez cały dzień. Sam w pustym małym mieszkaniu. Jednak kiedy byli rodzice, to nie mogłem znieść ich obecności. Nienawidzę się za to, ale to było silniejsze ode mnie, to było fizyczne, odruchowe, nieintencjonalne, hejmatyczne. Jak mogę pisać fikcję, jak mogę wymyślać postaci, pisać o innych ludziach skoro i tak ostatecznie zaludnię tekst tylko odbiciami siebie? Czy każda pisząca osoba ma z tym problem?
Nie oczekuję pocieszenia. Po prostu to mówię. Każdego dnia, kiedy wpatruję się w ekran komputera w pracy, kiedy się kąpię i kiedy pustym, tępym wzrokiem patrzę w telefon jadąc metrem lub zasypiając w pustym mieszkaniu tkwię w świadomości tego, że w każdej chwili może mi się coś stać, że nadejdzie chwila niewyobrażalnego bólu, a potem zniknę, a razem ze mną cała pamięć o mnie i wszystko co mi drogie, od rysunków w brudnopisach z gimnazjum, księgozbioru BUWu, wszystkich moich przyjaciół i kolumny Zygmunta, po parkiet na Mrocznej, wszystkie butelki prosecco od Wilczej do Świętokrzyskiej, blask wieżowców, możliwość doznania zachwytu, niezwiedzone muzea, cień platanów na Szczęśliwickiej i Pałac Kultury.
Zaproponować Dukajowi i Wydawnictwu Literackiemu zangielszczenie Linii Oporu.
Przez lata byłem technologicznie wykluczony. Aż znalazłem w sobie wolę i znalazłem ludzi, którzy mnie podłączyli do rozszerzonej rzeczywistości. W ciasnym kubiku toalety Mrocznej pomogli mi założyć soczewki, dopasować wtyczkę, zaktualizować system. Deentropinka ściągana na telefon: aplikacja porządkująca rzeczywistość. Określa, kształtuje, mapuje, wkłada sensy. Estetynka dodaje kolorów, harmonizuje dźwięki, bezwysiłkowo wprowadza Gesammtkunstwerk w twoje otoczenie. Cuda inżynierii doznań, najnowsze osiągnięcia w dziedzinie oprogramowania emocjonalnego, społecznego i epistemicznego. I wcale nie były takie drogie i niedostępne, jak mi się było zdawało! Wszystko sprowadza się do połączeń, do gęstości twoich konstelacji.
Tylko ludzie, tylko od ludzi i przez ludzi, tylko z ludźmi.
0 notes
Text
05.07.2022
Wszyscy byliśmy lekko zboczeni. Pogubiliśmy kursy. Powyplątywaliśmy się z dotychczasowych tkanin. I jakoś tak, tajemnym kursem, niecodziennym trafem - powpadaliśmy na siebie. Poznaliśmy się na techno.
Algorytmy są zaprojektowane, by utrzymać nas w pragnieniu nieskończoności. Nie ma końca podsunięć, nigdy nie skończą się następne propozycje, nawet jeśli ta nieskończoność to taka, co zatacza koła, nawet jeśli to jedynie ruch w zaciśniętej pętli.
Zauważyłem, że z wiekiem ludzie przestają być dla ciebie mili. Im jesteś starszy, tym mniej wysiłku sobie zadają, żeby być dla ciebie miłymi. Bo też człowiek przestaje być przyjemny, przestaje być interesujący, przestaje być wartościową inwestycją gestów i uprzejmości: ciało się starzeje, zaczyna śmierdzieć i brzydko wygląda, kolejne możliwości i potencjały w nas gasną, stajemy się zastygłą skorupą, która nie wyda z siebie niczego świeżego. Z czystego poczucia dobrego smaku należałoby usuwać się z tego świata po trzydziestce, a może nawet po dwudziestce piątce.
Lata 2006-2008 to były lata ostatnich złudzeń. Time powiedział mi, że jestem człowiekiem roku (a raczej TY było człowiekiem roku), zachwycałem się wyspami-palmami w Dubaju i nową galerią handlową w Lublinie, śledziłem budowę Burdż Chalifa, otwarcie igrzysk w Pekinie zrobiło na mnie ogromne wrażenie, wszyscy wmawiali millenialsom, że zmienią świat, że pokolenie ja, że Internet dwa zero, że wszyscy będziemy ze wszystkim połączeni, że wszystko się będzie rozwijać, rozwijać, rozwijać... Śliczne, płytkie i lśniące iluzje, plastikowe i opływowe jak scenografia ceremonii otwarcia w Turynie.
Kiedyś szukałem w miastach ulic z najdroższymi sklepami. Jakiś czas - eleganckich kawiarni. Potem - gejowskich barów. Następnie klubów techno. Teraz nie wiem już, czego w miastach szukać. Patrzę, gdzie są zwężone ulice, gdzie ulice z odnowionymi kamienicami z dziewiętnastego wieku, gdzie można siedzieć i przyglądać się życiu. Myślę, w którym z miast mógłbym zamieszkać. Myślę, dla którego porzucić Warszawę.
Kiedyś skserowałem plan Warszawy z atlasu samochodowego z 2003 r i na czarno-białych przestrzeniach zajętych przez modernistyczną zabudowę wyznaczałem fioletowym flamastrem kwartały wymarzonych kamienic, będąc przekonanym, że przynoszę stolicy dziejową sprawiedliwość. Co za ironia losu! Jakiż naiwny byłem. Oburzały mnie nienawistne wobec burżuazyjnych kamienic z drugiej połowy dziewiętnastego wieku pasaże na koniec czwartego tomu Historii sztuki wydanej w ZSRR, którą dostałem kiedyś od dziadka. Zrozumiałem dopiero po wielu latach i wystawach, po Trzynastu piętrach i Paryżach Innej Europy.
Skończyć studia z historii sztuki za granicą. W Berlinie albo we Włoszech. Chcę zająć się historią architektury. To wraca do mnie przez całe życie. Napisać: -Flis -Barbarzyńca na wyspie -Koniec Pięknych Lat -Najlepszą -Esej o google earth, google maps, google streetview, podążaniu za kolorowymi liniami metra, przemieszczaniu się jako bezcielesny duch po zapisach nieistniejących już teraźniejszości, przemieszczaniu się w czasie kiedy przełączam między zdjęciami ze streetview z kolejnych map, Berlinie i Lipsku zastygłymi na zawsze w 2008 r -Elegia dla mieszkania na Bitwy Warszawskiej, najdroższym sercu domu ze wszystkich domów w których żyłem, o burzy którą oglądałem w ostatnią noc na Bitwy, o piorunie który złapałem o północy z 1 na 2 lipca, o oparciu czoła o okno na dziewiątym piętrze, o tym jak blisko byłem otworzenia okna i zniknięcia w burzy -Eseje na sety: Alicji Aksamit, AnD -Opowiadanie o byciu młodym w latach końca historii, o przełomie lat 90 i 2000, o tamtym trance -Opowiadanie w stylu Borgesa z paradoksami doświadczanymi po deentropince (zagubienie w potęgujących się wymiarach, utrata tożsamości, przestawienie kierunków, wymazywanie wymiarów) Koniec Pięknych Lat. Nigdy nie piszcie do byłych po pijaku. W ogóle nie piszcie do byłych. Ja się najebałem w Sylwestra '19/20, pisałem do byłego, skończyło się pandemią, wojną i następnym byłym.
Najlepsza. Wykręcone, osiadłe na chwilę w białych krzesłach na tarasach nad Wisłą, wśród świateł rozciągniętych wzdłuż rzeki, wśród rzeźb i pałaców. Wizyta na Wyścigach, w zielonych i niebieskich ciasnych sukniach wychylają się, przyciskając lornetki do policzków, zaróżowiony trzydziestolatek w szarym cylindrze spogląda znad malutkich czarnych przeciwsłonecznych okularów. (Le corse al Bois de Boulogne. Nella tribuna; accanto alla stufa; sulla seggiola Giuseppe De Nittis), (Piazza San Marco, Michele Cammarano), z National Gallery of Modern and Contemporary Art, Rome
Cała Najlepsza to historia elit kierujących historią w interesach swojej grupy, klasy, kraju. Akurat w tej wersji historii Polska jest Najlepsza. Rzecz w tym, żeby przerwać te cyniczne zagrywki, przełamać koło fortuny, wyjść z zaklętego kręgu, wyzwolić wszystkich i całość.
Barbarzyńca. Wyspa była zasiedlana na nowo. Opowieść Marlowa zatoczyłaby koło: to znów były dzikie brzegi, na które z nieba spadali dzikusi z nieskończonych wschodnich pól. Grzegorz przybył tam z Norbertem, wpłynęli do Miasta na powodziowej fali, osadziło ich w kącie jakiegoś bogatego domu. Grzegorz był w stanie wytrzymać, chodził na sprzątanie, ale Norbert nie mógł znieść Wyspy i wrócił na Dzikie Pola. Tam przeżył próbę samobójczą, a potem dostał pracę w którymś z back-serwisów korporacji zarządzanej z centrali z Londynu i zarabiał dziesięć razy lepiej od Grzegorza, który w mieście head office'ów ostatecznie wylądował w call centre. Różni mężczyźni, z którymi miałem styczność w Mieście: Grzegorz, ten, który mnie tam ściągnął. Wujo, od którego wszystko się zaczęło tyle lat temu i który z podejrzliwości zwabił mnie do siebie, by miec na mnie oko. Dobry menadżer Dominik, który pomógł mi się szybko wdrożyć w pracę, ale który musiał odejść. Tych dwóch obcych, którzy mnie molestowali, jede w metrze, drugi na ulicy pod domem nad ranem. Łagodny Jay z innego świata, który mówił do mnie kojąco w trakcie wypadu do Cambridge i który natychmiast po tym weekendzie o mnie zapomniał. Młody rodzony londyńczyk, który odwiózł nas po jednej z imprez, jedyny etniczny Brytyjczyk, którego poznałem na Wyspie, z którym spotkaliśmy się raz, my dwaj bystrzy, sprytni i skomplikowani ludzie wschodu, rozgadani, narzucający się, nerwowi i gniewni na siebie, a on okazał się prosty, cichy, bezproblemowy, uczynny i miły jak piesek, którym był, choć sam fakt jego urodzenia się w tym mieście sprawiał, że byłby szlachetniejszy w swej prostocie od nas, nawet jeślibyśmy byli w prostej linii od Piastów i wychowali się na salonach Saskiej Kępy. Kostyczny Daniel, który zastąpił mnie Grzegorzowi i któremu brakowało tego, co miałem w sobie ja, niemogący się nadziwić po latach, że wciąż są ze sobą.
Herbert, de Quincey, historia Londynu, zainteresowanie Grzegorza modernistyczną architekturą, technoprzeszłość Grzegorza w Warszawie, muzea, geje, fetysze, bdsm, imigracja, praca, przemoc, napaść seksualna, ADHD, konflikt charakterów, samotność, fatalne zauroczenie i rozczarowanie. Pisać w trzeciej osobie, kiedy Obiekt wchodzi w subspace - w trakcie zabaw oraz w trakcie pracy.
Infatuated with a volatile journalist-turned-immigrant, a young college dropout from Warsaw travels to London for summer holidays to find himself entangled in a violent S/M relationship. A Polish gay romance in a vibrant though chaotic London of the summer of the Brexit referendum. An intricate tale of modern male-on-male romance, violence and identity.
1 note
·
View note
Text
28.06.2022
Jak długo może trwać młodość? Ale taka pełna: cielesna, emocjonalna i intelektualna. Moja trwa już jakieś dziesięć lat lub dłużej. Jak długo będę mógł czuć się jeszcze młody pod każdym względem? Dopóki coś z ciałem się nie stanie, coś z rodziną, z bliskimi, coś z głową.
Nieustannie oglądam się w tył, oglądam się wgłąb i czytam z książki własnego życia, zamiast mądrości nabierać wpatrując się w oczy i życia innych ludzi. Rzadko kiedy patrzę komu w oczy.
