Don't wanna be here? Send us removal request.
Text
Taranaki z Wellington!
W końcu się udało dojrzeć Taranaki, vel. Mount Egmont, z Wellington!
Zintensyfikowałem ostatnio swoje wysiłki, bo zima w pełni, a pogoda o tej porze roku raz dobra, raz kiepska. Ostatnie dwa tygodnie jednak były całkiem niezłe: przeważnie słońce, sporadyczny deszcz i 10-13 stopni w dzień. Mniej więcej takich warunków trzeba, by sięgnąć wzrokiem dwa dystrykty dalej.
Podczas serii trzech takich słonecznych dni codziennie wychodziłem na Kaukau i wypatrywałem. Raz rano, o wschodzie i dwa razy o zachodzie. Dzisiaj się udało. Horyzont północno zachodni był czysty i podświetlony, więc Taranaki ładnie odcinała się na jego tle, doskonale widoczna gołym okiem.


Jest to najdalszy widok, jaki kiedykolwiek widziałem, stojąc na ziemi. 223 kilometry! Trudno to będzie pobić w Europie; tam zazwyczaj trzeba się wspiąć na wysokie szczyty o brzasku, trafić na inwersję, no i dobrze wiedzieć, że ten-czy-tamten wał na horyzoncie to konkretne góry, a nie jakaś chmura, albo teren o 100 km bliższy. Taranaki nie dało się z niczym pomylić (nie ma obok niej żadnej góry).
Zatem kolejna ciekawostka z Nowej Zelandii dołącza do kolekcji.
1 note
·
View note
Text
Mahinepua Bay
W Poniedziałek Wielkanocny, gdy za nocleg mieliśmy Tauranga Bay, wyskoczyliśmy kilka kilometrów na wschód nad inną malowniczą zatoczkę, Mahinepua Bay.

Ta część wschodniego wybrzeża Wyspy Północnej, mniej więcej od wysokości Whangarei a�� po początek Great Exhibition Bay, zdaje się postrzępiona jak zbiór Mandelbrota. Patrząc z dużego oddalenia i powoli powiększając dowolny sektor mapy, pojawiają się coraz bardziej złożone szczegóły i komplikacje linii brzegowej w postaci wysepek, półwyspów, przylądków, zatok, zatoczek i zatoczek od zatoczek. Mahinepua Bay jest jedną z takich właśnie lokalnych komplikacji, spokojną, bo dobrze osłoniętą. Mimo pewnego wiatru dało się tam pływać nie tylko na kajaku, ale nawet na SUP-ie, które to sprzęty uprzejmie nam udostępnili nasi czescy przyjaciele.

W Mahinepua Bay, na ścieżce prowadzącej na skalny przylądek, odkryłem też zakrzywienie czasoprzestrzeni; nawyraźniej znajduje się tam szerzej nieznane przejście do roku 2001. Przez moment znalazłem się w Windows XP. Nawet zastanawiałem się, czy nie zostać, ale jak sobie przypomniałem, że wtedy nie wynaleziono jeszcze smogu, świętej nibywojny dwóch partii, dotykowych smartfonów, ani nawet słowa "celebryta", to uświadomiłem sobie, jak strasznie siermiężne było nasze życie. Odwróciłem się na pięcie i wróciłem, a wizja zgasła za mną niebieskim ekranem.

1 note
·
View note
Text
Cathedral Cove

jest głównym, najważniejszym celem podróży na Półwysep Coromandel. Tak jak wiele miejsc w Nowej Zelandii zdobyło światową famę dzięki Władcy Pierścieni, tak Cathedral Cove zawdzięcza ją drugiej części cyklu Kroniki Narni: Książe Kaspian. To właśnie tam, pod długim skalnym łukiem rodzeństwo Pevensie znalazło się w tej bajkowej krainie, wchodząc do niej prosto z peronu londyńskiego metra.

