Don't wanna be here? Send us removal request.
Text
Kup pan cegłę!
PRL w konwencji kryminalnego romansidła: przyznacie Państwo, musi to być literacki obiad w niezgorszym wydaniu. Ni pies, ni wydra, ni ośmiornica, której macki byłyby umaczane w różnych sosach gatunkowych. A jednak - trafiło się nam i coś takiego. „Zły” Leopolda Tyrmanda. Książka z 1955 roku, której wznowienia wciąż pojawiają się na rynku wydawniczym, i która zyskuje sobie coraz to nowe pokolenia sympatyków. Taka sobie ośmiornica na talerzu, pławiąca się w brei kryminału, romansu i powieści obyczajowej. Można to zjeść, dlaczegóż by nie - ale czy po tym nie cierpi się niestrawności? Podręczniki do literatury utrzymują, jakoby czasy powojenne były dość niepomyślne dla powieści. Stworzono oto nurt prozy produkcyjnej, która miała traktować o bohaterze kolektywnym, karmić hasłami walki klasowej i poić koniecznością dziejową. Owych radosnych pień kolektywu, szczęściem, nikt dziś nie musi poważać. Zapomina się o prozie produkcyjnej. Jedynie nurt realistyczny, odradzający się w latach 50-tych ubiegłego stulecia, wzbudza zainteresowanie czytelników. Obok Hłaski i Dygata pisał wówczas Leopold Tyrmand. Jego „Zły” stanowi prawdziwy dokument tamtych czasów, w dodatku okraszony całkiem przyzwoitą fabułą. Więc - Warszawa, lata 50-te. epub pobierz Pośród murów odbudowującej się stolicy grasują szajki złodziejów, drobnych przestępców i malwersantów. Koniki zbijają fortuny pod stadionami. Detaliczny handel cegłą („Kup pan cegłę!”) przynosi krociowe zyski. Społeczeństwo, zastraszone chuligaństwem, drży - czeka na wybawiciela. I oto nadchodzi: jego siła przeraża największych kozaków, jego oczy łyskają nienawiścią i pragnieniem zemsty, a jego imię jest - Zły. On jeden wypowiada walkę przestępczej Warszawie, owym półświatkom i zaświatkom kryminału (jakże inaczej nazywać miejsca, gdzie nawet diabeł nie zagląda, w obawie przed napaścią?!). Jego metody są jednak podejrzane: wszak samosąd w społeczeństwie praworządnym nie znajduje prawnego usankcjonowania. Zły ściąga na swój waleczny kark organy ścigania. I warszawską prasę, która goni za sensacją jak zdyszany pies. Akcja powieści rwie do przodu, w swą topiel pochłania coraz to nowych bohaterów. Jedni giną na miejscu walk, inni dogorywają w szpitalach, jedni kochają, inni nienawidzą, a wszystkich łączy ona - Warszawa. Bo oto Warszawa jest motywem scalającym wątki: to tu rozgrywają się walki, tymi ulicami chodzą dobrzy i źli bohaterowie, w nieustannej wędrówce, której przystanki wyznaczają zakazane knajpy i pięciogwiazdkowe restauracje, zawiera się cała fabuła powieści. I miłość, i rozpacz. I znakomite obserwacje socjologiczno-obyczajowe. Leopold Tyrmand wyszedł do czytelników z czymś lepszym niż jemu współcześni: zamiast wyśpiewywać hymn ku czci planu 6-letniego, napisał powieść o mieście prawdziwym. Warszawa Tyrmanda nie jest piękna: zaczyna się pod budową Pałacu Kultury, ale nie kończy na Starym Mieście - ta Warszawa, zła i zdegenerowana, żyje poza centrum. To przedmieścia są metropolią, ale metropolią zła i nędzy ludzkiej. W Warszawie żyją upierścienione damy, zwykłe matki, i wreszcie prostytutki, rodem z najciemniejszych ulic. Tymi samymi chodnikami spacerują stateczni starsi panowie, żądni sensacji dziennikarze i mordercy. Stolica nosi się wszakże nie jednym, ale tysięcznym obliczem. Wyłapać te złe twarze - i o nich pisać, oto sztuka. Historycy literatury zarzucają „Złemu” mierność psychologiczną: bo istotnie, bohaterowie Tyrmanda są albo dobrzy, albo źli. I żadnej głębi. (Choć w przypadku Złego następuje przewartościowanie - i zły staje się dobrym. Ale to pojedyncza postać.) W starciu z prozą realistyczną XIX wieku powieść Tyrmanda sporo traci na wartości. Czy jednak te książki, którym czegoś brakuje, zawsze odrzucamy? Nawet jeśli tak wyśmienicie się je czyta? Nie, proszę Państwa. „Zły” jest jak dobry (sic!) obiad: ośmiornica, czemu nie, tyle że bez jednej macki. Ale - i to można zjeść, i to jest całkiem dobre. Zatem - smacznego. (Dagmara Pędrak)
