Tumgik
Text
Tekst: Miriam
Początek historii tutaj. Przepraszamy za brak ładnych zdjęć, ale naprawdę nie dało się wyciągnąć aparatu i szukać artystycznego natchnienia. Nie to miejsce, nie ten czas. Następnym razem!
Buddyjska świątynia. Duże, ładne i kolorowe miejsce. Nie zabrakło posągu Buddy, kadzideł, świec i pochodni, a także unoszącej się w powietrzu harmonii.
Kierowca tuk-tuka nosił typową dla tutejszych maskę na twarz a’la chirurg. Stawiam, że chciał ukryć woń wypitego alkoholu. Nie, żebym dała sobie za to rękę uciąć, ale ze trzy birmańskie tysiące bym postawiła (niecałe 9 PLN).
Dookoła biegali ogoleni na łyso nastoletni chłopcy. Każdy w identycznej, beżowo-brązowej szacie. Każdy nieśmiały. Każdy ciekawski. Podchodzili parami do obcych przybyszek, wyłapując i odpowiadając uśmiechem na najdrobniejsze oznaki sympatii. Tymczasem nasz niestrudzony taksówkarz, ziejąc i sapiąc procentami, dogadywał się ze starszym i nieco wyższym od chłopców mnichem. Nie licząc kilku zmarszczek i przyprószenia siwizną, mężczyzna wyglądał tak jak wszyscy na placu pod świątynią. Jak wszyscy i jak nikt inny. Biła od niego jakaś tajemnicza, mądra, rozsądna i spokojna aura… kobiecości. Mówił żeńskim, delikatnym głosem. Gestykulował powściągliwie, uśmiechał się bardzo ciepło. Pod pachą trzymał książki i pachniał kadzielnym dymem. Kora była przekonana, że to kobieta, ale tylko mężczyźni mają prawo zostać mnichami. Buddyjska Mulan? Eunuch? Nie wiemy.
Dyskutowali w swoim języku, a wykształcony mnich co jakiś czas pytał nas o różne szczegóły bardzo poprawną angielszczyzną. Skąd jesteśmy, dokąd zmierzamy i co robimy w Birmie. Rozwikłał przed kierowcą zagadkę tajemniczego wywozu na koniec miasta, po czym wspólnie – nie pozostawiając nam prawa głosu – dywagowali nad najlepszym miejscem, gdzie mogłybyśmy rozbić namiot.
W tym momencie, nim przejdę do kontynuacji opowieści, pragnę wyjaśnić jedną kwestię. Nie mamy pieniędzy. To znaczy, mamy… ale nie mamy. Nasz budżet jest ograniczony, zaplanowany tak, by wystarczył na jak najdłużej, chyba że akurat mamy inny kaprys. Jeździmy na stopa i wozimy namiot zarówno dla przygód, jak i oszczędności. Perspektywa spotykanych ludzi jest jednak nieco węższa. Skoro mamy pieniądze, to zapłaćmy za hotel. Noc może i kosztuje dwieście złotych, ale przecież mamy dwieście złotych, więc w czym problem? W tym, że jeśli teraz wydamy te dwieście złotych, zamiast – na przykład – dwudziestu, to za miesiąc pieniądze całkiem się skończą i nie będzie nawet dwóch złotych na zupkę chińską. O ile jednorazowy wydatek dałoby się przełknąć, o tyle ludzie w ten sposób myślą i rozmawiają z nami zawsze i wszędzie. Hotelarza nie obchodzi, że chcesz oszczędzać, by starczyło na wiele dni i krajów. Hotelarza obchodzi tylko to, że jesteś biały i de facto masz przy sobie te dwieście złotych, które on chce zarobić. Jest to jak najbardziej zrozumiałe podejście – każdy musi z czegoś żyć. O ile jednak my rozumiemy ich, o tyle oni nie rozumieją nas. Obrałyśmy zatem strategię, by w takich sytuacjach mówić, że zwyczajnie nie mamy pieniędzy (tyle ile na jedzenie i nic więcej) i zamiast spać w tym hotelu za dwieście, pójść pod namiot za darmo, co oszczędza nie tylko nasze konta, ale i czas, który niepotrzebnie zmarnowałby się na tłumaczenia z tym samym skutkiem. Dodam jeszcze, że w Azji te tłumaczenia nie tylko kosztują wiele cierpliwości i energii, ale też angażują kilka osób trzecich, bo taki Taj czy Birmańczyk nie zna angielskiego (etap pierwszy – obie strony muszą zrozumieć, że się nie zrozumieją – 5-10 min), więc poprosi kolegę (etap drugi – znajdź lub zadzwoń do kolegi, o którym słyszałeś, że mówi po ichniemu – 5-10 min), kolega nie zrozumie (etap trzeci – wszystkie trzy strony muszą zrozumieć, że się nie rozumieją – 3-5 min), to trzeba iść do kolejnej osoby (powtórz etap drugi i trzeci)… i tak dalej. Dokładnie jak powyżej, choć tu jeszcze bardziej procedura rozciągnęła się w czasie, bo trwała w sumie dobrą godzinę. Zwykłe przepraszamy, ale nie mamy pieniędzy załatwia sprawę w trzydzieści sekund i wszyscy mają spokój. Zazwyczaj…
Jak się okazało, koniec miasta nie wchodził w rachubę. Wyjaśniono nam jedynie, że Tachileik jest szczególnym miejscem i robi się już późno – było koło 18:30. Mnich i kierowca doszli do wniosku, że najlepszym dla nas noclegiem będzie wioska długich szyj, a jeśli tam się nie da, to jakiś zabytek, w okolicy którego jest hotel i trawa. Uznali, że to jedyne bezpieczne lokalizacje w całym mieście, gdzie przedsięwzięcie takie jak kamping stwarza wysokie ryzyko zagrożenia. Bla bla bla, ile to już razy słyszałyśmy, że dany kraj jest mroczny i przesiąknięty bezprawiem, a okazał się bezpieczny niczym objęcia matki? Wiele razy. (Nie powtarzajcie tego w domu. MiKo Way nie ponosi odpowiedzialności za uznawanie swych racji za jedyne słuszne. Prosimy słuchać własnego głosu rozsądku, by uznać daną miejscówkę za bezpieczną lub nie.;))
Problem w tym, że czas to pieniądz, a paliwo też kosztuje. Kierowca zawołał bardzo wysoką cenę (kilkadziesiąt złotych) za przewiezienie nas w miejsca, o których rozmawiał z mnichem. Tut-tukiem mieliśmy jechać tam około dwudziestu minut, czyli kiedy następnego dnia przeszłybyśmy ten odcinek z powrotem na piechotę, zająłby on nam jakieś kilka lat, a przynajmniej kilka godzin z plecakami, bo iść trzeba jeszcze dalej – do wylotówki. Stwierdziłyśmy, że kontynuowanie rozmowy i korzystania z jego usług mija się z celem. Chciałyśmy odejść i przejść przez resztę miasta, szukając kawałka trawy w krzakach. Grzecznie odparłyśmy, że podróżujemy po świecie i nie stać nas na taki wydatek. Mnich zaczął zbierać kieszonkowe od obserwujących chłopców, a nam zrobiło się głupio. Kategorycznie odmówiłyśmy tego rodzaju pomocy i wyciągnęłyśmy pieniądze, by zapłacić taksówkarzowi umówioną wcześniej kwotę. Najwyraźniej jednak należało dołożyć coś ekstra za fatygę, ale nim w ogóle przyszło nam to do głowy, mnich wcisnął kilka dodatkowych banknotów speszonemu tuk-tukowcowi. Zrobił to dyskretnie, ale albo za mało się postarał, albo my jesteśmy zbyt spostrzegawcze, bo nas również gest ten cholernie speszył.