Cathedral Cove to wysokie, piaskowcowe klify, wraz z towarzyszącymi im ostańcami w postaci kilku strzelistych, białych skalnych wież przy brzegu i ich obalonych resztek. Pod piaskowcami nie brakuje, zgodnie z intuicją, piasku, wyścielającego piękną plażę, delikatnego i jasnego. Wisienką na torcie jest jednak wspomniany skalny łuk, pod którym można wygodnie przejść z jednej części plaży na drugą. Łuk ma kształt zbliżony do gotyckiego portalu, czyli zaokrąglonych, symetrycznych ramion, zakończonych na ostro. Jako że gotyk przywykł kojarzyć się ze średniowieczną katedrą, tak powstała nazwa miejsca.

Wyrazy uznania każdemu, kto widział Cathedral Cove taką, jak sportretowana w "Księciu Kaspianie" — czyli z czwórką dzieci jako jedynymi gośćmi. W pogodny letni dzień nie ma co o tym marzyć. Odwiedzających jest tyle, że najbliższy parking jest w sezonie dostępny tylko dla dowozów i odbiorów. Nowy, główny, na kilkaset aut, znajduje się 2 km wcześniej, a między parkingami kursuje wahadłowo płatny autobus.
Atmosfera pięknej plaży jest zatem odpustowo-piknikowa. Rodziny z dziećmi (na przykład my), grupki instagramowych nastolatków robiących dzióbki i V-ki, Chińczycy pozujący "na kelnera", hinduskie trzypokoleniowe rodziny ustawiające się do zdjęć w rządkach, niczym na wczesnych XX-wiecznych portretach familijnych... Wszyscy razem zaś ciągną pod przesławny skalny łuk, tak więc sfotografowanie go na pusto jest zupełnie niemożliwe.

Najzabawniejszą grupą był jednak blisko tuzin czarnych braci, którzy na plażę wybrali się na grilla. Trzeba tu powiedzieć, że z górnego parkingu do skalnej bramy nieco się idzie: w obie strony 4 km i 200 m różnicy wysokości, z czego sporo po schodach. Wesoła gromadka taszczyła razem sprzęt raczej spory: wór kiełbas, grill gazowy, mnóstwo wody, a ponadto składany stół i krzesła, boomboxa i butlę LPG 9 kg (taką do kuchenek stacjonarnych). Towarzystwo wspaniale ilustrowało atmosferę kanikuły w Cathedral Cove.

Nie chciałbym absolutnie nikogo zniechęcać do odwiedzenia tego miejsca o unikalnej, nawet jak na Nową Zelandię, urodzie: być na Coromandel i nie widzieć go byłoby olbrzymią stratą. Należy też dodać, że tuż przed styczniem 2025, kiedy tam byliśmy, trasa była całkowicie zamknięta przez niemal dwa lata, z powodu poważnych osunięć i rozmyć po katastrofalnym lecie 2023 roku (dwa tygodnie nawalnych deszczy zakończonych uderzeniem cyklonu Gabrielle). Spiętrzenie liczby turystów, którego byliśmy częścią, można więc bardzo prawdopodobnie traktować jako anomalię.
0 notes
Text
Takarau Gorge Road
O wycieczce do Makary, tj. za górkę za oknem pisałem kilkukrotnie. Wspominałem, między innymi, o krętej i wąskiej drodze, która tam prowadzi, i o tym, jak bywa ona uciążliwa przy pokonywaniu jej autem.
Teraz jednak mogę pokazać dokładniej, jak jedzie się nią na rowerze, a to dzięki temu, że dostałem ostatnio w prezencie kamerę GoPro.
youtube
Z przyczyn technicznych łatwiejsze okazało się wrzucanie filmów na YT. Mam nadzieję, że nikomu nie będzie to przeszkadzać. Moje chłopaki podśmiewują się, że: "tata został jutuberem". Zaraz zaczęli mnie pouczać, jak "zwiększać zasięgi i zarabiać kasę".
Zdaje się, że to jest dzisiejszy wymarzony zawód, jak kiedyś strażak albo maszynista kolejowy. Nic, tylko wrzucać filmiki, patrzeć jak wirują cyfry odwiedzin, anonimowi ludzie na ulicy proszą o selfie, a zera przestają mieścić się na koncie bankowym.
1 note
·
View note
Text
Drugi Polak z Kosmosu
Nie uwierzycie, spotkałem drugiego (po mnie) Polaka z Kosmosu przebywającego w Nowej Zelandii. Na imię ma D. (nie wiem, czy wolno mi podać jego imię) i przeniósł się tu z żoną jakieś 7 lat temu.
Zaczęło się od rezerwacji sali zabaw na urodziny naszego najmłodszego syna. Moja żona rozmawia w zeszłym tygodniu z jedną kierowniczką i słyszy ten nasz warcząco-syczący przedniogardłowy akcent, który bezbłędnie nas wyróżnia — więc pyta: "Ej, bez jaj, skąd jesteś?". Okazało się, że nie dość, że z Wrocławia, to jeszcze na Osiedlu Kosmonautów mieszkała kiedyś, normalnie na sąsiedniej ulicy!
Dzisiaj ja pilnowałem urodzinowej hałastry w rzeczonej sali zabaw i z kolei pogawędziłem sobie z mężem tamtej kierowniczki. Miło było spotkać krajana, mamy kontakt.
Tak więc na drugiego Polaka w kosmosie Polska czekała lat 40+, za to na drugiego z Kosmosu Nowa Zelandia czekała lat ledwie kilka.
A może jeszcze jakiś jest, o którym nie wiem?
0 notes
Text
Prywata
Co jest szczególnego na poniższym zdjęciu?