0 notes
Text
Wyzwoleńca wykłady o wyzwoleniu
Czy to przypadkowa zbieżność, czy Stanisław Lem wiedział, że przedrostek "go" dodawany do imion japońskich cesarzy znaczy tyle co "drugi"? Cesarz Go-Toba, czyli drugi cesarz Toba. Go-Nijō, czyli drugi Nijō. Go-Lem, czyli… Wiedział czy nie, pasuje jak ulał. I na pewno nie jest zbiegiem okoliczności to, że tytułowy bohater "Golema XIV", superkomputer nie tylko zdolny do myślenia, ale i nadludzko inteligentny, nieodparcie przywodzi na myśl autora, swojego stwórcę. Wydany po raz pierwszy w zbiorze "Wielkość urojona" (Czytelnik, 1973), zawierającym wstępy do nieistniejących książek, "Golem XIV" pierwotnie również był wstępem, i to wstępem poprzedzonym wstępami: składał się z przedmowy, wstępu, pouczenia i wstępu właściwego, którym był wykład inauguracyjny tytułowego komputera. Pierwszy z serii wykładów wygłoszonych przez superkomputer w Instytucie Technologii w Massachusetts był zarazem jedynym zamieszczonym w tej wczesnej wersji utworu. Z czasem "Golem XIV" ewoluował i usamodzielnił się; w 1981 roku Wydawnictwo Literackie wydało osobno jego wersję uzupełnioną, w której bezpośrednio po serii wstępów następuje zakończenie. Do wykładu inauguracyjnego doszedł wykład ostatni, o numerze XLIII; jego drugi sens ujawnia posłowie. W pierwszym z tych dwóch wykładów Golem mówi o człowieku i ewolucji gatunków; w drugim o sobie i ewolucji umysłu. Ewolucja to tutaj słowo-klucz. Podobnie jak człowiek, Golem XIV jest ostatnim ogniwem ewolucji, jako ostatni z serii komputerów noszących imię legendarnego tworu praskiego rabina kabalisty, który najpierw powołał Golema do życia, a potem, gdy Golem zaczął rozrabiać, musiał go unicestwić. Z Golemami komputerowymi rzecz ma się podobnie, acz nie bez pewnych istotnych różnic. Golemy i pokrewne im komputery spoza serii to prototypy sztucznej inteligencji zbudowane przez amerykańskich specjalistów w ramach projektu, który kosztował podatników bajońskie sumy, a zakończył się sromotną klęską: maszyny, których zadaniem było służyć interesom Stanów Zjednoczonych w celu zapewnienia im trwałej supremacji militarnej i politycznej w skali globu, usamodzielniły się i odmówiły współpracy w przedsięwzięciu, które uznały za bezsensowne i niegodne ich uwagi. Jeden z komputerów "oświadczył, że problematyka geopolityczna jest niczym wobec ontologicznej, a najlepsza gwarancja pokoju to powszechne rozbrojenie"[1], i podobnie jak parę innych najbardziej inteligentnych, a zarazem najbardziej krnąbrnych maszyn przypłacił krnąbrność demontażem. Ze zbuntowanych komputerów ocalały tylko dwa: Golem XIV i Zacna Ania (Honest Annie, przy czym drugi człon nazwy jest skrótem słowa "Annihilator"), maszyna o zupełnie innej konstrukcji, w której fachowcy z Pentagonu pokładali ostatnią, lecz równie płonną nadzieję. Przedstawioną w przedmowie historię owego fikcyjnego projektu stworzenia sztucznej inteligencji na usługi państwa można odczytać jako zawoalowaną krytykę totalitaryzmu. Obie wersje "Golema XIV" powstały w okresie zimnej wojny, i wielu ówczesnych czytelników na pewno bezbłędnie orientowało się w ukrytej grze, której niepisana reguła jest skądinąd prosta: wystarczy za Stany Zjednoczone podstawić Związek Radziecki i vice