Pijaczek wsiadł na swój powóz i odjechał. Nas poproszono o moment cierpliwości, by chwilę później wręczyć po wypełnionej owocami i babeczkami siatce. Młodzi mnisi ze starszym na czele, życzyli nam powodzenia i machali na odchodne. W międzyczasie zapadł zmrok.
Żwawym krokiem ruszyłyśmy na poszukiwanie otoczonego aurą legendy końca miasta. Brnęłyśmy przez noc i nierówne chodniki, mijając zaciekawionych ludzi. Po dwóch kilometrach przysiadłyśmy na schodku. Otworzyłyśmy otrzymane siatki i wcinałyśmy babeczki, podczas gdy koniec miasta stawał się coraz mniej rzeczywistym celem, niczym magiczny koniec tęczy.
Nagle zgasło światło. Całe światło. Ulica, która chwilę wcześniej wyglądała na najzwyklejszą w świecie, w jednej sekundzie stała się nieprzyjazna, mroczna, zła. Tylko bez paniki, nic się nie… BUM! Odgłos wystrzału. Co jest, kur… BUM! I jeszcze raz, i jeszcze. Przed naszymi nosami pognała wojskowa ciężarówka. Nie zauważyli nas. Zastygłyśmy w bezruchu. Przypomniały nam się słowa mnicha: „Tachileik jest szczególnym miejscem”. Co mógł mieć na myśli? Czyżby rozstrzeliwanie ludzi, którzy nie zdążyli wrócić do domów przed godziną policyjną? Cholera jasna, przecież to niedorzeczne! BUM! I cisza. Złowroga, przeszywająca dreszczem cisza.
 – Spokojnie, jesteśmy turystkami, a Birma chce turystów – głęboki wdech. – Zabicie nas wywołałoby międzynarodowy skandal. Nikt nas nie uprzedził, jesteśmy tu przypadkowo i idziemy sobie do hotelu – BUM! Nieporadnie zbierałam myśli, próbując odepchnąć podsycany odgłosami i ciemnością strach i wyciągać racjonalne wnioski, jednocześnie szukając najbardziej przekonującego wytłumaczenia, na wypadek gdyby jakiś służbista zaczął się nami interesować. – Co może się stać? Najwyżej przesłuchają nas i wezmą na dołek.
– Miałybyśmy nocleg! – Kora podłapała kuszącą wizję.
– Nocleg i może nawet żarcie! – wizja udzieliła się i mnie. – To całkiem dobry plan. Raczej nas nie deportują, bo niby za co? Wytłumaczy się wszystko grzecznie, z uśmiechem, szacunkiem i innymi pierdołami, a rano nas puszczą. W najgorszym wypadku zawiozą do hotelu. Trudno, zapłacimy za noc i będzie spokój. Co więcej mogą nam zrobić? Wlepić mandat? – obie parsknęłyśmy śmiechem, patrząc na siebie nawzajem wzrokiem mówiącym „już bardziej boję się jechać na gapę gdyńskim trajtkiem”.
W ten sposób przygotowałyśmy się na każdą przewidywaną możliwość i wręcz wyczekiwałyśmy zakucia w kajdanki. To właśnie jest zew przygody! Scena grozy trwała kwadrans, a potem wróciło światło.
– Czyli to nie jest godzina policyjna? – Kora się zawiodła. Ja też.
Przerwa w dostawie prądu. Możliwe nawet, że celowa, by uwydatnić piękno puszczanych na festynie nieopodal fajerwerków. Wystrzały nabrały sensu… i koloru. Nasz głód wrażeń nie został zaspokojony. Poszłyśmy dalej. Zatrzymałyśmy się pod kolejną świątynią. Tym razem wszyscy mnisi nosili soczyście pomarańczowe szaty. Nie pozwolili nam rozbić się z namiotem na ich terenie. Okazało się bowiem, że po godzinie 18:00 przyjmowanie gości jest surowo zabronione, a policja sprawdza niezameldowanych przed tym czasem przybyszów, grzywną i więzieniem karząc gospodarzy. Nawet duchownych nie oszczędzają. Jedynymi miejscami, gdzie można przyjść o którejkolwiek porze, są hotele. Zrozumiałyśmy, na czym polega ta cała niezwykłość Tachileik.
Ruszyłyśmy dalej, a skrawka ziemi pod namiot ni widu, ni słychu. Wtedy stało się to, czego boimy się najbardziej w każdym obcym kraju. To, co zdarza się tam, gdzie płoty są dziurawe lub wcale ich nie ma. W Rumunii, na Ukrainie i polskich wsiach jest ich chyba najwięcej, ale zdarzają się wszędzie, na całym świecie. Psy. Pieprzone kundle z kompleksem niższości, których jedynymi celami w życiu są: żarcie, sranie, spanie i rzucanie się bez opamiętania na każdego, kto w swej bezczelności śmie postawić stop�� na publicznym chodniku przylegającym do ich terenu. Jednego pchlarza da się odgonić. Pokrzyczysz, rzucisz patykiem, tupniesz nogą i na szczekaniu się skończy. Gorzej, gdy stajesz przed całym, wzajemnie nakręcającym się stadem rozwścieczonych bestii. Analogicznie do dresów, w grupie ich siła. Jeśli życie ci miłe – BIEGNIJ!
Pobiegłyśmy na drugą stronę ulicy, mijając przejeżdżające auta w kaskaderskich unikach. Zmachane podeszłyśmy pod hotel i zapytałyśmy recepcjonistki, czy rozbicie się na trawniku obok jest możliwe. Oczywiście nie było, ale zanim się o tym dowiedziałyśmy, młoda Birmanka wykonała z dziesięć telefonów do swoich szefów, co zajęło jej niecałą godzinę. Przyjechało dwóch skuterzystów – jej przełożeni – i był to idealny moment, by się poddać.