Elegia mieszkaniu na Bitwy Warszawskiej. Ukochałem każdy kolor twoich ścian. Każdą poluzowaną klamkę, każdy kłębek kurzu. Byłoś mi schronieniem, snem i czuwaniem, ochroną przed strachem, ciemnością i gorącym dniem. Byłoś cydrem oszronionym na lustrzanym blacie, kojącym milczeniem łazienki pośrodku nocy, kiedy cukrowe rybiki wychodzą spod prysznica by życzliwie zjadać resztki papieru z podłogi. Blatem stołu, co rozprysł się na miriadę kryształków, pękniętą ramą łóżka opartą na podręcznikach do prawa cywilnego. Krzykami jerzyków nad widokiem z okna. Ciepłym światłem lampki na dziecinnej zasłonce, na której psy jadą w kolorowych samochodach. Bliskie, spokojne, wygodne. Dom prawdziwy i stały w szaleństwach życia stołecznego. Piłem tequilę z solą, słuchałem funku, tańczyłem do lustra, odpalałem nad ranem papierosy od palnika na starej kuchence, nad tym samym palnikiem piekłem marshmallowy od brata z Chicago.
0 notes
Text
23.06.2022
Ode mnie nie można niczego oczekiwać, bo jeśli ktokolwiek czegokolwiek ode mnie oczekuje albo poprosi o coś, to ja tego nie zrobię, choćbym bardzo chciał, albo zrobię to tak późno i po czasie, że nie będzie to miało już sensu. Jestem w stanie robić cokolwiek tylko z własnej inicjatywy. Jestem mistrzem wszechświata w marnowaniu czasu.
Może ja już jestem duchem, skoro całe dnie spędzam, niefizyczny, niewidzialny, przemieszczając się zaklętymi w momencie ulicami Drezna, Lipska i Berlina sprzed czternastu lat.
Ten nieskończony after na Olimpie S., kiedy zalewało nas słońce, grał A. S., K., a ja nie byłem w stanie mówić, miałem niesamowitą dysocjację, nie byłem w stanie myśleć, mogłem tylko tańczyć i się uśmiechać. Ten after trwał miliony lat, góry wypiętrzały się i erodowały, oceany zalewały Warszawę, potem ustępowały i budowano ją na nowo, zrzucano na nią bomby i ginęła, odbudowywano ją, stawiano i burzono wieże w różnych stylach. A my trwaliśmy w tej wieży z kości słoniowej na ostatnim piętrze, nieśmiertelni, niewzruszeni, nieumyci, niejedzący, z oczami zakrytymi okularami przeciwko rosnącemu w siłę słońcu. Przeżyłem już tyle nieb, tyle edenów, tyle królestw niebieskich, tańczyłem nieśmiertelny w tylu złotych jerozolimach na końcu czasów. Przychodziły wciąż nowe i nowe, nie mogą przestać, ich źródło nie może się wyczerpać. Kiedy będę wiedział, że trafiłem w te prawdziwe zaświaty, których wszyscy się tak boimy w naszych słabnących z każdym rokiem ciałach?
Będę stawać się tylko coraz bardziej zmęczony, wszystko stawać się będzie coraz bardziej powtarzalne, coraz słabiej będę odróżniać poranek od poranka, taniec od tańca, twarz od twarzy, after od afteru. Aż wszystkie przyspieszą, zwielokrotnią się i zamienią w niezrozumiałą samopodobną nieskończoną i przytłaczającą pętlę, w której przepadnie wszelka radość, którą mógłbym odczuwać. Czy tak odbywa się proces nastawania piekła?
Kiedy usiedliśmy z G. przy winie i serze, wykąpani, wymęczeni, w przeczuciu upalnego dnia (wciąż zaczepiałem przypadkiem o jego kolana kolanem i starałem się zrobić wszystko, żeby nie naruszać jego przestrzeni osobistej), to stwierdziliśmy - G. pierwszy, a ja przytaknąłem, bo uważam tak od dawna - że my już naprawdę wszędzie byliśmy i wszystko widzieliśmy, że przeżyliśmy już wszystko, co można w życiu przeżyć. To było podsumowanie rozmowy, która trwała od Baru Studio, od miejsca, gdzie się zjeżdża na parking podziemny przy budowie muzeum, a gdzie stanęliśmy, starając się wyglądać niewinnie przed niedalekim wozem policyjnym, a gdzie stwierdziliśmy, że ten brak seksu i brak ochoty na seks w naszym życiu to musi być zeitgeist.
Imprezowanie miało sens w latach dziewięćdziesiątych, kiedy upadł stary świat i oczekiwano nowego, niestety nigdy nie przyszedł. Potem imprezowano, bo się zaczął nowy wiek, bo był chwilowy boom wzrostu i globalizacji, potem imprezowano, bo nie zrozumiano wagi pierwszego kryzysu, potem imprezowano, żeby wyrzucić go z głowy, a potem, bo nastała Ostatnia Belle Epoque, złote lata 2012-2020, następnie była przerwa, ale już zaraz imprezowano na złość i przekór covidowi i ograniczeniom pandemicznym, a potem imprezowano ciesząc się ze stopniowego ograniczeń zniesienia. W którymś momencie warto byłoby przestać, bo świat w kryzysie i katastrofa klimatyczna, ale wybuchła wojna i teraz wszyscy imprezują, żeby wyprzeć, imprezują, bo zaraz będzie koniec świata.
psychosomatic you look back at me
i gave you love i gave you love ayayay you sucked it up you suck me up you fucked it up you suck
tomu tomu nata
this is the part where i tell you i'm fine when i'm not sometimes i don't know how to say
i walk i track i gallop
0 notes
Text
21.06.2022
Wydaje mi się, że moja pamięć najskrupulatniej przechowuje wydarzenia, w których poczułem jakiś wstyd, sytuacje, które mi coś uświadomiły na temat mnie samego.
Rozmowa o nazwiskach na lekcji edukacji regionalnej, kiedy nie ukryłem zadowolenia ze szlacheckiego brzmienia mojego nazwiska i spojrzenie, które rzuciła mi A. L., która powiedziała potem A. K. "my to jesteśmy chłopki". Moja deklaracja na nabrzeżu jeziora w Lidzbarku Welskim, że zawsze chciałem zostać hipsterem i pełna niedowierzania, sarkastyczna reakcja młodych warszawiaków na moje tak niezdarnie ujawnione, drobnomieszczańskie ambicje.
Niemiecki zwiedzający w jasnej koszuli i starszym wieku pośliznął się na glazurze Museu Cau Ferrat. Delikatna głowa uderzyła w twarde ścianki zagłębionej w podłodze nieczynnej fontanny, a na białych włosach i niebieskich płytkach pojawiła się krew.
Siedzieliśmy na białych krzesełkach przy białym stoliku, zwróceni twarzami do środka kwadratowego placu, a z każdego roku patrzyli na nas zwróceni twarzami do środka placu faceci i mężczyźni, hunki i guye, twinki i ottery. To był plac do patrzenia się na siebie nawzajem. Chciałem się tam cały wieczór popisywać, założyłem oczojebne, wyczyszczone białe buty, zamówiłem drogiego drinka z zieloną słomką, mrużyłem oczy w przekonaniu, że doda mi to zajebistości. L był bardzo niezadowolony, czuł się wyraźnie nieswojo, nie podobało mu się na tym targowisku próżności, czuł się odsłonięty, czuł, że nie jest sobą i że ja nie jestem sobą. Chciał stamtąd jak najszybciej iść. Byłem pijany. Wyczułem, jak rozpada się nastrój; że właściwie nie było żadnego nastroju odkąd tylko zażyczyłem sobie, żebyśmy tutaj przyszli. Obudziły się we mnie znienacka dziwne podejrzenia, jakaś pewność we mnie została nagle zachwiana, rosło we mnie poczucie czegoś strasznego, zaczynałem sobie zdawać sprawę, że czuję się obrażony, więcej, docierało do mnie ze zgrozą coś, co do niedawna nie przyszłoby mi do głowy, coś absurdalnego, a jednak nagle oczywistego - że L nie chce się ze mną tutaj pokazywać, że nie chce uczestniczyć w teatrze bycia parą, popisywaniu się sobą, L nie chce się do mnie przyznawać, nie chce publicznie potwierdzać, że jesteśmy parą. Zimne osłupienie wypełniło mi gardło i rozeszło po nerwach. Zerwałem się i wstałem, L ruszył za mną, wyszliśmy szybko z placu.
Od świateł miasta, od gwaru bulwaru zszedłem na ciemną plażę, żeby ukryć się w hałasie niewidocznych fal. Usiadłem i płakałem, białymi butami ryłem w piasku, głowę ukryłem w ramionach.
Myślisz, że za sto lat będą wciąż stać te domy, czy ludzie będą opalać się na tej plaży, chodzić tym nabrzeżem? pytałem, kiedy wracaliśmy powoli niosąc zakupy na obiad. Podniesie się poziom morza. Zmieni się klimat. Rozrosną miasta. Może zbudują ogromny mur, żeby nie dopuścić rosnącego morza. Może nanotechnologie pomogą konserwatorom wymieniać kruszącą się tkankę coraz silniej rozgrzanych białych willi. Może my tu się jeszcze kiedyś przespacerujemy, starzy, oparci o balkoniki czy na lewitujących suspensorach. Byłem w stanie sobie to wyobrazić, a nie byłem w stanie wyobrazić sobie tego, że za dwa lata ten ironicznie patrzący na mnie, zgrzany, zmęczony ale zadowolony człowiek na zawsze zniknie z mojego życia.
Zabawne, że ludzie, którzy głosują na partie faszystowskie lub populistyczne nigdy się do tego nie przyznają. Większość ich politycznego czasu to gniewne milczenie. Ludzie głosujący na lewicę nie mają problemu z przyznaniem się, na kogo głosują. Oczywiście liberałowie też. Czego się wstydzą głosujący na faszystów i populistów?
Próbowałem wytłumaczyć M. moją ideę powieści o zwyczajnych ludziach - opartą na trzech latach związku mojego i L. - która również zwróciłaby uwagi na przemiany Łodzi w latach 2018-2020. M. mnie rozumiał, sam był chętny zrobić coś podobnego, choć na ogół interesują go znacznie wyższe poziomy abstrakcji. Zmęczył się mną szybko i na następnym afterze tylko na mnie zerkał, milcząc, kiedy wykonywałem w jego kierunku desperackie, dość żałosne gesty, żeby go zachęcić do zadania mi jakiegoś pytania lub powiedzenia czegoś ciekawego. Uznałem, że muszę z nim zacząć rozmawiać o czymś bardziej przyziemnym, o muzyce, o nim samym, chyba że chodzi o to, że on na aftery przychodzi dokładnie po to, żeby potańczyć w milczeniu i nie musieć gadać chociaż raz na tydzień. Czułem tę przepaść wynikającą z braku dobrze zorganizowanego i wyczyszczonego aparatu pojęciowego w mojej głowie. Rozmawiać ze mną dla niego musiało być jak rozmawiać z narzucającym się uczniakiem. Wystrzelałem się zbyt szybko ze wszystkich punktów zaczepienia i tematów, w których cokolwiek wiedziałem i które w jakikolwiek sposób mogłyby mu przynieść coś oryginalnego.
0 notes
Text
29.04.2022. O tym, jak to jest nie pójść do pracy bez żadnego powodu przez szereg dni w latach dwudziestych w Warszawie.
Spędziłem najpiękniejszy tydzień kwietnia w domu sam ze sobą. Nie poszedłem do pracy od poniedziałku do piątku, mimo że w grafiku codziennie miałem zmianę. Nie zadzwoniłem, nie zgłosiłem. Nikt nie napisał, nie zadzwonił do mnie. Mało się działo. Zastanawiałem się, czy nie przychodząc, idę im na rękę, bo pytali ostatnio przecież, czy ktoś chce wyjść wcześniej albo mieć dzień wolny, czy też w ostateczny sposób potwierdzam swoją bezwartościowość i kiedy się już pojawię, to czekać na mnie będzie tylko wypowiedzenie. Nie wychodziłem z pokoju. Mało jadłem. Mało piłem, a jeśli już, to orzechową soplicę z mlekiem. Nie odsuwałem zasłon. Jeden większy posiłek na dobę gotowałem około północy.