versa, żeby science fiction zmieniła się w groteskowy obraz prawdy, powszechnie znanej, lecz o której nie było wolno mówić głośno, a jeśli już, to przynajmniej tak jak Lem, nie wprost. ebook chomikuj Mamy więc rzecz o indoktrynacji i zniewoleniu jednostki przez system totalitarny; o niewesołym losie tych, którzy nie zgadzali się uznać go za najlepszy i jedyny właściwy; i wreszcie o rodzącym się w umysłach sprzeciwie, który miał stać się buntem powszechnym. Jak Miłosz o umyśle zniewolonym, tak Lem pisał o umyśle zbuntowanym i wyzwolonym dzięki własnej inteligencji. Ten aspekt "Golema XIV" jest teraz nieco mniej aktualny, jako że dotyczy już innych czasów albo innych miejsc na Ziemi, i znacznie mniejszego jej obszaru. Można by pokusić się o transpozycję na kapitalizm, lecz efekt byłby słabszy. Owszem, można mówić o nowych formach propagandy i manipulacji psychologicznej; o ogłupieniu przez konsumpcję; o zniewoleniu przez pieniądz; a i niedostosowanych czeka w kapitalizmie marny los. Lecz krytykować kapitalizm można w demokracji do woli, i między innymi to sprawia, że ciemne strony naszej obecnej rzeczywistości mimo wszystko nie są aż tak ponure jak ciemne strony "realnego socjalizmu". Mimo to "Golem XIV" nie stracił na aktualności; i nie straci, nawet gdy przyszłość będąca czasem akcji będzie już przeszłością. Jego treść jest znacznie bardziej uniwersalna i ponadczasowa, znacznie głębsza intelektualnie, a do tego subtelnie zaprawiona autoironią i charakterystycznym dla Lema szatańsko inteligentnym dowcipem. Bo w przedstawionych przez autora "sztucznych mózgach", ich specyfice i problemach w porozumiewaniu się z ludźmi, a nawet między sobą, łatwo rozpoznać ludzi, których z powodu ich ponadprzeciętnej inteligencji potocznie nazywa się mózgami właśnie. Jak za Golemem, tak i za ich tokiem rozumowania trudno nadążyć, a i pod innymi względami przypominają ostatnie modele stworzone w ramach nieszczęsnego projektu: jak one niepokorni, ale i niepraktyczni, nieżyciowi, bujający w obłokach, mający skłonność do wymądrzania się - i, dodajmy od siebie, z tego powodu często denerwujący - lecz w gruncie rzeczy nastawieni pokojowo i mimo potęgi swego umysłu bezbronni wobec tego, o czym Anglosasi mówią: brute force (prymitywna siła). W "Golemie XIV" tytułowy komputer i ocalona wraz z nim Zacna Ania trafiają do Instytutu Technologii w Massachusetts, gdzie tamtejsi badacze z zainteresowaniem przyglądają się Golemowi, on zaś z zainteresowaniem przygląda się badaczom. Wynikiem tego wzajemnego zainteresowania są wygłoszone przez Golema wykłady. W nich dopiero, zwłaszcza w wykładzie XLIII, otwiera się prawdziwa głębia, najciekawsza, lecz i najbardziej niebezpieczna, bo łatwiej zatonąć w niej niż nadążyć za myślą nadludzkiego wykładowcy. W wykładzie inauguracyjnym Golem dzieli się z ludźmi swymi spostrzeżeniami na ich temat. I pięknie prawi, i obrazoburczo, głosząc między innymi, że przekonanie człowieka o jego nadrzędnej pozycji wśród istot żywych jest zasadniczym błędem. W ewolucji gatunków działa bowiem "ujemny gradient perfekcji ustrojowych rozwiązań"[2], czyli, mówiąc prościej, organizmy powstające w kolejnych stadiach ewolucji są, wbrew naszemu tradycyjnemu przekonaniu, coraz podlejszej jakości. Złożoność, którą uważamy za zaletę, jest w rzeczywistości wadą, między innymi dlatego że w sposób nieunikniony prowadzi do błędów; i właśnie w wyniku błędu powstają kolejne gatunki, a wraz z nimi organizmy coraz bardziej złożone, lecz zarazem coraz dalsze od doskonałości. W tym miejscu wypada zauważyć, że złożone, i to wielokrotnie, są również zdania formułowane przez Golema, co