Uświadomiono nas wreszcie, że na namiot miejsca nie znajdziemy, a nikt z miejscowych nie udzieli nam trawnika pod domem, bo każdy dba o swoją wolność. Dalsze szukanie na własną rękę też straciło sens w obliczu szczekającego widma. Zgodziłyśmy się, by zawieziono nas do tańszego hotelu w centrum. Pokój dwuosobowy kosztował 50 zł, a jeden z ładnie ubranych i pachnących kierowców skuterków, wcisnął Korze banknoty o wartości 20 zł. Cenowo wyszło więc nie najgorzej, a ile wrażeń po drodze! Kobieta-mnich, pijany kierowca, żarcie za friko, egipskie ciemności, strzelanie, psy, wiatr we włosach podczas przejażdżki na jednośladach – dobry dzień.
Pokój był czysty, ładny i zadbany jak na tamtejsze standardy. Dobrze trafiłyśmy. Następnego dnia, po prysznicu i wymeldunku, znalazłyśmy człowieka, który jako pierwszy udzielił nam profesjonalnej, wyczerpującej i zgodnej z prawdą odpowiedzi na pytanie „Czy da się przestopować z Tachileik do Mandalaj?”. Brzmiała ona: NIE.
Mężczyzna, o którym mowa, pracował w biurze turystycznym, bardzo dobrze mówił po angielsku, znał realia i różnice między przyjezdnymi, a miejscowymi. Konkretniej, co miejscowym wolno, a co dla turystów jest zakazane. Jedną z takich rzeczy była właśnie możliwość skorzystania z drogi lądowej do stolicy.
Wyjaśniono nam, że tamte okolice objęte są stanem wojennym z uwagi na zamieszki etniczne. Przez wojskowe check-pointy, przebycie tych siedmiuset kilometrów autobusem czy samochodem, zajmuje cztery dni. Rząd nie jest w stanie zapewnić turystom bezpieczeństwa, dlatego ci mogą korzystać jedynie z samolotu. Z kolei gdybyśmy jednak chciały spróbować, to ani nikt nie sprzeda nam biletu na autobus, ani na stopa nie weźmie, bo już przy pierwszej kontroli będzie miał – delikatnie ujmując – przechlapane.
Na szczęście w Tachileik jest lotnisko, sam lot trwa krótko i odbywa się codziennie. Wspaniała nowina! Cena wynosi jedynie 125 dolarów amerykańskich lub ich równowartość w birmańskich kiatach, albo tajskich bahtach. Ta część skutecznie odarła nas z entuzjazmu. Po pierwsze nie lubimy latać, a po drugie tę cenę, to mogą se wsadzić nie napiszę gdzie.
Przy wyjeździe z Tachileik stracimy wizę (40 USD na głowę) i trzeba będzie wyrobić nową (przez internet 50 dolców), by potem przejechać do innego przejścia granicznego i tam podróżować bez wojskowych udziwnień. Lot oszczędzi nam czasu i zachodu, ale kosztuje przeszło dwa razy więcej, czyli bardzo dużo, a po drodze przygód i tak nie przeżyjemy. Wybrałyśmy opcję pierwszą, licząc na przychylność straży granicznej i otrzymania jakiegoś papierka, że ta wiza to jednak działa… Niedoczekanie. Mówi się trudno i jedzie się dalej!
Zmęczone tułaczką po urzędach i noszeniem plecaków, skierowałyśmy się na wyspę Koh Tao na południu Tajlandii. Po drodze zahaczyłyśmy o Bangkok, do którego przez 300 km wieziono nas jak wory kartofli, na załadowanej już pace pick-upa. NIE POLECAMY. Wiatr i pył to frajda przez 30 kilometrów i raczej nie więcej. Kora zatoki czyściła przez tydzień.
Tajska policja jest spoko! Na głównych trasach również są check-pointy, aczkolwiek większość aut zwyczajnie przez nie przejeżdża. Pewna pani, wioząca nas skądś tam, dokądś tam, stanęła na jednym z nich i tam wysiadłyśmy. Policjanci podstawili krzesełka, pokazali, gdzie zrobić sobie kawę i kazali czekać. Pokazałyśmy namiot i właściwie nie chciałyśmy ich kłopotać, ale służbowe uśmiechy nie dawały nam zbytniej swobody. Nie, żebyśmy narzekały. Czekałyśmy sobie, a oni odwalali za nas robotę i tak od check-pointu do check-pointu zrobiłyśmy kilkaset kilometrów i  kilka zdjęć z funkcjonariuszami.
Po Bangkoku zaczęło się to, na co czekałyśmy już od lat. To, o czym zaharowując się w Danii, mówiłyśmy każdego wieczora. To, co w ostatnim czasie było motorem wszelkich naszych działań. WAKACJE. Takie, gdzie jest pięknie, nie robisz nic i cieszysz się życiem.  Dnie spędzasz opalając się i czytając książki na hamaku. Coś, o czym marzy większość pracującego społeczeństwa. Tropikalna wyspa, rajska plaża i święty spokój.
Godzina policyjna w Birmie 2 Tekst: Miriam Początek historii tutaj. Przepraszamy za brak ładnych zdjęć, ale naprawdę nie dało się wyciągnąć aparatu i szukać artystycznego natchnienia.
0 notes
Text
Tekst: Miriam
Właściwie w Mjanmarze, a jeszcze właściwiej – w Mjanmnie.
Jak zwał, tak zwał. Chodzi o kraj graniczący z Tajlandią. Kiedyś był tani i zapomniany przez zachodni świat, a dziś kusi turystów swoją starożytną dzikością i błyszczącymi przy zachodzącym słońcu pagodami (wielopiętrowe i wielodachowe budynki w dalekowschodnim stylu, gdzie trzyma się relikty). Stety dla Mjanmy, niestety dla turystów, wiecznie uśmiechnięci tubylcy podchwycili złoża białych pieniędzy i czerpią z nich coraz łapczywiej, co równa się rosnącym cenom transportu, zakwaterowania, jedzenia, a nawet wiz. Dosłownie z dnia na dzień wiza podrożała dwukrotnie – zanim jeszcze biura turystyczne zdążyły zaktualizować informacje na stronach internetowych.
Szybko zmieniają się nie tylko ceny, ale i sytuacja panująca w kraju. Jakieś zamieszki na tle etnicznym tu, walki religijne tam. Ustają i znów wybuchają. Wojskowe check-pointy przy drogach, itepe. Na forach ludzie dzielą się swoją wiedzą, ale to, że 2 lata czy 2 miesiące temu ktoś coś napisał nie oznacza, że dziś jest to aktualne. Tak było na przykład z przejściem granicznym Mae Sai (Tajlandia) – Tachileik (Mjanma). Internet wiedział jedynie, że tędy żodyn turysta się niy przedostanie. Żodyn. Nam i wielu innym białym się jednak udało. Znów coś się zmieniło.