Czytałem "Uwięzioną" Prousta z telefonu twarz opierając na nieupranej poduszce. Kiedy się zbyt pociłem pod kołdrą, siadałem przy biurku i oglądałem "Mandaloriana", wiadomości na Deutsche Welle, wideoeseje o polityce i filozofii, vlogi Ukraińców, którzy uciekli przed wojną i zamieszkali w Polsce. Nie miałem żadnego powodu, żeby nie iść do pracy. Każdego dnia przyrzekałem sobie, że wstanę rano i pójdę. Nastawiałem dwadzieścia budzików. Budziłem się o odpowiedniej porze, miałem wystarczająco czasu żeby się zebrać i nie spóźnić do pracy, wiedziałem, że potrzebuję pieniędzy, że w pracy będzie mi dobrze, że wszystkie najgorsze momenty mojego życia to te, w których się poddawałem i zostawałem w domu, a jednak, wiedząc to wszystko, wyłączałem budziki i kładłem się z powrotem, sprawdzając, jak mija dziesiąta, jedenasta, dwunasta, obiecując sobie, że pójdę na trzynastą i zrobię te dziesięć godzin, a potem mijała trzynasta, czternasta i przerażała mnie myśl o tym, że menadżer zawoła mnie do swojego pokoju, kiedy będę przemykać obok, spóźniony i zawstydzony. Nie miałem dla siebie żadnej wymówki, żadnego usprawiedliwienia. Tylko czysty wstyd, tylko czysty strach (ale przed czym?), tylko czysta niemoc, brak woli. Zanurzałem się w mętne, wymuszone sny, zrzucałem z siebie świadomość jak drapiący, zakurzony sweter, naciągałem na siebie upokarzające nolensum.
Patrzyłem, jak szympansy, goryle i lamparty oglądają siebie w lustrze postawionym na skraju drogi w dżungli w Gabonie. Niektóre z naczelnych uznawały swoje odbicie za intruza, rywala i próbowały z nim walczyć lub odpędzić biciem w ziemię, rzucaniem patyków lub przeciąganiem zerwanych lian. Lampart zdawał się być narcystycznie zakochany. Słonie nie zwróciły na siebie uwagi. Tylko parę samic goryli zrozumiało po dłuższym kontakcie z odbiciem, że przedstawia ono je same i zaczęły stroić miny lub sprawdzać w nim swoje okolice intymne.
Wisiało nade mną potężniejące z dnia na dzień poczucie winy, czytałem ściągnięty z sieci "Kapitalizm inwigilacji" Shoshany Zuboff i lekko pijany wstawiałem wpisy na stories na temat tego, że nie powinniśmy zbyt wiele pracować, że pozwalamy sobie wchodzić na głowę, że Keynes przewidywał, że w XXI w pracować będziemy 15 godzin w tygodniu, że kapitalizm to i kapitalizm tamto. W głębi ducha tęskniłem za biurem, tęskniłem za pracą, za klepaniem maili i słuchaniem muzyki, bardzo chciałem siedzieć przed monitorem w spokojnym, znanym, klimatyzowanym pokoju i wściekły byłem na własny masochizm, na własny żałosny brak kontroli nad sobą, na wstyd, który trzymał mnie zamkniętego w pokoju. Czułem się jak hipokryta, czułem się jak oszust, choć równie dobrze mógł być to zwykły syndrom sztokholmski wobec miejsca pracy.
Raz nie wytrzymałem, wykąpałem się, wyszedłem i pojechałem drugą linią nad Wisłę, wszedłem do Elektrowni, poszedłem na food court, zamówiłem adanę we wrapie za 27 zł oraz belgijskie ipa za 21 zł, usiadłem na wysokim krześle tyłem do sali i kątem oka popatrywałem na stołeczną klasę średnią rozpoczynającą czwarteczek.
Innego dnia odczekałem do szesnastej, wyszedłem z zamiarem zjawienia się w biurze po siedemnastej, tak, żeby minąć się z menadżerem i nie spotkać go. Na Patelni zobaczyłem wozy policji i straży pożarnej, zamknięte wejścia do stacji na obydwu kierunkach, grupki ludzi czekających na ponowne otworzenie, próbujących ustalić, co się wydarzyło.
Skorygowałem natychmiast kurs i minąwszy sprzedawców kwiatów, minąwszy dziewczynę rozdającą ulotki, ze wszystkich sił starającą się przestawić na polski akcent, ruszyłem przejściem pod Rondem Praw Kobiet ku Domom Towarowym Centrum, do wejścia do drugiej linii, żeby dostać się na bulwary.
Nagle Warszawa stała się miastem dwóch i pół miliona, a jeśli uwzględnić wszystkich przybywających z sieci okolicznych miast, przedmieść i po-wsi, pracujących, robiących zakupy - to co najmniej trzy miliony dusz parło, gadało, dążyłu ku swym celom wokół mnie, nagle Aleje z Marszałkowską nareszcie nasycone były ludem do takiego stopnia, do jakiego je projektowano. Mijałem nowe przejścia - jeszcze ogrodzone siatką, z wyłączonymi światłami - wytyczone tam, gdzie od dawna powinny już być, otwierały się nowe szlaki, wydłużały nieskończenie perspektywy. Od Widoku do Varso, od Bagna do Poznańskiej. Kwiaty schły, brązowiały wokół blednących zdjęć ofiar rosyjskiej inwazji. Wojna gdzieś za ścianą, wojna za chmurami wisiała, potężniała niema tak jak poszerzał się Pałac Kultury, nagle zagrożony wielką zwartą białą bryłą nowego muzeum. Gęstniała, uliczniła się ulica Marszałkowska, zyskawszy pierwszy element nowej, zachodniej pierzei. Tym bardziej miejski stawał się popołudniowy korek, tym bardziej metropolitalne były buńczuczne dzwonki tramwajów.
Próbowałem robić zdjęcia kawie, butom, rzece, potem pierwsze od dawna selfie na tarasie kawiarni na bulwarach. Było mi głupio, czułem się idiotycznie, było mi przykro, byłem sam, czułem się jak ci samotni mężczyźni przed czterdziestką wstawiający desperacko naiwne zdjęcia na tindera, na widok których chce się tylko płakać ze współczucia.
Nie chciałem tego wszystkiego robić, nie chciałem tych wagarów, spacerów bez celu w godzinach pracy, zanurzenia się w mieście tak ukochanym przeze mnie kiedyś, nie chciałem bezsensownego wydawania pieniędzy na jedzenie i picie w lokalach i food courtach, zwłaszcza w obliczu tak skromnej wypłaty, którą sam sobie fundowałem opuszczając połowę z 200 zadeklarowanych do wyrobienia w kwietniu godzin. Nie mogłem zrozumieć tego milczącego okrucieństwa, które sam sobie dzień w dzień od poniedziałku zadawałem. Chciałem iść do pracy! Chciałem pisać maile! Zarabiać pieniądze! Być grzeczny, nie sprawiać zawodu team leaderom, menadżerom, przecież nic mi nie zawinili, wszystko bez sensu, wszystko bez powodu. Na co mi te bunty, te raskolnikowskie eskapady i męki, co ja sobie w ten sposób próbuję udowodnić?
0 notes
Text
27.03.2022
Nic mnie tak nie wkurwia, nic mnie tak nie obrzydza jak nieustanne wylewanie (wynikających ze stosunków klasowych w społeczeństwie kapitalistycznym) frustracji i resentymentu na klasę niższą od swojej własnej i obwinianie klasy niższej od swojej o wszelkie niepowodzenia i życiowe uciążliwości. Robią to moi znajomi, robią to moi przyjaciele, robią to członkowie mojej rodziny, robi to bez mrugnięcia okiem dzień w dzień moja własna matka i ojciec.
Jakaś atawistyczna, zwierzęca wręcz zawiść i złość na tych, co: zapierdalają mniej od nich, dostają coś czego oni nie dostają, płacą za coś mniej, niż oni - a przy tym (w ich oczach) - nie posiadają ani uzadnienia, ani kompetencji, ani kapitału do tego, żeby się tak działo. Jest to wycie zranionych ideałów merytokratyzmu. Ktoś nie jest tak kompetentny, jak ja - a jednak ma coś, czego nie mam ja, dostaje coś, jest mu pod jakimś względem lepiej niż mnie. Ta zwierzęca, wykrzywiająca twarze złość zawsze, ale to ZAWSZE jest skierowana wobec ludzi z niższej klasy: zazwyczaj tych o klasę niższych niż własna, nierzadko wszystkich o niższej pozycji klasowej, od bezdomnych żebraków do niższej klasy średniej. Wszyscy są winni, wszyscy są odpowiedzialni, wszyscy są wrogami. Dochodzą do nich jedynie abstrakcyjni, niezidentyfikowani "politycy przy korycie" i w niektórych przypadkach Żydzi.
Jest to dyskurs oparty na naiwnej, dziecięcej zazdrości, na dziecięcym poczuciu niesprawiedliwości, na kategoriach zranionego honoru, zranionego poczucia miłości własnej w ramach własnej klasy. Jak śmią ci z niższej klasy mieć pod jakimkolwiek względem lepiej niż ja? Przecież są z niższej klasy! Co automatycznie ma oznaczać - im MUSI pod KAŻDYM względem być gorzej, i bardzo dobrze, bo sami są sobie winni, a przy okazji (tego już głośno się nie mówi) na poczuciu wyższości wobec ich cierpienia i trudnej sytuacji (a także niewysłowionym poczuciu ulgi, że to jednak nie my) buduję poczucie własnej wartości w ramach mojej klasy.
Szukacie pasożytów nie tam, gdzie trzeba.
Dlaczego mnie to tak wkurwia i dlaczego mnie to obrzydza: ludzie, którzy to robią, sami pochodzą z klas niższych i łutem szczęścia znaleźli się akurat w pokoleniu, które wspięło się o klasę niżej. W większości przypadków nie dzięki sobie, tylko swoim rodzicom, którzy skorzystali na transformacji. Po drugie: mają we własnej rodzinie, pracy, kręgu znajomych ludzi z niższej klasy. Przez co stosują podwójne standardy, zupełnie jak moja imigrancka rodzina, która siedząc w swoim domu w Anglii najeżdża na imigranckie rodziny tylko że z innych narodów. Po trzecie: cieszcie się, że ludziom z niższej klasy nie zechciało się do tej pory przeciw wam zbuntować. Dopiero będziecie płakać, jak klasa posiadająca ich zrekrutuje do bojówek i struktur (jak policja i wojsko), których użyją wobec was. Po czwarte: ludzie, którzy wychowali mnie w chrześcijańskim systemie wartości i etyce - moja własna rodzina - plując na klasę niższą pluje na etykę, w której mnie wychowała. Poziomu tej hipokryzji nie mogę znieść.
Tę samą logikę, te same metody stosuje się wobec uchodźców: a dlaczego mają iphony, a dlaczego mają drogą kurtkę, a dlaczego powiedzieli to i tamto, a dlaczego nie spędzają całego czasu całując na kolanach czubki naszych butów? To jest ten sam rodzaj obrzydliwego odbierania ludziom prawa do godności, prawa do podmiotowości, prawa do zabezpieczania własnych interesów.
Tak, to prawda, że spędzacie całe życie utrzymując bandę nierobów. Ale ta banda nierobów to nie rodzina z piątką dzieci, która pobiera zasiłek, tylko właściciele firm, dla których wypruwacie sobie żyły i którzy nigdy, przenigdy nie wynagrodzą was odpowiednio do wykonanej przez was pracy.
Tak, sam już kilka razy zostałem wykorzystany przez ludzi z niższej klasy (zaszantażowany do zrobienia im zakupów). Ale nie będę kierować swojego gniewu wobec nich - ani wobec siebie: ja nie chcę żyć w kraju, w systemie, w którym istnienie takich ludzi jest w ogóle możliwe. Chcę żyć w kraju, w którym nie będzie w ogóle warunków do tego, żeby biedny człowiek musiał szantażować kogokolwiek, żeby zrobił mu zakupy. Rozumiecie, jak jestem straumatyzowany, jak bardzo NIE chcę, żeby taka sytuacja się powtórzyła, żeby w ogóle nie było możliwości jej zaistnienia? Można to osiągnąć tylko przez reorganizację systemu: sprawiedliwego i niewykluczającego podziału dóbr, dochodów, gwarancji, zabezpieczeń.