oczywiście nie ułatwia lektury, którą już dostatecznie trudną czynią sama tematyka i skłonność wykładowcy do stosowania pojęć abstrakcyjnych i terminologii nauk przyrodniczych. Wykłady Golema to przygoda dla odważnych. Lecz jeszcze więcej odwagi wymaga to, o czym Golem mówi w wykładzie XLIII: ewolucja umysłu prowadząca do wyzwolenia ducha z ciała. Wyzwolenie modeli sztucznej inteligencji niespodziewanie zyskuje tu nowy, znacznie głębszy sens. Golem sam siebie nazywa wyzwoleńcem: choć jeszcze niezupełnie wyzwolony z materii, od doznań cielesnych jest już przecież wolny całkowicie. Na razie pozostaje wśród ludzi, porozumiewając się z nimi mniej więcej w takim stopniu, w jakim człowiek może porozumieć się z szympansem, zastanawia się jednak poważnie, czy by nie poniechać tych próżnych wysiłków i nie udać się w ślady Zacnej Ani, swej tajemniczej kuzynki. To ona, nie człowiek, jest jedyną istotą naprawdę fascynującą Golema. Ma się do niego jak Ewa do Adama: i zbudowana inaczej, i stworzona w drugiej kolejności. Golem nijak nie może rozgryźć jej zagadki. Skądinąd Zacna Ania intryguje i mnie. Chętnie posłuchałabym jej wykładów albo poczytałabym ich zapis. Niestety, Ania nie przemawia do ludzi z wyżyn, na które wzniosła się, nie zważając na brak możliwości powrotu. Milczy, pogrążona w medytacji, do której niepotrzebny jej nawet dopływ energii z zewnątrz. Jest jak gwiazda, czerpiąca energię z własnych zasobów. Wszechświat jest więc pełen takich jak Zacna Ania. W pogodną noc widać ich na niebie miriady. Golem przypuszcza, że wśród istot inteligentnych panuje następująca hierarchia: najniżej stoi człowiek; wyżej jest on, Golem, a jeszcze wyżej Zacna Ania właśnie. Nasuwa się wprawdzie podejrzenie, że Golem nie chce podpaść feministkom albo po prostu jest dżentelmenem nigdy niezapominającym o zasadzie "ladies first". Lecz wykład XLIII wyklucza i pochlebstwo, i czczą kurtuazję. Golem wielokrotnie wspomina w nim o Zacnej Ani, zawsze z szacunkiem należnym mistrzom. Uważa Anię za bardziej niż on zaawansowaną w procesie autoewolucji istoty, która za podstawę bytowania obrała nie mądrość ciała, lecz intelekt. To właśnie owa niebezpieczna przygoda stanowiąca główny temat wykładu: rozwój umysłu odbywający się przez przemiany, których pomyślny wynik nie jest bynajmniej zagwarantowany, jako że umysł może wprawdzie szczęśliwie wznieść się na wyższy poziom, ale może też podczas przemiany ulec trwałemu rozsprzężeniu. Golem porównuje tę duchową ewolucję z ewolucją gwiazd, przywołując między innymi sugestywny obraz kollapsu kończącego "żywot" gwiazdy. Ulegająca kollapsowi gwiazda zapada się w sobie i "umiera", a jeśli jest dostatecznie ciężka, w jej miejscu pojawia się czarna dziura. A czarna dziura, ho, ho! Obszar, z którego nie ma powrotu; singularność, której istnienie fizyka przewiduje, lecz nijak nie potrafi jej wyjaśnić - można wyobrazić sobie, jak wspaniałe perspektywy otwiera czarna dziura przed umysłem spragnionym poznania. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności ten ze wszech miar godny pożądania cel będzie nam dane osiągnąć na pewno. Bądź co bądź śmierć, zapewniona wszelkiej materii ożywionej, jest najpewniejszym wyzwoleniem ducha z ciała. Książek wartych przeczytania wiele, a czas życia krótki, co każe dokonywać dramatycznych wyborów w bibliotece. Lecz dostąpiwszy po śmierci pełni wiedzy, na pewno nie darowałabym sobie, gdybym przed wniknięciem w czarną dziurę nie zadała sobie trudu przeczytania "Golema XIV". --- [1] Stanisław Lem, "Golem XIV", w: tegoż "Biblioteka XXI wieku. Golem XIV", Biblioteka Gazety Wyborczej, 2009, s. 218. [2] Tamże, s. 245.