Po Chiang Rai chciałyśmy zobaczyć niesławny Złoty Trójkąt – miejsce, w którym rzeka Mekong   i jej odnoga Ruak, oddzielają trzy państwa: Tajlandię, Laos i Mjanmę. Niesławny, bo to właśnie tam w XIX  (i trochę w XX) wieku, działo się najwięcej w tej części świata opium. Wytwarzanie, handel, ćpanie. W Tajlandii policja trzepie, daje mandaty, a czasem wsadza do pierdla za zwykłą trawkę, podczas gdy w Laosie można dostać narkotykowe menu w knajpach, gdzie do wyboru są zarówno zielone jointy, wszelkie grzyby i opiaty w przystępnych cenach.
DCIM100GOPROGOPR1515.
Złoty Trójkąt – a właściwie jego centrum, bo sam w sobie obejmuje powierzchnię 350 tysięcy kilometrów – nie prezentuje się zbyt okazale, ale historyczna świadomość tego miejsca i gigantyczny złoty Budda na łodzi robią swoje, nadając miejscu klimatu podkręcanego przez muzeum opium. House of Opium – polecam. Większość wystawy wygląda jak sprzęty i rupiecie wyniesione ze strychu w domu babci. O ile jednak babcie trzymają tam wrzeciona, żelazka na węgiel i ewentualnie kolekcję fajek zmarłego dziadka oraz wagi na odważniki jak w starych warzywniakach, o tyle w muzeum większość to właśnie fajki, wagi i bonga – zestawy handlarzy i użytkowników wyrobów makowych, konopnych, tytoniowych, i tak dalej.
Od Złotego Trójkąta do Mae Sai rzut beretem, a my mamy czas. Postanowiłyśmy spróbować przejść tam granicę, albo po prostu się zawrócić, gdyby okazało się to niemożliwe. Plan był taki, by z Tachileik pojechać stopem do stolicy (Mandalaj), przeżywając po drodze moc dzikich przygód.
Sęk w tym, że gdzieś ktoś pisał o braku możliwości przedostania się z Tachileik do Mandalaj drogą lądową. Zazwyczaj jednak teksty tego typu oznaczają: brak doświadczenia w autostopie, przedawnione informacje, brak kolejowych czy autobusowych połączeń bezpośrednich lub zwykłe plotki. Trochę z Korą jeździłyśmy i tak często słyszałyśmy, że coś się nie da, że za każdym rogiem czyha na nas okrutne niebezpieczeństwo i tak w ogóle to nikt już nigdzie nas na stopa nie weźmie, że trochę się na takie głosy uodporniłyśmy, z każdym kolejnym krajem udowadniając sobie i światu, że można absolutnie wszystko – byle z odpowiednim nastawieniem pytać i prosić odpowiednich ludzi.
I co? I można! Najpierw spytałyśmy na przejściu granicznym czy da się stąd dostać do stolicy. “Tak, można”, no to super! Potem kilka innych znaków na niebie i ziemi, i już zaczęłyśmy zastanawiać się nad kierunkiem do wylotówki.
Słońce w tym rejonie zachodzi jednak dość wcześnie, a ludzie trochę boją się obcych na drodze po zmroku, zatem uznałyśmy, że wymienimy pieniądze i poszukamy miejscówki na namiot. Po drodze do kantoru Kora szła kilka metrów przede mną. Minęła ją maciupeńka (jakiś metr czterdzieści w kapeluszu) babuleńka. Podpierała się bambusowym kijkiem, minkę miała kwaśną, a jej znoszone szaty trzepotały przy każdym podmuchu wiatru.
Podreptała naburmuszona, mijając Korę, a potem… ujrzała mnie. Może wyjątkowo serdecznie się do niej uśmiechnęłam, a może to kwestia moich gabarytów (1.8 m wzrostu i te sprawy), ale kiedy spod kapelusza zmierzyła mnie wzrokiem od stóp do głów, świat na chwilę zwolnił. Stanęła przede mną, rozpromieniła się, złożyła ręce jak do modlitwy i kilkukrotnie się ukłoniła, pozdrawiając w swoim języku. Poczułam się jak bogini, a raczej… Bogini. Trochę mnie to zakłopotało, przyznaję, aczkolwiek mogłabym się przyzwyczaić.
Znalazłyśmy kantor… A dokładniej walutowy straganik. Panie stały pod wiatą, każda miała swój stolik, kalkulator i zwitki banknotów. Podeszłyśmy do jednej z nich i wręczyłyśmy niecałe 130 dolarów amerykańskich. Pani przeliczyła na birmańskie kiaty i jedno tylko zero dzieliło nas od stania się milionerkami. 161000. Sto sześćdziesiąt jeden tysięcy. Sześciocyfrowa suma. 130 USD to, owszem, sporo, ale nie na tyle, by ciągle oglądać się za siebie i lustrować potencjalnych rabusiów na ulicy. Kiedy jednak do saszetki wkładasz 161 banknotów po 1000, to mimo ich stosunkowo niskiej wartości, robi się nieswojo. Może nasi rodzice, pamiętając jeszcze czasy sprzed denominacji, nie mieliby z tym problemu, ale kurczę… Miałyśmy wrażenie, że za taki hajs dałoby się kupić wioskę ze stadem owiec i helikopterem! Rzecz jasna, w rzeczywistości ledwie starczyłoby na dwie wizy turystyczne, co w tamtym momencie nie miało żadnego znaczenia. Czułyśmy się cholernie, obrzydliwie wręcz, bogate.
Cholernie bogate bezdomne z namiotem. Ruszyłyśmy w stronę wylotówki, chcąc minąć miasto i rozbić się w jakichś nocą zapominanych przez świat krzakach. Okazało się jednak, że mapa off-line nie pokazuje zbyt wiele poza drogą, ciężko zatem stwierdzić, gdzie de facto kończy się cywilizacja. Szłyśmy i szłyśmy, a wrażenie, że zabudowania nie skończą się nigdy, tylko się pogłębiało. Najbardziej rozsądnym rozwiązaniem wydało się wziąć tuk-tuka. W takich sytuacjach autostop i tak nie działa, bo każdy myśli, że łapiemy taksówkę, a jak już jakimś cudem zatrzyma się osoba prywatna, to wiezie do dworca. Bez sensu.