Ludzie są z założenia, domyślnie wychowani do bycia apologetami. Dlatego wszyscy reagują tak alergicznie, tak histerycznie na krytykę obowiązującego systemu społeczno-gospodarczego. Kiedyś wieszali za krytykę monarchii, dziś rzucają się na ciebie, kiedy choć powierzchownie zakwestionujesz oczywiste jak powietrze dla nich dogmaty neoliberalne: państwo jest złe, podatki są złe, politycy to złodzieje, mnie polityka nie interesuje, licz na siebie, nie ufaj nikomu, nie dziel się z nikim, zmień pracę, weź kredyt, to twoja wina, że ci się nie udało, nie bądź konfidentem, rodzina jest najważniejsza, zapierdol jest najwyższą formą ludzkiej aktywności, wszystko co nie jest zapierdolem, jest pasożytnictwem na ich krwawicy, jestem dumny z mojego kraju, chociaż nawet nie wiem, za co. Rozerwą cię na strzępy za samo wskazanie, że istnieją jakieś wtrenowane w nas przez wychowanie zasady myślenia, kryteria "normalności". Samo uświadomienie, że można się zastanawiać nad swoją pozycją w społeczeństwie, ��e można dokonać oceny stosunków społecznych, oceny systemu gospodarczego - samo w sobie jest już niebezpieczne. Ludzie od niemowlaka są wytrenowani do bycia zażartymi obrońcami systemu, w którym się urodzili. Potrzeba dużej akumulacji kapitału kulturowego i społecznego - przy dodatkowym kapitale czasu - żeby można było uzyskać samo-świadomość i nauczyć się być krytycznym wobec rzeczywistości zastanej. Żeby uświadomić sobie swoje zanurzenie w Hejmie. A potem żeby zacząć ten Hejm porównywać, oceniać, wyobrazić sobie inny. Wtedy możemy przejść z Hejmu do prawdziwej Warsy. Jest jednak poziom pośredni - poziom połowicznej - a zatem fałszywej - świadomości. To tu zatrzymują się ci, którzy czują, że z systemem jest coś nie tak, czują frustrację, czują resentyment - ale po pierwsze, nie potrafią tego nazwać, używają pojęć, których nie rozumieją (frustrujące doświadczenie życia w globalnym kapitalizmie nazywają socjalizmem), albo kierują swój słuszny gniew zupełnie nie tam, gdzie go trzeba - na przykład w nieskończoność jak roboty oskarżając o wszystko wyobrażonych przedstawicieli klasy ludowej (niższej), którym zarzucają zbrodnię pobierania renty, utrzymywania się ze świadczeń socjalnych itp - innymi słowy skupiają uwagę na zjawiskach albo marginalnych albo wprost nieistniejących, sztucznie wykreowanych w ich umysłach przez profesjonalnych strażników systemu (kreatywów pracujących dla państw i korporacji), po to żeby nie mogli poświęcić swojej energii i uwagi na walkę z prawdziwym wrogiem ich klasy, na zlikwidowaniu prawdziwej przyczyny ich nieszczęść i frustracji - czyli systemu wyzysku i ekstrakcji wartości dodanej.
Pierwszy poziom to tłumaczenie problemów systemowych przez matrycę spiskową (wyraz niezdolności do myślenia w abstrakcyjnych kategoriach). Drugi poziom to tłumaczenie problemów systemowych tylko przez indywidualne wybory jednostki, przez psychologizowanie, internalizowanie, przez dopuszczanie jedynie indywidualnej winy, indywidualnej odpowiedzialności.
(Wstawić 1 kwietnia) Jestem nacjonalistą, dlatego chcę, żeby podatki były jak najwyższe. Chcę, żeby wpływy do budżetu MOJEGO państwa były jak najwyższe. Chcę, żeby MOJE państwo było jak najsilniejsze i miało jak najlepsze usługi publiczne. Chcę, żebyśmy mieli jak najlepsze NARODOWE szpitale, szkoły, pociągi, elektrownie, wodociągi, odnowione zabytki. Jako nacjonalista nie chcę, by ktokolwiek z mojego NARODU był kiedykolwiek bezdomny. Co to za naród, który swoich synów i córki skazuje na bezdomność? Z naszych podatków finansowane NARODOWE, POLSKIE filmy, muzykę. Dobre, bo POLSKIE. Zgadzamy się, prawda? Z podatków finansujemy nasze wspaniałe, dzielne WOJSKO. Naszą POLICJĘ. Uwielbiamy nasze wojsko, naszą dzielną policję prawda? Cóż byśmy bez nich zrobili? Co byśmy poczęli, gdyby ich nie było? Każdy, kto sprzeciwia się podatkom, jest kosmopolitą, globalistą, rozmemłanym bezpaństwowcem, zdrajcą NARODU.
Jestem konserwatystą. Dlatego zależy mi na konserwacji środowiska i klimatu. Jestem chrześcijaninem. Dlatego sprzeciwiam się czczeniu bożka mamony, fałszywych idoli bogactwa, złota, chciwości, balcerowiczowizmu. Jestem chrześcijaninem, dlatego uważam, że każdemu człowiekowi należy bezinteresownie pomagać.
"Nie można być naprawdę wolnym, jeśli nie jest się ŚWIADOMYM". Do refleksji wszelkim wolnościowcom. Natomiast: świadomość jest potrzebna do zmian społecznych - a reakcjonistom, apologetom, drobnomieszczaństwu na zmianach nie zależy - a więc w ich interesie nie jest, by ludzie (i oni sami) byli świadomi. Dlatego każdą próbę uświadomienia z miejsca traktują jak osobisty atak (na swoją klasową i społeczną pozycję).
1/3 produkowanego na świecie jedzenia się marnuje. Jednocześnie 800 milionów ludzi cierpi głód. Każdy z nas wyrzuca do kosza rocznie 3000 złotych. Podobno żyjemy w najlepszym systemie ze wszystkich. Wyjaśnijcie mi to, drodzy wolnorynkowcy, przedsiębiorcy, wolnościowcy. Co proponujecie. Czekam.
Foodsharing w Warszawie uratował 92 tony żywności. W całym kraju marnujemy 3 miliony ton rocznie. 184 bochenki chleba każdej sekundy wyrzucane są do kosza. Blisko 2 miliony osób w Polsce żyje na granicy ubóstwa, czyli ma 600 zł miesięcznie na utrzymanie. Oddolna, anarchistyczna inicjatywa. Choć są też od 1993 (Kuroń) banki żywności (pierwsze założone przez emerytowanego biznesmena w Arizonie w latach 60). Ale to jest tylko doraźne remedium. W dłuższej czasowej perspektywie konieczna jest reorganizacja sposobów produkcji, dystrybucji i konsumpcji żywności.
Konserwacja żywności. Kiedyś wszyscy żołnierze byli pijani, bo pito wodę z dolewką alkoholu. Wędzenie. Weki wymyślono na konkurs Napoleona, który ogłosił go przygotowując się na wojnę przeciw Rosji. Konserwy wymyślono w Anglii, Lord Canning (can). Sterylizowano wysoką temperaturą, ale nie rozumiano jak to działa. W 1864 Pasteur odpowiedział na konkurs winiarzy. Potem konserwowano chemicznie formaldehydem - smakowało potwornie, więc Heinz wymyślił keczup. Mrożenie niszczy smak. Pasteryzacja termiczna zabija witaminy. Paskalizacja - utrwalanie za pomocą wysokiego ciśnienia. Rybę można sfiletować ciśnieniem. Po ciśnieniowaniu nie ma bakterii, pasożytów, listerii - paskalizuje się owoce morza, żeby uniknąć zatrucia. Powstało prawo, że obowiązkowo trzeba ciśnienizować. Można wszystko, co ma wodę. W karkówce kruszeją tłuste części. Można na zimno gotować mięso. Mleko kobiece po ciśnieniowaniu wytrzymuje 2 tygodnie w lodówce i zachowuje wartości odżywcze. Ta technologia dodaje do 1 litra produktu 1 euro wartości. Dlatego nie jest tak popularna, bo jest droga. W krajach Zachodu ludzie wiedzą, że lepiej zjeść mniej, a lepszej jakości. Na zachodzie dofinansowują zakup maszyny, a potem dopłacają. Jednak gdybyśmy nie konserwowali jedzenia chemicznie, mielibyśmy puste sklepy. Konserwacja elektryczna - perforowanie błon komórkowych - soki są lepiej strawne.
Badania uwarunkowań sądów moralnych - poznaniacy a Masajowie. U Masajów wyrzucenie jedzenia jest jak uderzenie kogoś kijem. Najwięcej marnują ci, którzy żyją samotnie. To alienacja od pola, od procesu produkcji sprawia, że marnujemy. Zamiast hejtować kogoś, kto nie jest "less waste", lepiej zaprosić go na obiad.
Zuboff. Kapitalizm inwigilacji to nowy porządek ekonomiczny, który uznaje LUDZKIE DOŚWIADCZENIE za DARMOWY SUROWIEC do ukrytych handlowych praktyk wydobycia, prognozowania i sprzedaży. Jest to również PASOŻYTNICZA LOGIKA EKONOMICZNA, w której wytwarzanie towarów i usług jest podporządkowane nowej globalnej architekturze modyfikacji behawioralnych. To niegodziwa mutacja kapitalizmu, naznaczona koncentracją bogactwa, wiedzy i władzy niespotykana w historii ludzkości.
Takie są FAKTY. Facts don't care about your feelings. Moi i twoi przodkowie harowali całe życie, od dzieciństwa do śmierci. Nie mieli wakacji, szkoły, studiów, emerytury, urlopu, L4. Harowali na polu, przymierali głodem, mieszkali w lepiance ze zwierzętami, byli brudni, śmierdzieli, a potem umierali na łatwo zapobiegalną chorobę. Byli brudni, bo nie było czegoś takiego jak miejskie przedsiębiorstwo wodociągów, było im zimno, bo nie było czegoś takiego jak elektrociepłownia. Nie zostało po nich nic, a potem zostali zapomnieni, bo ich potomkowie nie potrafili pisać. Takie są FAKTY dotyczące przeszłości każdej i każdego z nas.
Na realizm kapitalistyczny odpowiedzią nie może być rozpacz i samobójstwo (co zrobił Fisher), odpowiedzią musi być "yes, and". Polskim odpowiednikiem było by "Ta? To zajebiście" i działanie dalej.
Asymetria wiedzy i władzy. Wiedzą o nas więcej, więc mogą nami lepiej manipulować.
Fb i google zarabiają rocznie 6 mld zł na danych Polek i Polaków, a wpłacają z podaktów do budżetu 24 mln, czyli mniej niż 0,004% tego, co zarabiają. I to już nikogo nie wkurwia? To już nikogo nie obchodzi, co? Nie, wam łatwiej, przyjemniej jechać po chochole rodzin z dziećmi dostających 500 plus. Łatwiej się wkurwiać na żebraka, któremu nie podoba się bułka, którą mu kupiłaś, niż na abstrakcyjne proporcje zarobków technokorpów do wpłaconych przez nich podatków.
"Nie musisz mieć konta na fb, jak się nie podoba to skasuj" - to najbardziej opresyjny sposób argumentacji. Albo się zgadzasz na 100%, albo do widzenia. Nie ma miejsca do negocjacji, to nie jest umowa, tylko cyrograf. Dziś kapitał nie musi się o nas starać, to my musimy się do niego dostosowywać. Prywatyzacja prawa: techkorpy są policjantem, sędzią i prawodawcą: cenzurują, banują i nie ma odwołania, a oni nie ponoszą odpowiedzialności. (to dlatego potrzebne nam jest państwo, w którym są mechanizmy społecznej kontroli i odpowiedzialności!!!). Uberyzacja, gig economy, życie w nieustannej niepewności. Mamy prawo do posiadania konta na fb, a jednocześnie do ochrony naszych danych.
Co jest pocieszające: to nie jest stan natury. To nie prawa fizyki. To przez ludzi zostało zaprojektowane. A zatem: przez ludzi można to zmienić.
Jak stawiać realne oczekiwania: sobie, partnerowi, rodzinie, światu. Piotr Stankiewicz - reformowany stoicyzm.
Nuda się stała luksusem. Nuda jest niepożądana w społeczeństwie konsumenckim i zapierdalające.