Można by powiedzieć, że jest to autoportret — w lewym dolnym rogu rzeczywiście widać mój cień — ale nie o to mi tutaj chodzi.
Patrzycie na krajobraz wschodniej Wairarapy. Przyjemne dla oka zielone wzgórza, gdzieniegdzie pokryte kępkami naturalnego bądź uprawianego lasu. Trochę jak nasze Kaszuby, chociaż bez jezior. Nic tylko biegać, chodzić, jeździć na rowerze, zwiedzać.
Tyle, że nie da się. Ziemie, które widać na zdjęciu, od najbliższego wzgórza, do horyzontu, są w stu procentach prywatne. Zagrodzone, za płotem. Nawet pomiędzy nimi nie ma żadnych publicznych dróg, czy ścieżek. Nie da się przemknąć miedzą, przejść skrajem lasu, przebrodzić brzegiem rzeki.
Kolejny przykład poniżej: prywatna góra Mount Alfred w Otago, na północ od Glenorchy. Pięknie usytuowana u zbiegu kilku dolin polodowcowych łączących się w zagłębienie Jeziora Wakatipu. Wejście i zejście zajmuje ok. 7 godzin spokojnym tempem. Widoki ponoć powalające (w to wierzę). Cena tego jednodniowego spaceru wynosi między 400 a 900 NZD za osobę, w zależności od opcji.

Mount Alfred, 1375 m n.p.m.
To nie są odosobnione przykłady. Nowa Zelandia jest tak naprawdę krajem bardzo ograniczonym, jeśli weźmie się pod uwagę jedynie tereny publiczne. Owszem, w skali kraju jest tysiące kilometrów szlaków do przejścia, więc turyści objazdowi tego nie zauważą. Jednak gdziekolwiek osiądzie się na dłużej, szybko okazuje się, że w zasięgu do 2 godzin jazdy autem liczba dostępnych tras jest bardzo mała. W naszych okolicach większość z nich przeszliśmy już w pierwszym roku.
W Polsce też większość gruntów jest prywatna, ale ponad 80% lasów jest publicznych (a same lasy to już aż 30% kraju). Poza tym nasze gospodarstwa rolne są niewielkie: średnio ok. 11 ha, a i to nie zawsze w jednym kawałku. Mnóstwo ludzi zatem musiało od wieków jakoś dojechać do swoich poletek, co wymusiło konieczność powstania gęstej sieci dróg między nimi. Bez nielegalnego przebywania na terenie prywatnym można więc dojść niemal wszędzie, na wiele różnych sposobów.
Średnia wielkość farmy nowozelandzkiej jest zaś... 25 razy większa: około 270 ha, a bywają też wielotysięczne (największa ma 180 tys. ha — 6 razy większa, niż Wrocław). Właściciele takich włości drogi wydzielają sobie sami, tylko dla siebie i co najwyżej paru sąsiadów. Reszta nie ma sie po co w takie miejsca zapuszczać, albo nawet nie ma do tego prawa. Nie szukając daleko, całe wschodnie wybrzeże Wairarapy, 300 km linii brzegowej od Cape Palliser po Hastings, jest zupełnie niedostępne, z wyjątkiem czterech czy pięciu pojedynczych miejsc. Chyba, że się ma tam swoje akry.
Do sosnowego młodnika też tutaj nie wejdziecie, chociaż jest ich pełno. Lasy rębne są zawsze prywatne; rezerwaty leśne obejmują tylko rodzimy busz. Inną sprawą jest to, że właściciele lasów golą je do ziemi, kiedy tylko im się to opłaci, nierzadko setkami hektarów, zostawiając wielkie przygnębiające poręby, jak po przejściu ognia czy huraganu.