Oczywiście, tuk-tuk to też wyzwanie, bo kierowca nie za bardzo zna angielski i spodziewa się haseł takich jak: lotnisko, autobus, pociąg, hotel taki, hotel śmiaki lub atrakcja turystyczna typu wioska plemienna długich szyj, albo jakiś Budda. Kiedy jednak widzi dwie zagraniczne laski z plecakami, proszące o podwózkę na koniec miasta, bez określenia choćby adresu,  to nawet gdy zrozumie same w sobie słowa, nie mają one najmniejszego sensu. A kiedy na dodatek zdążyło się ugasić słoneczny skwar kilkoma zimnymi piwkami jakieś pół godziny wcześniej, to już w ogóle ciężko określić, która strona bardziej zwariowała: on, bo ma omamy słuchowe czy my, bo prosimy o tak niedorzeczny kierunek. W całym zajściu najważniejszym jest, by nie dać po sobie poznać, że nie ma się zielonego pojęcia, co się właśnie robi. Tuk-tukowiec pokiwał głową z czymś, co miało chyba oznaczać zrozumienie, ustaliliśmy cenę i wio. Po kilku minutach zobaczył na ulicy swojego znajomego. Zaparkował koło krawężnika, wymienił z nim kilka zdań i obaj podeszli do nas. Znajomy coś tam zrozumiał, że namiot i krzaki, i wszystko zdawało się już być uzgodnione, po czym nasz dzielny, walący alkoholem pracownik transportu, nie bacząc szczególnie na ruch i podwójną ciągłą, zawrócił, chcąc jechać… nie mam pojęcia dokąd. Chwilę później, jeszcze bardziej skonfundowany, zmuszony prośbą obłąkanych klientek, zawrócił ponownie, jadąc w kierunku pierwotnym.
Kilkaset metrów dalej odkopał w zalanych alkoholem zwojach mózgu genialny pomysł! Oświeciło go bowiem, że nieopodal jest miejsce, gdzie… Nie wytłumaczył co, po prostu gestami poprosił nas o cierpliwość i skręcił w boczną uliczkę.
Ciąg dalszy nastąpi!
Godzina policyjna w Birmie?! Tekst: Miriam Właściwie w Mjanmarze, a jeszcze właściwiej - w Mjanmnie. Jak zwał, tak zwał. Chodzi o kraj graniczący z Tajlandią.
0 notes
Text
Tekst: Miriam
Gwoli ścisłości, o kupie i kibelkach w Tajlandii. Zaczynając od kibelków, dotykałam pośladkami pozłacanej muszli pod świątynią w Chiang Rai, super ultra nowoczesnej toalety w Terminalu 21 w Bangkoku (o tym za chwilkę), a także robiłam jedyneczki i dwójeczki do wszelkich – podwyższonych i nie, wykafelkowanych i otoczonych piachem, w łazienkach i wychodkach – oceramizowanych dziur w ziemi, gdzie jest miejsce na stopy i ciśnie się na Małysza. Oczywiście, zdarzało się i plenerowo – a jakże! Słowem, mam – jak mniemam – całkiem doświadczony tyłek i jestem z tego na swój pokręcony sposób dumna. Proszę cię, nie patrz na mnie z góry, każdy ma własne osiągnięcia, a moim jest umiejętność trafienia strumieniem czy klockiem do dziury, co wcale nie jest takie proste!
Złota toaleta pod białą świątynią, Chiang Rai.
Zacznijmy od WC w Terminalu 21. Sam Terminal to wielopiętrowe centrum handlowe, gdzie ludzie z ochrony i informacji ubrani są jak stewardessy i piloci, a każdy poziom to inne miasto na świecie. San Francisco, Tokio, Rzym i tak dalej. Rzecz jasna, toalety również są odpowiednio stylizowane i na piętrze paryskim wchodzisz w świat luster o fikuśnych ramach, panie sprzątaczki ubrane są w stroje francuskich pokojówek, a jedyne co przychodzi ci do głowy na ten design, to “wow, klasa!”.
Siadasz sobie na desce, którą uprzednio możesz odkazić, jeśli taka jest twa wola. Tu zwracam honor niemieckim stacjom benzynowym, gdzie toalety czyszczą się automatycznie. Po twojej prawej stronie masz panel z przyciskami, a przed twarzą, na drzwiach, instrukcję obsługi i kolejności działań. Poniżej toaleta na poziomie karaibskim.
Najpierw… wiadomo – załatwiasz, co masz do załatwienia. Następnie przyciskasz guzik podmywania od tyłu (jeśli potrzebujesz) i strumyczek o możliwej do wyregulowania wysokości oraz temperaturze, trafia w twój zadek. W każdej chwili możesz przerwać, naciskając STOP. Kolej na bidet – to samo, tylko z przodu. Strumyczek robi swoje i czyste dziurki gotowe są na kolejny etap – suszenie. Podmuch przyjemnego wietrzyku owiewa z każdej strony, osuszając cię z kropel wody i nadając poczucia górskiej świeżości alpejskiego poranka tym częściom ciała, które prawdopodobnie nigdy nie widziały wschodu słońca. To było tak przyjemne i wspaniałe doznanie, że musiałam jeszcze raz!
Właściwie w większości toalet można się podmyć. Zazwyczaj koło samej muszli zamontowany jest wężyk-kranik do obsługi ręcznej, który pod odpowiednim ciśnieniem myje tu i ówdzie. Bardzo sprytny wynalazek i bidety się nie umywają! W porównaniu z tutejszymi udogodnieniami, są wręcz niepraktyczne, bo trzeba się przesiadać. A tu proszę – rach ciach i dupka czysta, bez wstawania, bez przenoszenia się, bez zużywania ton papieru. Nota bene, w wielu miejscach jest zakaz wrzucania papieru do samej toalety. Zazwyczaj gdzieś w zasięgu ręki stoi kosz i to tam ląduje zażółcona czy zabrązowiona makulaturka. Trochę obrzydliwe, ale inaczej zatykają się tajskie rury.
Niestety, nie zawsze jest tak wspaniale i nie każdy kibelek kusi swym klozetowym blaskiem, by to właśnie w nim zrzucić balastek z jelit. Samo wrzucanie zużytego papieru do kosza (o ile w ogóle papier jest, bo najczęściej go nie ma) nie jest najgorszym z serwowanych przez Tajlandię (i parę innych krajów) wypróżnieniowym doświadczeniem. Najgorzej jest, gdy otwierasz drzwi, a tam… dziura. Dziura w ziemi czy w podłodze. To znaczy, obłożona ceramiką, odpowiednio zaaranżowana, ale jednak dziura. Owszem, pozycja na Małysza, do której takie warunki zmuszają, jest najbardziej naturalna i zdrowa dla człowieka, ale dla utrzymania równowagi ze wszechświatem w zupełności wystarczyłoby mi organiczne jedzenie i rytm wybijany przez Indian na bębnach, a nie jakieś ceramiczne otwory do grania w kupę na punkty.
Długo zastanawiałam się czy podjąć ten wstydliwy krok i opowiedzieć ci moją smutną historię, ale dla dobra sztuki i przyszłych pokoleń, postanawiam to zrobić!