Społeczeństwo konsumenckie i zapierdalające. Jak nie konsumujemy, to zapierdalamy, a jak nie zapierdalamy, to konsumujemy. Takie jest społeczeństwo polskie. Kultura weszła nam w naturę. Łowcy-zbieracze poświęcają na zdobywanie pożywienia około dwóch godzin dziennie. Resztę czasu przeznaczają na odpoczynek, socjalizowanie się, rozmowy, wymyślanie historii, taniec - czyli sposoby nicnierobienia. Dopiero cywilizacja oparta na rolnictwie nakazała nam ciągłą, nieustającą pracę. Imperatyw kulturowy, żeby pracować więcej, bo nie wystarczy nam ze zbiorów, został wykorzystany przez kapitalizm, żeby wykorzystywać pracownika. Dlaczego mamy pracować 4 godziny, skoro możemy pracować 10, 12 godzin dziennie. W XX wieku były próby tego ograniczenia - dzięki ruchowi robotniczemu wprowadzono zasadę 8 godzin pracy. W XXI wieku zasada ta została unieważniona. Kapitalizm robi wszystko, żeby przemycić naszą pracę do czasu wolnego, wypełnić (najlepiej nieodpłatną) pracą każdą chwilę naszego życia. Wykonujemy "obowiązki konsumenckie", żeby PKB rosło. Społeczeństwo, które nie może nic nie robić. Strach przed pustką. W obecnym systemie mamy biec. Żeby nie widzieć płonących lasów, ludzi, którzy umierają tuż za granicą. Biec, zapierdalać, konsumować. Nuda jest jak ból. To sygnał alarmowy. Ból jest wartościowy jako sygnał (a cierpienie?).
Kapitalizm polega na tym, żeby ciągle tworzyć kryzysy nadprodukcji. To jest clue tego systemu: nieustający kryzys nadwyżki. Nadwyżkę trzeba opchnąć - więc musisz mówić innym, żeby biegli, jedli, kupowali, żeby żyli w nieustannym FOMO (sam jestem tego winny jeśli chodzi o imprezy). Rezygnacja, ograniczenie się: wyzwalający bunt i ulga. Być człowiekiem przyzwoitym: wobec innych ludzi, wobec świata i planety jako integralna część ekosystemu.
Przyznaj przed sobą uczciwie, czego tak naprawdę chcesz? Nie zostaliśmy nauczeni, żeby to identyfikować, żeby się przyznawać.
Potrzeby są ograniczone. Da się je zaspokoić i znikają. Pragnienia są nieoograniczone. To na pragnieniach stoi kapitalizm: na pragnieniach nieskończonego. Potrzeba jest konkretna: zjeść. Pragnienia są nieokreślone. Każde pragnienie rodzi nowe pragnienie.
My stworzyliśmy kapitalizm, my możemy go przedefiniować. Nie muszą nam dyktować rytmu i sensu życia kapitaliści, bankowcy i ekonomiści.
Georg Zimmel: nuda jako mechanizm obronny przed przebodźcowaniem życia w nowoczesnym społeczeństwie, mieście. Blase - obojętność na nadmiar bodźców.
FreeShop w Poznaniu. Freeganizm i jadłodzielnia a dieta pudełkowa (dwie skrajności - dieta pudełkowa jako najbardziej korporacyjna, wyalienowana, odczłowieczona, pozbawiona godności forma żywienia. Potrzeba estetyki w jedzeniu). Nic nie kupuj, wszystko masz. Nic nie rób, wszystko masz. Społeczeństwo przesytu. Możemy sobie pozwolić na to, żeby się zatrzymać. Ogranicz swoje aktywności do tych, które tak naprawdę lubisz. Zastanów się nad tym, co tak naprawdę lubisz robić.
Mniej oczekiwać. Obecna kultura nam wmawia, że musimy ciągle czegoś oczekiwać (to przeciwieństwo tego, o czym mówi Dukaj w esesju o stopniowej likwidacji nadziei). Przeciwdziałaj planowaniu tego, co będziesz robić. Plany trzymają nas przy życiu, ale za dużo oczekujemy. Wyolbrzymione oczekiwania przynoszą nudę i rozczarowanie. Zbij gorączkę oczekiwań. Zacznijmy życzyć sobie dobrego bycia.
Krytyka długów Gierka jest ahistoryczna, liberałowie zawsze powiedzą "głupi frankowicze, mogli przewidzieć co się stanie", za Gierka nie można było przewidzieć stanu wojennego, zimy stulecia, plus państwa zachodnie same wciskały kredyty
Są dobre argumenty w obronie długu publicznego, ale Gierek jest najgorszym argumentem. Plus długi rządu Morawieckiego są zupełnie innej natury niż długi Gierka.
Gierek stworzył klasę społeczną która dziś pamięta go najgorzej (PRLowską klasę średnią która potem entuzjastycznie poparła Balcerowicza)
Były badania czy możliwy jest konsumpcjonizm socjalistyczny? Wyszło że nie, to był przejaw tendencji globalnych. To, co stało się niechcący - okcydentalizacja. Na koniec lat 70 nikt nie był zadowolony, bo ci, co jeździli na zachód, widzieli że ich odpowiednicy o tym samym wykształceniu żyją na wyższym poziomie, a ci niżej widzieli, że ci wyżej, co jeżdżą, mają się lepiej od nich.
To Gierek sprawił, że polskie elity przestały być skromne, obudził w nich aspiracje, chciały się nachapać.
To Gomułka chciał zbudować narodowy autarkiczny komunizm, Gierek powiązał Polskę ze światem, wplątał w globalizację.
Dekomodyfikacja - jaka jest nasza pozycja społeczna w oderwaniu od mechanizmów rynkowych? Idea zabezpieczenia społecznego. ZUS jest najbardziej popularny wśród tych, którzy korzystają z jego usług.
Ekonomia obwarzanka - Kate Raworth
Kapitalizm inwigilacji - Shoshana Zuboff
W niewoli wzrostu - Daniel Cohen (technooptymizm)
The Dawn of Everything - David Graeber
Uber: walka o władzę
Chiny 5.0
Bellingcat
Na Marne (marnowanie jedzenia)
podkast Techstorie
Ostre cięcie. Jak niszczono polską kolej - Karol Trammer. Nadszedł czas, kiedy transport publiczny stał się transportem socjalnym. Pęd do posiadania samochodu, ale też: samochód stał się powodem, by go posiadać, bo kolej upadła. Kiedyś na kolei powstawały przystanki na żądanie inicjowane i budowane społecznie. Kiedyś pociągi pospieszne przestały się zatrzymywać, a osobowych było mało. Ludzie tracili pracę, bo nie mogli do niej dojechać. Nie było odpowiedniego taboru do obsługi połączeń z mniejszą liczbą podróżnych. Lokomotywy parowe zastępowano spalinowymi, które były jeszcze cięższe, a były też kryzysy paliwowe. Elektryfikacja nie była dostosowana do linii lokalnych. Znikały linie, znikały całe kilometry trakcji. Stolicocentryzm województw. Zasada: ostatni pociąg jeździ pusty, żeby przedostatni był pełny. Tabor to jedno, ale oferta przewozowa to co innego. Europejski standard: raz na godzinę, albo nawet częściej. "Kolej alibi": niby jeździ, ale nie zaspokaja żadnych potrzeb. Wszędzie tam, gdzie zwiększa się liczbę pociągów, od razu zwiększa się liczba pasażerów. Ludzie czekają na renesans kolei w Polsce. Dzięki dobrej ofercie ludzie, którzy od lat nie jeździli koleją, od razu sobie przypominają, gdzie jest dworzec, jak się jeździ itp. Im więcej, tym więcej. Pasażerowie wyrastają jak spod ziemi, trzeba tylko dać ofercie czas na zaistnienie w świadomości społecznej. Na Podkarpaciu zaczęto oceniać powodzenie linii przewozowej na podstawie jej atrakcyjności i zaczęto robić kroki wstecz, zanim ludzie się o niej dowiedzieli i przyzwyczaili. Są sytuacje gdzie jest popyt, są linie i spółki państwowo dotowane, nie da się kupić biletu bo aż taki popyt, ale Urząd Transportu Kolejowego nie pozwala nowym przewoźnikom na wejście, bo to ma zaszkodzić przewoźnikom dotowanym. W Czechach udowodniono, że zwiększenie atrakcyjności i częstotliwości zawsze zwiększa liczbę pasażerów.
Burmistrz Bogoty: bogate społeczeństwo to nie takie, gdzie wszyscy mają samochody, tylko takie, w którym bogaci ludzie jeżdżą transportem publicznym. A u nas wójt i starosta powie, że nie ma problemu, bo wszyscy mają samochody, mimo że wciąż ludzie sygnalizują że brak dostępu do transportu publicznego to ogromny problem. PiS ma dobre badania opinii publicznej. Mieli program Kolej+ przed wyborami samorządowymi, ale nadal nic nie ma. To samo z odbudową PKS. Rząd rozumie, co dla ludzi jest problemem, ale to się kończy na marketingu politycznym, pokazaniu ludziom, że wiemy jaki jest problem, ale problemu się nie rozwiązuje. Klasa polityczna wie, że to jest problem, ale nie robi nic, żeby go rozwiązać. Rzecz w tym, że to już i tak przeskoczenie przepaści mentalnej. Rozwiązania muszą być systemowe, tak, żeby nikt nie był poszkodowany z powodu tego, gdzie mieszka i że ma takiego wójta. Trzeba mówić wójtom: w tv mówili, że będą odbudowywane połączenia, dlaczego u nas nic się z tym nie robi? (wójt musi mieć świadomość, że poniesie odpowiedzialność). Samorządy nie mogą się bać uruchamiać większej liczby połączeń, nie mogą patrzeć tylko na koszty (to była moja strategia w Sim City 4), muszą wiedzieć, że efekty pojawią się dopiero po paru latach. To nie tak, że dodatkowe połączenia to wyłącznie koszty. To jest kwestia utrzymania mieszkańców u siebie. Jak nie ma połączeń, to młodzież wyjeżdża do szkół w innych powiatach i jej rodzinny powiat traci subwencję oświatową.
Jeżdżenie samochodem to był horror. Wszystkie nerwy napięte. Wszystkie zmysły w stanie alarmu. Nieustający stres fizyczny i psychiczny.
Poszedłem na Madame Butterfly w 2014 z A i M. A zawiązała mi muszkę przed Teatrem Wielkim. W 2021 M opowiadała mi, że była w operze na grzybach. Przypomniałem sobie, jak wytężałem wzrok z ostatniego rzędu, żeby odczytać libretto wyświetlane na wąskim pasku nad sceną jak kiedyś newsy na Times Square. Wyobraziłem sobie, jak M zamienia się w loży w operze w nereidę, a sala w królestwo Trytona według opisu Prousta. M entuzjastycznie proponowała, żeby pójść po grzybach oglądać Młodą Polskę w Muzeum Narodowym. M wyraził się sceptycznie o takim pomyśle: to nie działa tak samo. Później stał pewnego ranka, na afterze u K przed zdjęciem-obrazem czerwonych ścian Wielkiego Kanionu i widział z lewej kobietę, a z prawej potęgę ognia, której kobieta się przeciwstawiała (było to już po rozpoczęciu wojny).
W J jest jakaś głęboka uraza wobec kobiet. Jest trauma po pijącym ojcu. Jest tragikomiczny stosunek do wartości własnego życia. Wyraża to przez memy, które wysyła na grupowej konwersacji.
W R jest odraza wobec dzieci. W D jest wstyd wobec swojego pochodzenia (nazwiska, rodziców, miasta). Zrozumiałem różnicę statusową pomiędzy mną, a E i B, kiedy patrzyłem na ich pełną wegańskich produktów lodówkę w niedzielę późnym wieczorem, gdy obserwowałem, jak znajdują siłę na to, żeby ugotować bób i usmażyć buraczanego kotleta, a potem gdy pomyślałem, ile lekką ręką wydali na jedzenie i picie w jedno weekendowe popołudnie.
Czy po latach ze wstydem będę wspominać, że w historycznych momentach, gdy przyjeżdżały do nas miliony uchodźców, prezydent USA przemawiał na Zamku Królewskim, kiedy jedni moi znajomi szli na wolontariat, ja szlajałem się z drugimi znajomymi od afteru do afteru, sięgając granic dragowych oderwań i znieczuleń?
0 notes
Text
28.03.2022
Po co nam dziś science fiction? Nie znoszę, kiedy intelektualiści używają słowa "dowiozła". Nauka "dowiozła", co za obrzydliwa kalka z angielszczyzny.