Na tej tablicy jest napisane, że szlak, owszem, jest publiczny, ale przebiega przez prywatny teren i właściciel może w każdej chwili pozwolenie cofnąć.
Taka jest ta Nowa Zelandia: ładna, ale nie jak swój wymarzony dom, tylko bardziej jak gablota z Rolexami u jubilera. Patrz, ale z daleka i, broń Boże, nie dotykaj.
0 notes
Text
Tauranga Bay
Kemping w Tauranga Bay to jeden z najpiękniejszych, na których kiedykolwiek byliśmy, choć też jeden z najbardziej podstawowych. Dzięki rekomendacji znajomych zarezerwowaliśmy go jako pierwszy w całej podróży, bo też był to chodliwy termin: Niedziela i Poniedziałek Wielkanocne.

Tauranga Bay składa się tylko z kilku domów oraz tego jednego kempingu, więc jest to spokojne miejsce. Przyjechaliśmy tam wieczorem. Wkrótce ściemniło się, a my, zajęci rozkładaniem się i przygotowywaniem kolacji, nie mieliśmy czasu na docenienie uroku miejsca.
Rzuciliśmy się do robienia grilla, kupiwszy uprzednio coś, czemu najbliżej było do naszej tradycyjnej świątecznej białej kiełbasy. Tu nadmienię, że każdy prywatny kemping, choćby najbiedniejszy, ma w cenie stanowisko do grillowania — gazowe lub elektryczne. To jest udogodnienie równie ważne, jak ciepły prysznic. Nasz grill okazał się jednak zepsuty, i to w ten upierdliwy sposób, że niby palił gaz, ale za mało. Po godzinie czekania kiełby nadal były surowe i trzeba się było przeprosić ze zwykłą patelnią i przejść do kuchni. Ciemna noc była, jak już skończyliśmy, ale przynajmniej nie było widać przewracania oczami młodzieży ("Kieeeedy będą te kiełbasy? Jeeeestem głodny!").
Apropos ciemności, to miejsce to zapamiętam też jako kompletnie pozbawione oświetlenia — po zmierzchu bez latarki nie dało się poruszać po terenie. W dodatku pole było też skupione wzdłuż brzegu, a więc długie i wąskie: do kuchni i toalety było przez to strasznie daleko.



Za to rano widok przywitał nas nienajgorszy. Nasze miejsce postoju znajdowało się tuż przy skraju niewielkiego, 3-4 metrowego klifu, któru opadał prosto na plażę. Nigdy wcześniej nie spaliśmy tak blisko morza — nie więcej, niż 20 metrów. Klif był wprawdzie świeżo podmyty i miejscami oberwany po cyklonie Tam, który przetoczył się tu ledwie kilka dni wcześniej, ale wciąż wystarczajaco dużo terenu pozostawało przed maską kampera, by się nie bać dalszego osunięcia.
Udało się popływać, pobiegać, połowić ryby. Spotkaliśmy nawet dziewczynę z Polski, mieszkającą w Auckland. Jak zwykle, robiliśmy wrzawę i zwróciliśmy na siebie uwagę.
0 notes
Text
100
W pewnych rzadkich wypadkach pozwalam sobie na odejście od tematu bloga, by podkreślić ważne wydarzenie. Z dumą i radością robię to tym razem.