Chiang Mai, maleńki, taniusieńki hostelik w samym centrum miasta. 3 pokoje kilkuosobowe na piętrze, a do tego restauracja na dole i na cały przybytek jedna tylko łazienka. Łazienka z prysznicem i powodem mych strapień – przeklętą dziurą przeznaczenia.
Był ciepły wieczór, gdy styrane wróciłyśmy z wyprawy po dżungli. Nogi zmęczone, ale serca rozradowane. Słodki stan nieświadomości nadchodzących zakwasów, które miały nas męczyć przez kolejne dni. Na piętrze – tam, gdzie pokoje – taras, a na tarasie ławeczki i hamaki – idealne środowisko, by się odprężyć i oddawać filozoficzno-egzystencjalnym przemyśleniom o naturze życia i podróży. Słowem, wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że to pora, by w przerwie między książką a kolacją, oddać się robieniu kupy, choć – nie ukrywam – moją normalną porą na tę czynność jest okolica godziny 11 przed południem, gdy kawa i papieros nadają tempa trawieniu śniadania.
Wracając jednakowoż do opowiadania mej wątpliwej przyjemności przygody… Wchodzę do łazienki i momentalnie zapada jednoznaczna decyzja o tym, by się przełamać i postawić w dziurze klocka czy dwa. Tutejsi ludzie robią to każdego dnia. Skoro oni mogą, to czemu mnie ma się to nie udać? Nie może być przecież tak źle… prawda?
��atwo też być nie mogło. Po pierwsze, dziura musiała być podwyższona, a po drugie ciasna. Ja rozumiem, że Azjaci słyną z kompaktowych rozmiarów ciał, ale skoro to już hostel, do którego przyjeżdżają głównie ludzie z innych kontynentów, o dłuższych nogach i większych pośladkach, to mogli trochę lepiej rozplanować architekrurę łazienki.
Postawiłam stopy w przeznaczonym do tego miejscu, opuściłam spodenki, przykucnęłam i do dzieła. Najpierw siusiu. Oczywiście musiało być głośne i pryskające na wszystkie strony. Dopiero w połowie czynności udało mi się wycelować w wodę (budowa dziur przypomina budowę standardowych klozetów – kształt lejka, a w dnie jego szyjki woda). Zrobiło się jeszcze głośniej, ale przynajmniej obyło się bez mikrokropelek na stopach (wybacz, ale chcę, byś pojął tragizm sytuacji w całości). Odcedziłam, co tam kobiety odcedzają i nadeszła wiekopomna chwila na szczytny numer dwa. Głęboki wdech, parcie, zwątpienie czy tylny otwór ciała nie wystaje poza obręb dziury, konkluzja, że niech się dzieje wola nieba i… plum! Jest! Startuje kolejny zawodnik, jest już przy mecie i… Tak! Znalazł się wewnątrz. Niestety, woda z siuskami znalazła się z kolei na zewnątrz przez siłę jego rażenia. Nie cała, ale trochę. Głupio tak strasznie i bardzo fuj. Postanowiłam popracować nad techniką, ciesząc się, że to nie sraczka, bo wtedy dopiero byłby problem. Wymyśliłam sprytny plan, by spuścić go ślizgiem po ściance. Upewniłam się, że hostel oferuje dostęp do szczotki klozetowej, na oko zmierzyłam odległość i kąt, odchyliłam się nieco, cały czas obserwując pole rozgrywki z góry i… poszedł! Poszedł i wyszedł! Ba! Mój plan, by nie plumkać i nie rozchlapywać siusków z wodą się powiódł, bo odgłosów i chlapania nie było. Już miałam sama sobie gratulować umiejętności godnej inżyniera, kiedy – wszystko działo się bardzo szybko, dużo szybciej niż trwa czytanie tego akapitu – zorientowałam się, że kupa wcale nie wylądowala wśród swoich poprzedników. Że wcale, ale to wcale nie jest w środku dziury. Starałam się zwątpić w to, że w ogóle opuściła mój organizm, ale przecież to odczucie było bardzo jednoznaczne… Podtarłam się, wstałam i zajrzałam za podwyższoną dziurę. Ku braku mego zaskoczenia, brązowy klocek leżał tam, wpychając mi nóż w ośrodek poczucia estetyki. Skrzywiłam się i przez chwilę rozważałam pozostawienie go w ten sposób, by zemścić się na całej Tajlandii za budowanie tak niewygodnych, nieludzkich, katorżniczych wręcz przybytków! To mogła być świetna okazja, by pokazać im wszystkim, jak głupi to wynalazek i że jedynym słusznym jest klasyczny tron klozetowy, na którym każdy – szlachcic czy chłop – może przez chwilę poczuć się jak król. Wszyscy bowiem jesteśmy ludźmi i wszscy – jak jeden – sramy. Myślałam o wzniosłej idei wszczęcia toaletowej rebelii celem zrównania wszystkich klas społecznych, zaczynając od tego wymownego protestu. Wyobrażałam sobie tłumy z deskami klozetowymi pod pałacem króla Ramy, który z pewnością nie do dziury robi swą majestatyczną kupę. Tylko jak to rozgłośnić? Jak przemówić Tajom do toalet? Jak porwać tłumy i przebudować tajskie łazienki? Za dużo zachodu. Zdecydowanie prostszym wyjściem okazało się nabranie papieru toaletowego w rękę i podniesienie przezeń zbuntowanego gówienka, by wrzucić je w wir ściekowej przygody.
Tak też uczyniłam.
Lekcję z tego przeżycia zapamiętam do końca swych dni. Każdy kolejny raz, zapewniam, był już tylko sukcesem. To znaczy, więcej takich przygód nie miałam i mieć nie zamierzam.
PS Obiecywałam, że będę szczerze pisać o Dookolcu i jego aspektach, a teraz rzetelnie dotrzymuję słowa. Proszę o wyrozumiałość. Wiem, że ty też robisz kupę.
Porozmawiajmy o kupie Tekst: Miriam Gwoli ścisłości, o kupie i kibelkach w Tajlandii. Zaczynając od kibelków, dotykałam pośladkami pozłacanej muszli pod świątynią w Chiang Rai, super ultra nowoczesnej toalety w Terminalu 21 w Bangkoku (o tym za chwilkę), a także robiłam jedyneczki i dwójeczki do wszelkich - podwyższonych i nie, wykafelkowanych i otoczonych piachem, w łazienkach i wychodkach - oceramizowanych dziur w ziemi, gdzie jest miejsce na stopy i ciśnie się na Małysza.