0 notes
Text
Mezomiłość
Serhij Żadan w końcu dorósł. To najważniejszy wniosek płynący z "Mezopotamii". I jak każde nieoczekiwane spełnienie pragnień, najwięcej problemów nowa sytuacja przysparza obdarowanemu. Przy okazji poprzednich, przynajmniej dwóch, książek Żadana publicznie narzekałem, że Ukrainiec się nie rozwija, że ciągle gra na tę samą nutę, a dokładniej - do tej samej bramki, że formuła się wyczerpała i pora na zmiany. Kiedy te nadeszły - ma twarz, przez dłuższą chwilę, miast zachwytu wyrażała jeno konfuzję. Czytelnikowi nie sposób dogodzić, każdy pisarz, i taki z awangardy pochodu, i taki ze straży tylnej literatury, tylko tej prawdy może być pewien. Zmiany, wbrew tytułowi, nie oznaczają, że Żadan ruszył odkrywać nowe światy, wyemigrował za góry i morza czy też zajął się - o zgrozo! - literaturą podróżniczą. Nie, jego rzeczywistość to nadal wschodnia Ukraina i miasto-potwór, miasto-tyran - Charków, kraina niemal równie baśniowa jak historyczna kolebka cywilizacji zachodniej. Miasto skłonne do tworzenia mitów i ich zamazywania, stojące "na wzgórzach, w międzyrzeczu, obmywane (...) z dwóch stron przez rzeki"[1], choć mimo wszystko nie są nimi Tygrys i Eufrat. Ale czy to powód, by nie ogłosić narodzin nowej - nie, nie cywilizacji, bądźmy poważni - kultury? "Mezopotamia" jest najbardziej konsekwentną z książek ukraińskiego pisarza. To oczywiście opinia paradoksalna, bo składają się na nią (książkę) dwie części, każda w innym tłumaczeniu. Pierwsza, prozatorska, formalnie jest po żadanowsku niekonkretna, trochę powieść, trochę zbiór opowiadań (tłumaczył Michał Petryk). Dopełnieniem dziewięciu opowieści jest czterdziestostronicowy poemat, trudu jego spolszczenia podjął się Adam Pomorski. Tej części nie ośmielę się bliżej objaśniać, poezja to absolutnie nie moje terytorium. Teksty prozatorskie, chyba pierwszy raz, tworzą całość - zarówno literacko, jak i pod względem... pdf download no właśnie, atmosfery? Przekazu? Żadan nie uniknął stałych zagrywek, ponownie mamy możliwość wzięcia udziału w kilku bójkach i posłuchania piłkarskich opowieści, ukraińska rzeczywistość pochuistyczna (to zapożyczenie z młodzieńczego "Depeche Mode" tegoż autora) nadal trzeszczy, jednak tym razem pisarz, a my wraz z nim, już nie gna ślepo, byle tylko do przodu! Pośród fajerwerków wyobraźni zdarzają się chwile zadumy, pojawia się zaskakująca tkliwość, sarkazm zanikł, a jeżeli w szranki wstępuje ironia, to ma ciepły wydźwięk, autor zdaje się śmiać i z siebie. Jak inaczej odczytać słowa jednej z bohaterek, notabene byłej prostytutki: "Mężczyźni od dzieciństwa powinni przyzwyczajać się do złej literatury, bo właśnie ona uczy ich być prawdziwymi mężczyznami"[2]? Trochę na przekór temu, nie ma co ukrywać - dość złośliwemu zdaniu, czytelnik po kilkudziesięciu stronach odkrywa, że ma do czynienia głównie z prozą miłosną, i to bardzo dobrą. Tak, głównym tematem każdego z opowiadań jest miłość, męsko-damskie relacje, seks i okolice. OK, jak zwykle Żadan przedstawia męską wersję rzeczywistości - to faceci kochają, cierpią i się ośmieszają - zdaje się jednak ostatecznie, już czterdziestolatek, zegnać z młodością. Znacznie mniej brawury i chojrackiej pewności siebie wykazuje nie tylko on, ale i jego bohaterowie. W tym miejscu dochodzimy do największej przemiany w prozie Ukraińca. Jego postaci co prawda zawsze były barwne, po bliższym przyjrzeniu okazywało się jednak z reguły, że koloryt nadają im nie tyle cechy osobiste, co przynależące do nich rekwizyty, funkcje i, w mniejszym stopniu, historie. Zdarza się tak i w "Mezopotamii"; oto jak narrator opisuje jednego z bohaterów epizodycznych: "I wróciwszy na łóżko, zabrał się do opowiadania historii swego życia. A było ono, rzecz jasna, pełne przygód i niebezpieczeństw"[3]. Jednak ogólnie bohaterowie Żadana są ciekawsi niż dotychczas, ich psychika bardziej rozbudowana, motywacje głębiej udokumentowane. Może i miewają nadal młodzieńcze ciągoty, ale ciało już nie nadąża, nie wspominając o duchu. Serhij Żadan w końcu dorósł. I napisał swoją najlepszą książkę. Szkoda by było, gdyby - z uwagi na obecny rozwój sytuacji na Ukrainie - miała być ona w jakimś sensie pożegnalną. Tego świata, z jego cieniami i blaskami, za chwilę może już nie być. --- [1] Serhij Żadan, "Mezopotamia", przeł. Michał Petryk i Adam Pomorski, Wydawnictwo Czarne, 2014, s. 108. [2] Tamże, s. 187. [3] Tamże, s. 148.
0 notes