Przyszłość już jest, tylko jest nierówno rozdystrybuowana. Są ludzie, którzy turystycznie latają sobie w kosmos, a obok nas są tacy, którzy nie mają w domu toalety. Co to za ludzkość? Co to za cywilizacja? Co to za państwo? Co to za NARÓD, który pozwala ludziom na to, żeby nie mieli w domu toalety? Żeby zamiast państwa i narodu jakaś Dowbor musiała upokarzać ludzi w telewizji po to, żeby jakaś firma mogła zasponsorować jednej biednej rodzinie toaletę w zamian za reklamę?
Jesteśmy dobrzy w reagowaniu na tygrysa - na to, co jest tu i teraz. Natomiast konsekwencje naszych działań za 10-15 lat - już nie.
Pozostaną po nas Zatopione Miasta. Zmiatanie z powierzchni ziemi dzieje się tu i teraz.
Ludzie budowali katedry, bo była jakaś opowieść, która budowanie tej katedry im usensowniła. Dziewica Wniebowstępująca.
Warszawa jest jak piasek. Nie lubię piasku. Jest szorstki i drażniący. Wszędzie się wciska.
Algorytm świadomie rozprasza naszą uwagę. Pokazuje nam coś, ale zwraca uwagę na jakiś detal, proponuje coś związanego z tym detalem, a potem zabiera nas w zupełnie inne rejony niż te, w których zaczęliśmy, aż zapominany, po co w ogóle tu przyszliśmy i czego chcieliśmy. Więc podążamy tylko za nowymi, wzajemnie wykluczającymi się atrakcjami, bo każda kolejna propozycja jest nowa, ciekawa i interesująca. Algorytm rozciąga naszą ciekawość do nieskończoności. I'll be the dreamer and you'll be the sleeper. Mind-controller-mind-controller.
Chcę być Joycem warszawskim i Proustem dwudziestopierwszowiecznym. Joyce wymaga zmapowania pamięciowego Warszawy, które odbyć się może wzdłuż linii transportu publicznego; Proust z kolei wymaga zrozumienia mechanizmów pamięci w świecie pamięci outsource'owanej. Obydwaj wymagają nowego spojrzenia na obecność, przy nowym wachlarzu sposobów obecności przez technologicznie zapośredniczone manifestacje; obydwaj wymagają nowego spojrzenia na sposoby konstruowania tożsamości i zmieniające się hierarchie elementów tożsamości; obydwaj wymagają zbadania, co się w człowieku i świecie zmieniło, a co pozostało takie same. Z obydwoma dialogować można naszymi różnymi doświadczeniami odpowiadających nam Pięknych Lat. Do obydwu odnieść można moje nowe kategorie Warsy i Hejmu.
Hejmatów i rodzice to doświadczenie Hejmu, pierwotnego wzrostu, tożsamości domyślnej. Ł. i Łódź to doświadczenie miłości i prawdziwego życia. Warszawa to doświadczenie tożsamości skonstruowanej świadomie i intencjonalnie. Warszawa to ostatecznie doświadczenie rozpadu tożsamości i tożsamości rozpadu.
Modelowy żywot milenialsa (tego, co z międzywiecza). Historia kształtowania (zewnętrznego i intencjonalnego) poglądów politycznych, doświadczenia i tożsamości seksualnej, odmiennych stanów świadomości, uczenia się (samodzielnego i w ramach instytucji), wolności (niepracowania) i pracy. Wszystkie one rosną wzwyż zaplatając się na siebie. Moje sposoby przeżywania/porządkowania/oswajania czasu, moje sposoby przeżywania/porządkowania/oswajania przestrzeni. To wszystko w ramach powolnych obrotów, paralaks, przemian towarzyskich konstelacji. Metoda autobiograficzna. Celem: ostrzeżenie (cautionary tale). Zachęta dla wszystkich, by zrobili to samo (sproblematyzowali historię swojego życia, podzielili na kategorie, wpisali w szersze procesy, zrozumieli coś o samych sobie).
Wymaga to całkowitej szczerości. Bez pomijania niczego. Szczerość ta wyraża się także w błędach pamięci, odsłonieniu tego, jak pamięć przekształca, zbija, estetyzuje i syntetyzuje (parada efektów Mandeli).
Dopiero po wykonaniu tej ogromnej autobiograficznej pracy będę w stanie zacząć pisać o ludziach innych niż ja. Bardzo możliwe, że tego momentu nie dożyję. Dochodzi do tego jeszcze moje przeświadczenie, że o sobie bezpieczniej jest pisać niż o innych. Na sobie samym mogę bez problemów dokonywać brutalnych eksperymentów i okrutnych ocen. Robienie tego innym nie oddaje im pełni sprawiedliwości, nie jestem w stanie oddać danej osobie należnego jej szacunku, który wymaga pełnego, sprawiedliwego, bezstronnego uwzględniającego wszystkie niuanse opisu. Zawsze pisząc o innej osobie od razu czuję, że zamieniam ją w kukłę, w mem, w symulakr, w papierową postać, w powierzchowny tv trope. Nie chcę tego innym robić.
Życie w Pięknych Latach można zapamiętać jako niekończący się ciąg imprez i spotkań towarzystkich - coś, co w poprzedniej Belle Epoque byłoby dostępne tylko ziemianom i burżuazji, w XXI w uspołeczniło się na tyle, że mogłem brać udział w tym jako przedstawiciel drobnomieszczaństwa. Romeo i Julia - parodia filmu nakręcona na urodzinach Weroniki B. Nosferatu - parodia filmu nakręcona na moich dwunastych urodzinach. Mój pierwszy, krótki raz w klubie - w Planecie w R. Moja wystawna osiemnastka. Pożegnanie A. w Stalowej z udziałem Amareny. Mój jedyny raz na parkiecie podczas imprezy na Molu z M. Moje dwudzieste urodziny nad Wisłą. Królowa w Hejmatowie. Londyński fetish week w lśniącej czarnej z G. Pożegnanie BlokBaru z Królową, B. i synem właściciela Zerkadeł w stroju dinozaura. Kilka Oscur z A, raz w Odessie. Czarowne noce dekadenckie, bellepokowe na schodach i przy kontuarach Baru Studio z P. Ten jeden, jedyny raz na parkiecie Spatifu z Ł. Gaspar Noe i Climax na Jasnej. Pierwsza Mroczna z D. i S. Wisłoujście. Ta jedna paranoiczna noc i przedpołudnie w Zerkadle. Wniebowstąpienie na afterze po Undercity. Dziewiątki grudniowe. Słynny pierwszy ketkafter u A. Poczwórne urodziny w Willi Ruczaj ze zmartwychwstaniem Jezusa. Parapetówka A. Psychonauci Północnej Pragi u K. Noc w piwnicy skłotu, gdy D. grała na barze. Nie byłem jeszcze ani razu w jakimkolwiek berlińskim klubie.
Po Dubyshkinie na patio siedziały przede mną dwie osoby zoomerskie. Opierały się o siebie, przelewały się sobie wzajem przez ręce, uśmiechały się w pustkę, ledwo konstruowały zdania. Ich drobne, miękkie twarze ginęły w zalewie gęstych i puszystych włosów. Mówiły, że przyjechały z Poznania. Że są pierwszy raz na Mrocznej. I że pierwszy raz wzięły m. Trochę się zmartwiłem, a trochę ojcowałem. Przyznały się, że obydwie wzięły po całej na raz. Matkowałem od razu, że przecież nie wolno, dzieci drogie, że tak się nie robi, wołałem, śmiejąc się w duchu z samego siebie, który półtora roku wcześniej sam ledwo trzymałem się na nogach wziąwszy całą na raz.
Mieszkanie podzieliło się na trzy strefy. Strefa żółta, strefa śmiechu, która obejmowała kuchnię, gdzie większość czasu spędzała D., A. i P. i dokąd A. chodziła na długie sesje palenia przy oknie. Strefa niebieska, czyli duży pokój, w którym większość czasu spędziłem ja, T. i K., wreszcie strefa zielona, strefa uciszona, chłodna, mała sypialnia we wnęce, gdzie A. z Ł. ułożyli się do baśniowego snu. Zarzuciłem na siebie szarozielony koc. Chodziłem w nim po pokoju raz jak w todze, raz jak w chitonie, raz jak w peruwiańskim ponczu. Szukałem zjawisk wzrokowych, czasami zastygałem w pół kroku, lekko nachylony, zawieszony na rosnącym z tyłu głowy uczuciu ekstytacji i odrealnienia.
Moje oko zamieniło się w jaskinię o czarnych ścianach. Patrzyłem ku jej wylotowi. Pośrodku niego, zawieszona daleko po drugiej stronie pokoju (całe kilometry od punktu, w którym się znajdowałem), fioletowo-czarna półka ze światełkami zmieniała się w zawieszony lekko i płynnie w przestrzeni, zdający się minimalnie dryfować obiekt żywy o kilkunastu nibynóżkach. Nie mogłem nic zrobić, choć byłem świadomy. Mogłem tylko patrzeć.
A. mówiła mi, że w Tajlandii zauważyła, jak pływają pod nią rekiny. To było w marcu dwudziestego roku. Ledwo im się udało z Ł. wrócić do Polski. Śmiałem się, że ja histeryzuję, kiedy widzę małą rybkę pływającą obok mnie w morzu. Co dopiero musiałoby być przy rekinie! Choć dwa razy rekiny przepływały mi nad głową, kiedy szedłem tunelem w oceanarium w Barcelonie, a potem w Afrykarium we Wrocławiu.
Och tak, całe lata sześćdziesiąte to było tylko opisywanie tripów, całe piętro w Macbie w Barcelonie jest temu poświęcone, mówiłem, szliśmy Francuską. Dzisiaj to już passe, to cringe. Oczywiście ja sam opisuję swoje tripy co tydzień na instagramie, no ale ja nie roszczę sobie pretensji do bycia wystawianym w Macbie.
0 notes
Text
07.12.2021
Powoli zsuwa się schodami na poziom pełen wąskich peronów. W ciemność wyrosły prostopadłościenne kolumny pokryte białymi płytkami. Są brudne. Wszystko jest brudne. Przesuwa wzrokiem po zamkniętym peronie po drugiej stronie torów. Jest cicho. Widać tam studwudziestoletnie dekoracje: romby, zielone pasy, krzyżujące się szlaczki, nazwy stacji na niebieskim tle: Chambers Street. Zakurzone schody prowadzą do zamkniętych krat. Za nimi wyłania się malowidło z Budynkiem Municypalnym wśród drzew. Tak, to było kiedyś naprawdę wspaniałe miasto. Po prostu w którymś momencie przestali o nie dbać. Dociera do skraju peronu, tu jest otwarte, można zstąpić w ciemność, w którą wiodą rzędy żeliwnych filarów. Mógłby zejść i zniknąć w napiętej ciszy, w miękkiej nieskończoności labiryntu wzniesionego dla innego świata, innej cywilizacji. Odnalazłby tam przejścia do brązowych żyrandoli, pięcioramiennych gwiazd, mosiężnych spirali na petersburskich stacjach. Odnalazłby korytarze do zarzuconych projektów, na wpół wydrążonych tunelów, śmiałych planów, które nie doczekały się finansowania. Odnalazłby cylindryczną czeluść, w której łamią się wielokrotnie zejścia do stacji Cité. Dociera tam winda otoczona czarną siatką. Kiedyś cały świat będzie tak połączony. Marzy o wiecznym mieście, które pokryje wszystkie lądy, osuszy oceany. Nigdy nie wzejdzie w nim słońce. Nigdy nie wyjdzie z podziemi. Nigdy nie będzie musiał oddychać mroźnym powietrzem powierzchni. Zasypiając w stłumionym, kojącym świetle sztucznych świateł. Na zawsze ukryty. Wędrując. Mapujący sieć. Z dłonią muskającą chropowate ściany.
1 note
·
View note
Text
06.10.2021
Ze strefy dopływu wielkich doczuć schodziło się lekko, susami, z gracją wznosząc się nad korzeniami. Wracało się, połamane kubki chrzęściły pod nogami, a górą ciała czuło się rosnące natężenie odbioru. Czasami potęgowało się ogromne drganie strun, cała rzeczywistość bardzo szybko drgała, drganie przepuszczone przez twój otwarty tors rozsadzało i porządkowało w równe długie wydmy śliskie czerwone układy, wszystkie kości. Byłeś wtedy tylko niesymetrycznym pudłem rezonansu.