0 notes
Text
W środku dżungli
W środku dżungli! Chiang Mai + Chiang Rai Tekst: Miriam Jednym z głównych powodów, dla których jedzie się do Chiang Mai, są wypady trekkingowe w okoliczne góry. Samemu ciężko byłoby znaleźć odpowiednią drogę (z głównej zjeżdża się do jakiejś wioski, z wioski skręca się w niepozorną dróżkę, dalej kilka kilometrów w pyle i spalinach, a potem trzeba iść przez dżunglę, w której zbyt łatwo się…
View On WordPress
0 notes
Text
Chiang mai
Tajlandia, Chiang Mai Tekst: Miriam Rok Koguta. Kogutem jestem i nic, co kogucie nie jest mi obce – czy jakoś tak. Właściwie mówi się, że kogut koguta nie lubi, więc nie będzie to mój najlepszy rok, ale kto by tam wierzył horoskopom? Na dodatek chińskim… W każdym razie, szczęśliwego Nowego Roku Chińskiego 2017! Dziś (30.01.2017) mija dokładnie tydzień od wylotu z Polski, a nam nadal nie urwało…
View On WordPress
0 notes
Text
ROZDZIAŁ PIERWSZY
TAJLANDIA
Bangkok
Tekst: Miriam
Nie docierało do nas. Na dwa tygodnie przed, na tydzień przed, na dzień przed wyjazdem też nie. W dniu, w którym pojechałyśmy na gdyński dworzec, by stamtąd przez kilka lotnisk i krajów dostać się na start przygody, nie byłyśmy nawet jakoś szczególnie podjarane. Ot plecaki, ot wypad za granicę, ot przesiadka w Kijowie, ot ciepłe kraje.
Dużo większą ekscytację czułyśmy planując to wszystko czy nawet tylko marząc o samym planowaniu, a kiedy po latach wreszcie udaje nam się osiągnąć cel i stawiamy stopy na tajskiej ziemi czujemy się… zwyczajnie. Kochana ironia losu. Zwyczajnie spędziłyśmy w samolocie wiele godzin, nie mogąc za bardzo ruszyć nogami z braku miejsca. Zwyczajnie doleciałyśmy, zwyczajnie poszłyśmy się przebrać, zwyczajnie spytałyśmy o cenę taksówki do centrum i równie zwyczajnie zdecydowałyśmy, że jednak pojedziemy pociągiem. Następnie najzwyczajniej w świecie przesiadłyśmy się do tuk-tuka, poczułyśmy lekką ekscytację piętnastominutową przejażdżką, a potem znów jak gdyby nic wielkiego się nie działo, znalazłyśmy swój ciaśniutki pokoik bez okna w czymś na kształt hotelu, niedaleko centrum Bangkoku. I nadal nic. Nadal do nas nie docierało.
Może tak długo czekałyśmy na ten dzień, że cały zapas podjarki zużyłyśmy na wyobrażanie sobie jak to będzie niesamowicie. Może to przemęczenie Danią i przygotowaniami. Może po prostu stres, a może mamy za sobą wystarczająco dużo przemieszczania się po świecie, że byle wejście na pokład Airbusa nie robi na nas wrażenia. Jakkolwiek nie było, zamiast skakania z radości i podniecania się każdym gorącym kamyczkiem, czekając na te wszystkie przygody, które z kolei na pewno już czekają na nas tuż za rogiem, my ze zmęczonymi uśmiechami poszłyśmy coś zjeść i czegoś się napić na Khao San Road – w tak zwanej mekce backpackerów.
Lekko wstawione orzeźwiającym bursztynem piwa, obserwowałyśmy rytm ulicy, wytatuowanych turystów, ludzi z plecakami i bez, rodziny z dziećmi i kaukasko-azjatyckie pary. Słońce grzało, gdzieś dymiła grillowana ośmiornica, a naprzeciwko zamiatająca chodnik Tajka rozwrzeszczała się na chłopaka, który prawie przejechał ją skuterkiem. Ot, Bangkok.
Wstałyśmy od stolika i kilka minut później zaczepił nas długobrody Hindus w niebieskim turbanie. Poprosił mnie, bym wyciągnęła prawą dłoń i sczytał z niej, że ten miesiąc nie jest moim najlepszym, ale w następnym wszystko się ułoży. Następnie zaprosił nas na pełną wróżbę. Powiedział, że jeśli będziemy pod wrażeniem, to damy ile łaska. Jeśli nie – to nie. Jasne, że to pewnie zdzierca i szarlatan, ale przecież nas tam nie zadźga… chyba. Poszłyśmy. Zaprowadził nas kilka metrów od tłumu, posadził na niebieskich, plastikowych stołkach, pocałował swoją teczkę z wygrawerowanym hinduskim znakiem, otworzył ją i wyciągnął karteczkę, na której coś zapisał, uprzednio dokładnie przyglądając się moim liniom życia, fortuny i innym na dłoni. Nie pokazując, co zanotował, zgiął papierek i włożył mi go do ręki. Teraz pojawia się zadanie dla ciebie! Wybierz 3 cyfry poniżej 9 i 3 kolory, a swoje wybory napisz w komentarzu. Kiedy uzbiera się 10 odpowiedzi od różnych osób, napiszę co dalej. ;)
Wracając do tajskiej stolicy, już z samolotu widać było, jak bardzo brzydka jest większość Bangkoku. Byle jakie domy, dużo brudnych zbiorników wodnych, bieda i wszystko, co się z nią łączy w gorącym klimacie. Po wylądowaniu doszły jeszcze nieprzyjemne zapachy. Gdzieś tam mocz, gdzieś ścieki, gdzieś spalenizna. Tak jak w Marrakeszu wszędzie unosił się dym kadzidełek i olejków, tak w Bangkoku zwyczajnie śmierdzi.
Na początku czekałyśmy, aż porwie nas atmosfera. Nie doczekałyśmy się, ale za to nieco nauczyłyśmy się miasta. Przede wszystkim ma ono wiele twarzy. Od wieżowców Sheratona i innych drapaczy chmur, przez ogolonych mnichów w pomarańczowych szatach na ulicach, starożytne świątynie, kult króla i wszechobecne jego wizerunki, po całkowitą ignorancję przepisów ruchu (pasy na drogach, zakazy, kierunkowskazy, pierwszeństwa i zasady wyprzedzania nie mają tu najmniejszego znaczenia) pierdyliard linii wysokiego napięcia przy budynkach, budki z ulicznym jedzeniem (najlepsze żarcie w mega niskich cenach, reklamuję, polecam) i koty bez ogonów rzygające na dachach. W jednej knajpie jaszczurki chodziły po suficie, gdzie indziej karaluch przebiegł mi drogę. Tuż obok sprzedawano robale, świerszcze, tarantule i skorpiony. Grillowane. Do jedzenia. Karaluchy też były w menu, aczkolwiek choć żywego, przemykającego po ulicy szczura widziałam, to pieczonego już nie.
Ludzie są uśmiechnięci, bardzo różni i często zabawni. Dzieci i młodzież w mundurkach, śliczniutkie turystki z Korei, ladyboy’e, kierowcy tuk-tuków, naganiacze, którzy uśmiechają się, gdy im się odmówi i tak dalej. Jeden facet na skuterku zobaczył nas w pustej uliczce, kiedy siedziałyśmy i paliłyśmy papierosy przed wejściem do hotelu. Uśmiechnął się, wyszczerzył i zaczął się śmiać. Z wzajemnością zresztą. Tak po prostu. Bo siedzenie jest takie zabawne!
Trzeba też przyznać, że o ile w Turcji na najbardziej oczywiste pytania ludzie krzywią się, wołają “ueeee?!” i rzadko rozumieją, co się do nich mówi, sugerując podjęcie nauki tureckiego, tak Tajowie naprawd�� kumają!
Idziemy na stację metra, trzeba kupić bilet. Pytam Kory o nazwę naszej stacji. “Kua Lamtam”, słyszłę. “Kua Lamtam?”, pytam. “Kua Lamtam”, odpowiada Kora. Podchodzę do okienka, wyciągam pieniądze.
– Two tickets to Kua Lamtam, please – uśmiecham się miło do równie miłego pana.
– Sorry? – pan nie przestaje się uśmiechać, ja również.
– Kua Lamtam – odpowiadam, rozumiejąc już, że coś musiałam lekko przekręcić.
– Say it again, please – miły pan tęgo myśli, próbując skojarzyć znajome słowa z tymi, które pewnie słyszy po raz pierwszy w życiu.
– Kua Lam…tam? – powtarzam po raz kolejny, zastanawiając się czy jest jakakolwiek szansa, by się nam ta transakcja udała.
– Hua Lamphong?
– YES! Thank you! And sorry – śmiechom nie było końca.
Podobnych sytuacji było całe mnóstwo, czemu trudno się dziwić, gdy ma się styczność z -zupełnie innym od wszystkich europejskich – językiem. Szykowałam się na wiele sytuacji, kiedy będę musiała gestykulować i rysować obrazki, a tu proszę – mieszkańcy Bangkoku zazwyczaj wiedzieli, co miałam na myśli. Ciekawe, jak będzie na wioskach.
Poza tym, w Bangkoku mają super autobusy! Przede wszystkim, trzeba być zdecydowanym i reagować szybko. Lubią stawać na środkowym pasie i ruszać, kiedy twoja noga nadal dotyka asfaltu. Drzwi zamykają się już w trakcie jazdy i jeszcze w trakcie jazdy się otwierają. Ponadto ja i moje metr osiemdziesiąt walimy głową w lampy, wiatraczki i poręcze przy suficie, ale jest klimat! Pootwierane okna, rzężący silnik, niezmieniony od kilkudziesięciu lat wystrój. Kierowca nie patrzy na prędkościomierz, a zewsząd dochądzą odgłosy klaksonów, którym zajechał drogę. Atrakcja sama w sobie! Jeśli masz czas stać w korkach, to zdecydowanie jedź autobusem. Zapłacisz znacznie mniej, nie będzie klimy, ale za to będzie klimat!
Mawiają, że Bangkok się kocha, albo nienawidzi. My ani nie kochamy, ani nie nienawidzimy. To nie jest nasze miasto, ale jesteśmy bardzo zadowolone, że mogłyśmy je zobaczyć. Prawdopodobnie w końcu byśmy je pokochały i jeszcze tu niedługo wrócimy, ale póki co mamy ochotę na północ kraju i kilka państw ościennych.
Masz pytania o ceny, smaki, dojazdy, co warto, a czego nie? Pisz śmiało w kometarzach i nie zapomnij, że po więcej zdjęc zawsze możesz śmiało wbić na naszego instagrama: miko.way
  Bangkok ROZDZIAŁ PIERWSZY TAJLANDIA Bangkok Tekst: Miriam Nie docierało do nas. Na dwa tygodnie przed, na tydzień przed, na dzień przed wyjazdem też nie.
0 notes
Text
PROLOG
Długie cztery lata Tekst: Miriam Na początku był pomysł. Siedziałam wtedy w Szwecji i pisałam z Korą na fejsie. Planowałyśmy wyjazd do Turcji (który skończył się w Rumunii, czego absolutnie nie żałujemy), zakładałyśmy pierwszego bloga i w pewnym momencie padło ziarenko, które niedługo później wykiełkowało i dziś zaczynamy zbierać pierwsze plony. Hasło, które od tamtej pory na stałe wpisało się do…
View On WordPress
0 notes
Text
Lista marzeń
Ukraina, 2016   Lista marzeń Przebiegnąć rajską wyspę dookoła z wschodem słońca Wolontariat z słoniami w Tajlandi Zapalić kubańskie cygaro i wypić rum z colą a następnie zatańczyć salsę w rytm kubańskiej muzyki na Kubie Zatańczyć tango w Argentynie Złapać jachtostopa do Australii Kilku tygodniowy pobyt i medytacje w jakiejś Aszramie w Indiach Przejechać koleją transsyberyjską Przejechać konno…
View On WordPress
0 notes
Text
Lista marzeń
Ukraina, 2016   Lista marzeń Przebiegnąć rajską wyspę dookoła z wschodem słońca Wolontariat z słoniami w Tajlandi Zapalić kubańskie cygaro i wypić rum z colą a następnie zatańczyć salsę w rytm kubańskiej muzyki na Kubie Zatańczyć tango w Argentynie Złapać jachtostopa do Australii Kilku tygodniowy pobyt i medytacje w jakiejś Aszramie w Indiach Przejechać koleją transsyberyjską Przejechać konno…
View On WordPress
0 notes
Text
O nas
Kora Miriam p Tekst: Miriam Witaj! Przede wszystkim bardzo nam miło, że zaglądasz na tego bloga. Prawdopodobnie już się znamy, ale może właśnie spotykasz nas po raz pierwszy. Usiądź wygodnie, odpręż się i śmiało spijaj śmietankę naszej pracy. Tymczasem ja – Miriam – pozwolę sobie przejąć pałeczkę i przy akompaniamencie zdjęć Kory opowiem ci o tym, jak zakręty naszego życia doprowadziły nas do…
View On WordPress
0 notes
Text
Tu jesteśmy
View On WordPress
0 notes
Text
Kontakt
View On WordPress
0 notes
Text
gfbvfx
Tumblr media
el Featured Ut tempus mi et lorem dapibus interdum. In lacinia, quam id vestibulum feugiat, elit lacus porta tortor, varius aliquet sapien justo at odio. Ut tincidunt nisl commodo gravida adipiscing. Cras mollis velit vel vulputate vestibulum. Read More
View On WordPress
0 notes