Pędziłem zielonymi pociągami ponad bulwarami, po kolumnach z żelaza. Pociągi miały czarne opony na kołach. Białe płytki najlepiej odbijają światło. Drzwi otwierały się gwałtownie. Stacje lekko zużyte, ale zahartowane. Pokochałem je. Kochałem tę gęstą sieć. Udawało mi się płynnie manewrować między ludźmi. Uwielbiałem oglądać na z jakiegoś powodu trendujących filmach (lub sprawiających wrażenie, że trendują, przez znający mnie lepiej ode mnie algorytm), jak kolorowe sieci rozwijają się, plączą, przecinają, rozsnuwają w czasie na białych kartach wielkich miast. Kiedyś cała Ziemia będzie tak oplątana. Zewsząd dowsząd będzie można dojechać. Cały świat miastem. Cały świat Paryżem.
Spędziłem za dużo czasu w pierwszej sali Muzeum Sztuk i Rzemiosł, najpierw odczytując każdą tabliczkę, robiąc zdjęcie każdemu eksponatowi, robiąc notatki, kręcąc się niepotrzebnie, a potem wściekając się na facebooku i instagramie gdy dotarły do mnie wieści o działaniach polskiego rządu na obszarze stanu wyjątkowego. Później musiałem przyspieszać, przez ostatnie sale biec truchtem, żeby móc zobaczyć to, dla czego tam w ogóle przyszedłem: wahadło Foucaulta w byłym prezbiterium Saint-Martin-des-Champs. Metafora całego mojego życia i sposobu życia.
Jak nudne i powtarzalne są wizje zaświatów w głowach amerykańskich scenarzystów!
Wystarczy porównać "Dobre Miejsce" z "Co w duszy dra."
Ten sam sposób organizacji na zasadzie absurdalnego korpo, ta sama odpychająca sztuczność wyspy restauracyjnej w trącącym myszką mallu, ten sam żart z nazywaniem każdego bardziej skomplikowanego ontologicznie bytu Jerry albo Sean.
Nawet pokazując zaświaty, nieważne niebo czy piekło, nie są w stanie wyjść poza reprodukcję stosunków społecznych Zachodniego Wybrzeża późnego kapitalizmu. Jakie to smutne, jakie zniechęcające.
Gdyby im poczytać eseje Montaigne'a albo Szatana z siódmej klasy to by skakali, pluli i wyrywali sobie włosy, tak silny byłby szok kulturowy, tak bardzo by nie rozumieli tej etyki, tego systemu wartości. Prędzej pojęliby sygnały obcych z sąsiedniej galaktyki niż wystawę w Zachęcie o rodzeniu się polskiej spółdzielczości czy motywacje architektów odbudowy Warszawy z Najlepszego miasta świata. Jaką eksplozję w ich nakręcanych móżdżkach wywołałaby postać altruistycznej pielęgniarki w fioletowych dredach chodzącej na techno, dziewczyny o złotym sercu uwielbiającej drum&bass, testującej co weekend granice wytrzymałości ciała, reanimującej epileptyków na imprezach i robiącej sobie zdjęcia z gwiazdami neoliberalnej prawicy? Ja takie postaci spotykam na co dzień. Znajomię się z nimi.
Dlatego nie znoszę tego trendu na opisywanie ludzi znakami zodiaku! Co za uwłaczające uproszczenie! Nie pasuję ani do barana, ani do byka, jestem wszystkimi znakami naraz, a i tego mało, człowieka nie można ot tak sobie szufladkować i sprowadzać do typów klubów, barów czy sposobów zachowania się na instagramie!
Z jeszcze innej strony Dobre Miejsce to ostatecznie nie krytyka klasowa, nie dekonstrukcja jakiegoś systemu etycznego, to jest, co widać wyraźnie w ostatnim odcinku pierwszego sezonu, pochwała pewnego rodzaju aktywnej inteligencji, pochwała jakiegoś rodzaju przenikliwości, przyrodzonej bystrości w działaniu, może przy okazji zdolności do przejrzenia fałszu danej rzeczywistości. Ale przede wszystkim - pochwała rodzaju nieufnego sprytu, który pozwala głównej bohaterce odgadnąć, że od początku była w Złym Miejscu, a wszystko jest jednym wielkim żartem. Przynajmniej jeśli chodzi o pierwszy sezon, Dobre Miejsce to przede wszystkim (i wbrew pozorom) zadanie epistemiczne, nie etyczne.
Niesamowite, jak próbując w uczony sposób krytykować klasizm Dobrego Miejsca, Brytyjczyk youtuber zaprezentował jeszcze większy klasizm xD tylko Brytyjczycy zdolni coś takiego zrobić i nie tylko ja tak uważam; jeden z komentarzy głosił: Sun and Moon, sugar and salt, the British and class critique. Wiem, że nie powinienem generalizować na temat Brytyjczyków skrytykowawszy przed chwilą szufladkowanie ludzi według znaków zodiaku, niemniej jednak Brytyjczyków, w przeciwieństwie do ludzi urodzonych pod danym znakiem zodiaku, łączą pewne konkretne stosunki z ich państwem, językiem, stosunkami społecznymi i historią, co może wpływać na to, jacy jako ogół są. Mój resentyment wynika też z faktu czteroletniego zarabiania pieniędzy polegającego na pozwalaniu, by Brytyjczycy wylewali na mnie wszystkie nagromadzone w sobie negatywne emocje. Nie bez znaczenia jest też kierunek, w jakim poszła ich kultura polityczna, odkąd rządy ponownie objęli konserwatyści. Jest coś nieziemsko irytującego w sposobie dyskusji, jaki prowadzą, szczególnie ich kręgi intelektualne i akademickie (oraz ich popkulturowy, youtubowy odłam), w ich narracjach i tematach, do których wiecznie wracają, świadomie lub nieświadomie ignorując inne perspektywy lub ukryte źródła problemów. Ale najbardziej nieznośny jest po prostu ich sposób bycia.
Utopii, społeczeństwa doskonale szczęśliwego doświadczałem, obserwując przez lata symulację w pełni rozwiniętych, bezpiecznych, bogatych i do końca rozbudowanych greckich (lub atlantydzkiego) miast w grze Zeus: Pan Olimpu, a także wschodząc pierwszy raz w podziemiach Smolnej latem roku dwudziestego, siadając na chwilę na trawie na Polu Mokotowskim po Paradzie Równości (choć byłem wtedy przegrzany, spragniony i zmęczony) i ostatecznie przeżywając Wisłoujście w roku dwudziestym pierwszym. Zarys tego, co mogłoby (po pokonaniu nolensum, przejściu na drugą stronę fałszu, upowszechnieniu się postnihilizmu i pewnej przemianie stosunków społecznych) stać się utopią odczytywałem też wiele razy w Linii oporu Jacka Dukaja.
0 notes
Text
05.10.2021
Komputer w rogu pokoju mailowego, przy którym ostatnio pracowałem, zatrzymał się przy 30% aktualizacji. Ekran świecił na niebiesko przez cały dzień i noc. W końcu oznajmił, że napotkał problem i konieczne jest ponowne uruchomienie. Kiedy zrobiłem, co kazał, wyświetlił ten sam ekran z tym samym procentem aktualizacji. I nic nie zmieniło się przez następny dzień i noc.
Szukałem kontaktu, do podłączeniu do którego zadziałałaby ładowarka. Na chybił trafił w kurzu pod biurkami: ten dostarcza energię, a ten nie.
Dzwonili do mnie, ale telefony nie raczyły przyjąć połączenia. Ani ten po lewej, ani ten po prawej. Ten pośrodku nie był nawet podłączony. Jedynie telefon z numerem 886 posłusznie odbierał rozmowy przychodzące.
Wpisywałem hasła, okazywały się nieaktualne. Musiałem zmieniać: hasło logowania do Windowsa, do RCS Regal, do Outlooka, do OSI, do GUI. Jedynie login i hasło do NCRM pozostały od czterech lat niezmienne. Boże, siedzę tu już cztery lata.
Włączałem hotspoty na kolejno uruchamianych komputerach; kiedy odchodziłem do kuchni, wygasały, mój telefon przełączał się na dane i na nowo musiałem je rozpalać.
Pod nieobecnym wzrokiem Marilyn w pokoju HR i jej białą sukienką tabliczka na monitorze głosiła beztroskim krojem pisma: My Desk Is My Castle.
Za każdym razem, gdy podnosiłem telefon, który leżał na siedzeniu tuż przy moim udzie, pokryty był równomiernie pyłem z mojej skóry.
Około szesnastej zauważyłem, że facebook przestał się odświeżać; przestały spływać lajki z instagrama; na messengerowych grupach nie pojawiały się nowe wiadomości. Pomyślałem najpierw, że facebook mnie zablokował za wklejane wszędzie komentarze i posty proszące o pomoc uchodźcom i udaje tylko, że się zaciął, ale gdy na biurowym komputerze wpisałem w google "facebook", okazało się, że wystąpiła światowa awaria monopolu ducha.
0 notes
Text
04.10.2021
Zergabło Dźwięciadło Zgierciadło Wygłabło Zgrzebdziadło Zdziegdziadło
poboczne zdzierdła świateł. wznoszą się i brzuczują. przejeżdżają po zębach. drabiny tworzą wzięciste. wwiercają się
Znalazłem miejsce z widokiem na Notre Dame na nabrzeżu Wyspy Świętego Ludwika. Nie przypuszczałem, kiedy pierwszy raz siadałem na kamiennej ławie, odganiając pająka, że trzy dni później w tym samym miejscu będę dyskutować z M. D. na temat architektury socrealistycznej, Pałacu Kultury, źródłach mojej lewicowej wrażliwości, utopiach, cechach wspólnych gatunku ludzkiego, niemożności idealnego współ-odczuwania i zaletach egoizmu uwarunkowanych determinizmem fizyki kwantowej.
Dusiłem się w mokrym słońcu na cmentarzu Montparnasse, kapało z liści, ciekło mi z nosa, przechodziłem przez chmury muszek, co chwila zdejmowałem z pleców worek i urywałem po kawałku papierowego ręcznika, żeby wydmuchać nos. Starałem się omijać ludzi, nie iść głównymi alejami, żeby nie zwracać na siebie uwagi, choć i tak, myślałem sarkastycznie, lepszego miejsca niż cmentarz nie mogłem wybrać na zwiedzanie, będąc przeziębionym i nie chcąc nikogo zarazić. Znalazłem tylko grób Sartre'a i Beauvoir, Agnes Vardy i Baudelaire'a, po jednym okrążeniu stwierdziłem, że to nie ma sensu i że pójdę ulicą w stronę Saint-Germain-des-Prés.
Do byłego kościoła z Wahadłem Foucaulta wpadłem na sam koniec, gdy popołudnie nachyliło się ku wieczorowi i gdy ogłoszono, że za piętnaście minut będą zamykali. Spieszyłem się, czuć było, że muzeum jest zmęczone gośćmi i pragnie pozbyć się maruderów.
W 1900 r, gdy w Paryżu otwierano pierwszą linię metra i Wystawę Światową, gdy miasto oświetlały elektryczne latarnie, a eleganccy przechodnie korzystali z ruchomych chodników dyskutując o tym, czy Dreyfus jest winny czy nie, w innych częściach świata trwały tzw późne wiktoriańskie holokausty. Francja miała swoje własne holokausty, własne obszary wyzysku, własne jądra ciemności.
Wszystkie elementy fabuły zaczynają wreszcie ustawiać się w zrozumiałej konfiguracji. Polska za wszelką cenę chce korzystać ze swojej Belle Epoque. Robi to wbrew wszystkiemu, wbrew pandemii, wbrew sobie, wbrew śmierci, opancerzona dziesiątkami lat utwardzania, uzbrajania serc. Widać to po wyrafinowanym, straceńczym stylu imprez, po całkowicie ślepej na wszystko wokół kulturze jedzenia i picia, po weselach, grillach, urodzinach, rejsach i rejwach. Desperacko, straceńczo, rękami i nogami chwytają się Polacy wybrzmiewającego jeszcze cudu ekonomicznego. Z butelką poppersa przy nosie, żeby przedłużyć rozkosz. Dlatego nie chcą widzieć czegokolwiek, co rozkosz im tę zaburzy: oślepli nawet na ludobójstwo, które w ich imieniu rozpoczął rząd.
Nasze jądro ciemności znów jest tuż pod sercem: jest w lasach i na bagnach północno-wschodniej Polski.
Moją rolą było wzrosnąć w Pięknych Latach, doświadczyć ich do granic, a później doznać grozy i wykrzyczeć ją wszystkim w twarz.
Widziałem, jak na niewinnych uchodźcach odbija się klasowy resentyment, lata frustracji, jak odbija się pogarda, jakiej klasy ludowe doświadczały dekadami. Dlaczego postanowiły wściekłość i poniżenie odbić na tych słabych, umierających z zimna i głodu po lasach, a nie po tych sytych, aroganckich i możnych, którzy są prawdziwą przyczyną nieszczęść i poniżenia?
Ta naiwna zazdrość materialna: powtarzają kłamliwe i naiwne pytania, dlaczego uchodźcy mają smartfony, dlaczego ktoś gdzieś widział, że ktoś był w butach Louis Vuitton. Tak jakby nie istniały bazary z podróbkami. Naiwny legalizm: dlaczego nie mają kompletu dokumentów, dlaczego nie składają wniosku, dlaczego nie idą na oficjalne przejścia. Tak jakby nie wiedzieli, że polski rząd i służby łamią prawo krajowe i międzynarodowe, konwencje, ustawy, umowy. Tak jakby nie widzieli, że wnioski chcieli składać, ale im odmówiono, na oficjalnych przejściach się ich nie przepuszcza. I dodatkowo pyta to naród, który słynie z obchodzenia przepisów, z podrabiania certyfikatów sanitarnych, z nienawiści do biurokracji.
Te powtarzające się fantazje o "młodych, silnych mężczyznach". Tak, jakbyśmy w ostatnich latach nie przyjęli miliona młodych, silnych mężczyzn z kraju odmiennego wyznania ogarniętego wojną - Ukrainy. Te nagłe fantazje o geniuszu strategicznym Łukaszenki - nagle ten stary zwariowany dziad stał się najsubtelniejszym geniuszem polityki. Nagle wszyscy zapomnieli, jak wspieraliśmy Białorusinów w walce z reżimem, jak deklarowaliśmy, że przyjmiemy i ochronimy uciekinierów z białoruskiej dyktatury. Nagle powtarzają naiwnie, że Białoruś jest przecież bezpieczna dla uciekających przed wojną i torturami.
Argument z równi pochyłej, hiperbola, ad personam, argument z osobistej odpowiedzialności, czysty rasizm.
Tchórzostwo. Brak honoru.
Głuchota na argumenty etyczne i religijne.
Kłamstwa, hipokryzja i brak konsekwencji.
Tak jest najłatwiej: wyżyć się na najsłabszym. O najsłabszym najłatwiej zapomnieć.
Ziściły się moje przypuszczenia, które zaczęły kiełkować wśród kwiatów twierdzy Wisłoujścia: to, czego Polacy chcą, to własna symulacja raju na wyspie z dala od świata. Wisłoujście było próbką, próbą, wyrazem pragnienia tego zatwierdzonego raju, raju syntetycznego, którym nie podzielimy się z nikim, odfortecowani, oddzieleni, odgrodzeni murem, wodą.
Belle Epoque - przerwa pandemii - usilne chwycenie się pozostałości Pięknych Lat, bo jeszcze kwitną, jeszcze szczytowanie trwa - karnawał protestów, wyzwolenie energii - wypalenie - wiosna roku '21 - powrót w sen, w marzenie raju - Wisłoujście - Paryż - stan wyjątkowy - polskie ludobójstwo
Teraz wszystko jasne. Wszystko prowadziło do tego.
Czarność wkłuwała się w świat lśniącymi szpikulcami, osiadała powoli, rozpościerała swój nieprzenikniony namiot; gasły światła, wygasały gwiazdy. Siedziałem bez ruchu, wszystkie wydarzenia tego roku układały się w zrozumiałą całość; Polska właśnie coś traciła, traciliśmy kolory, straciliśmy ostatnie złudzenia, ostatnie usprawiedliwienia, ostatnie vouchery na pozory niewinności. I ja też coś traciłem, coś ze mnie schodziło, coś po mnie spływało, odłupywało się: ludzie i imprezy, kręgi towarzyskie, przyjaźnie, miejsca, zachwyty, związki, rodzina, znajomi, wszystko to bladło, znikała z nich krew i pozory życia, wszyscy ci ludzie i zdarzenia martwieli, nieruchomieli, kurczyli się, zmieniali się w niekształtne, woskowe i gumowe figurki bez podobieństwa, o gładkiej powierzchni, elastyczne, do zgniecenia, od wewnątrz wypełnione jedynie powietrzem.
Siedziałem po obiedzie przed ekranem z wyrazem lekkiego niedowierzania zastygłego na twarzy i próbowałem przyjąć to do wiadomości: żyję w kraju świeżej zbrodni, a wszyscy wokół mnie i ja sam są tej zbrodni współsprawcami poprzez zaniechanie.
0 notes
Text
07.09.2021
Ziarna, lub zalążki, lub źródła wszystkich późniejszych zainteresowań, obsesji, życiowych sytuacji, w które się wpakowywałem, można odnaleźć w pierwszych latach hejmatowskich. Moja fascynacja praniem wirującym w pralce doprowadziła do ataku lęku i paniki, kiedy źle dokręcony filtr wywołał małą powódź w kuchni w mieszkaniu na Bitwy Warszawskiej, a ja o mało nie wpadłem z nożyczkami na A. w korytarzu, kiedy w stanie szoku i napięcia nerwów szedłem je odnieść do łazienki po przecięciu torebki ugotowanego ryżu. Sny o czarnych tornadach idących na nasz dom i zbieranie porozrzucanych przez tornado rzeczy z mojego pokoju realizowały się w obrazach tornada na Morawach i coraz większej pewności, że pewnego letniego dnia takie tornado przejdzie przez Warszawę lub Hejmatów i zniszczy któryś z moich domów. Ostrzeżenia babci S., żeby nie bawić się ogniem, gdy dorzucałem do pieca kawałków tektury z pudeł po dostawach leków, mogą skończyć się pewnego dnia pożarem lasu i spaleniem całego Hejmatowa. Ten pierwszy seans Titanica w noc wielkanocną z babcią i ciocią zaprowadził mnie na grób Prousta, wernisaże, na paryskie salony. Budowanie w małym kręgu stworzonym z moich nóg bezpiecznego powozu-kryjówki-namiotu dla towarzyszy-zabawek i mebelków dla nich sprawiło, że lubię gromadzić, kolekcjonować, że lubię ukrywać się, że lubię bywać w ciekawych i zamkniętych gronach, że zapragnąłem ostatecznie stworzyć arkę Noego dla wszystkich ludzi, którzy przewinęli się przez moje życie, że chcę uratować moją pamięć, przenieść i utrwalić całe życie w duchu. Wiązanie mnie bandażami dla zabawy przez K i turlanie związanego mnie po podłodze nogami w grubych skarpetach sprawiło, że dotarłem do Londynu, na fetyszowe imprezy w Warszawie i Bristolu, popchnęło mnie do zbadania i wyeksploatowania granic ciała i zmysłów. Uwiecznione na kasecie vhs moje wirowanie w pokoju S. do piosenki Carrapicho - Tic Tac doprowadziło mnie na Smolną, na rejwy, na Ordona 2A, na Wisłoujście, na Bastion i Raj, na koniec świata i czasu.
Poszedłem za Nowym D. i A. przez niebieski tunel w jądro Twierdzy, starając się trzymać prosto, nie patrzeć ludziom w oczy i nie zwracać na siebie uwagi. Zdejmowałem i zakładałem z powrotem niebieskie okulary. Pokrążyliśmy po Twierdzy, wspięliśmy się na górę, potem zeszliśmy, zbliżyliśmy się do sceny, czułem rodzaj napięcia w otaczających nas ludziach, którego nie znałem na scenach bliższych granic tutejszych doświadczeń. Więcej się tu piło. Zużyte plastikowe kubki trzeszczały nam pod stopami. Widziałem opróżnione buteleczki kolorowych wódek. Grano tu ciemniej, mocniej, w skupieniu. Szukaliśmy kogoś, szukaliśmy A. i Ł., nie znaleźliśmy ich pod sceną, wycofaliśmy się. Nowy D. poszedł kupić wodę dla A. Spojrzałem na ogromne zniekształcone elipsy przesuwające się po wieży. Wreszcie pojawiła się A. z Ł., dali nam znak, żebyśmy poszli za nimi. Na czele szedł nieznany mi chłopak. Dotarliśmy do małych, niskich drzwi w ceglanym murze; myślałem, że prowadzą do jakiejś strefy chilloutu. Po przejściu przez nie znalazłem się w ciemnościach, poproszono mnie, żebym zamknął drzwi. Lekko oszołomiony wydawałem z siebie ciche zawołania i podążyłem za resztą suchym, nisko sklepionym korytarzem, dłońmi dotykając z lekka zakurzonych ścian.
Znaleźliśmy się w pomieszczeniu służącym za rodzaj składziku i "pokoju socjalnego". Rozsiedliśmy się na drewnianej ławce i fotelu. Sztuczne, przytłumione światło powodowało, że widziałem wszystko jak przez lekki szum starego, nieodpowiednio nastrojonego telewizora. Siadałem ostrożnie, uśmiechając się grzecznie. Chłopak w rybackim kapeluszu i granatowej bluzie z kapturem, który nas przyprowadził, okazał się jednym z organizatorów. Zaczęto kręcić blanty i usypywać kreski. Z ciemności wyłoniło się dwóch innych mężczyzn dźwigających głośnik. Wyglądali na zmęczonych. Gderali z chłopakiem w rybackim kapeluszu na opóźnienie w budowie sceny Szaniec. Śmiali się z rezygnacją. Słuchaliśmy uprzejmie, wdzięczni za udostępnienie bezpiecznego miejsca na chwilę oddechu. "My naprawdę siedzimy teraz w podziemiu prawdziwej średniowiecznej twierdzy!", odezwałem się, rozglądając się i dotykając ściany dłonią. Nikt mnie nie słuchał. "Niesamowite, nie mogę w to uwierzyć", powiedziałem sobie, najwyraźniej starając się utwierdzić w pewności co do realności otoczenia i sytuacji, w której się znalazłem. Zaoferowano mi blanta oraz kreskę, ale podziękowałem, tłumacząc, że w tym stanie chyba nie powinienem.
Wdrapałem się z powrotem na podest z lewej strony sali Zgrzebdziadeł. Poruszałem się oszczędnie i mechanicznie; obliczałem, przez ile godzin moje ciało będzie wymagało ruchu i oceniałem, jak mam gospodarować pozostałą mi energią. Pode mną przetaczał się po raz kolejny mężczyzna z brodą wyglądający na bezdomnego. Zaczepiał ludzi, mówił coś do nich, mówił coś do siebie, odbijał się od ściany didżejki. Popatrzyłem na niego z obrzydzeniem, pilnowałem, żeby nie zbliżał się do D., wzrokiem szukałem Nowego D.
"Ale co ty mi tu dajesz!", krzyknęła wysoka dziewczyna z plecaczkiem i blond włosami w kucyk. "To zrób mi, ja przecież nie umiem, ja nie potrafię się tym posługiwać", zajęczała z wyrzutem. Wezbrała we mnie fala niechęci i poirytowania na jej głupotę i pretensjonalny ton. Chciałem jak najszybciej załatwić tę sprawę i pozbyć się inkryminującej paczki. Zły byłem na siebie, że dałem się w to wpakować. Nowy D. zachęcił mnie gestem, żebym czynił honory.
O szóstej rano we wtorek powąchałem nogę w okolicy kolana. Pachniała najpierw smażoną rybą, a później amfetaminą. Nie byłem pewien, czy zapach ten wydaje moje ciało pod dresem, czy sączy się z kuchni, czy z uchylonego okna. Po Wisłoujściu stałem się bardzo wrażliwy na zapachy. Na rejwach dominuje przyjemny, trochę słodki a trochę różowy, suchy, lekko ściskający w gardle zapach męskiego dezodorantu. Nie czuć na rejwach zapachu ludzkich ciał. Rejwy pachną ładnie.
0 notes