23 czerwca 1925 roku, a więc dokładnie sto lat temu, w Bartoszówce (ukr. Бартошівка), w województwie tarnopolskim, urodziła się moja babcia. Powyżej jedno z najstarszych jej zdjęć, którym dysponuję; ma ona na nim ok. 18 lat. Wcześniejsze, jeśli były, zaginęły w zawierusze wojennej.
Z oczywistych przyczyn nie możemy świętować z nią jej urodzin, ale przez dwa ostatnie miesiące przygotowywaliśmy dla niej różne motywy z setką w tle. Stały się one potem tłem dla albumu, który jej ułożyliśmy, wraz ze zdjęciami rodzinnymi.





Moja babcia jest twardsza niż Schwarzenegger we wszystkich filmach razem wziętych. Sowieckie wysiedlenie, praca przymusowa, pogoń za Hitlerem spod Uralu aż do Wisły, start od zera na "Ziemiach Odzyskanych" i bieda lat powojennych, ciężka i trwała utrata zdrowia mojego dziadka w ubeckim więzieniu — to wszystko tylko w pierwszym 25-leciu życia — nie tylko jej nie złamały, ale ja przez 50 lat bez mała nie widziałem, by miały w ogóle jakiś efekt. Zawsze będę podziwiał tą jej wewnętrzną siłę i mówię o tym swoim synom.

Nasz album nie zawiera życzeń, tylko podziękowania. Długo myślałem, czego można życzyć stulatce, która widziała i przeżyła wszystko, a której umysł ostatnimi czasy podróżuje coraz częściej w niepojęte dla nas rejony? Nic mądrego nie przyszło mi do głowy.
2 notes
·
View notes
Text
Matariki
Wczoraj obchodziliśmy Matariki, jedyne w kalendarzu święto związane z tradycją maoryską. Jego data jest ruchoma: jest to pierwszy piątek po nowiu księżyca, gdy Plejady zaczynają być widoczne na porannym niebie w Nowej Zelandii.
Bo "Matariki" to maoryska i polinezyjska nazwa Plejad. Z Polski też są dobrze widoczne, chociaż światła miasta mogą je przyćmić. Jeśli wie się, jak znaleźć Oriona z charakterystycznym trójgwiezdnym pasem, to nieco na wschód od niego będzie Byk z jasną gwiazdą Aldebarana. Blisko niej znajduje się mały obłoczek niezbyt jasnych, ale stłoczonych 7-8 gwiazd. To właśnie Plejady, Matariki albo... Subaru (nieprzypadkowo ta japońska marka samochodu ma gwiazdki w swoim logo).
Wiele kultur początek roku umiejscawia w okolicy przesilenia letnie go lub zimowego, ze względu na łatwy do zaobserwowania najkrótszy dzień lub noc roku. Ciekawe, że dla Maori akurat ważniejszy był fakt pojawienia się Matariki na niebie.

Obrazy projektowane na kurtynę wodną. Obchody Matariki w Wellington, 2023.
Święto ustanowiono dopiero w 2022 roku, tak więc to wczorajsze było obchodzone po raz czwarty. Dwa lata temu w Wellington były występy zespołów ludowych Maori, wystawy plenerowe, jedzenie z foodtrucków — ogólnie przyjemny wieczorny festyn.
To oczywiście niewiele ma wspólnego z prawdziwymi obchodami maoryskimi, które trwały kilka nocy i kończyły o świcie, właśnie wzejściem Plejad. Wiązały się one m.in. ze wspominaniem zmarłych i ofiarowaniem jedzenia.
2 notes
·
View notes
Text
Kaukau nad ranem
Od pewnego czasu mam taką idée fixe, by dojrzeć spod domu szczyt Taranaki. Jest to możliwe — istnieją liczne dowody fotograficzne — lecz dość rzadkie. "Spod domu" oznacza zaś dokładnie: z którejś z okolicznych górek.

Ohariu Valley o poranku, spod szczytu Kaukau
Ubiegłego rana, jeszcze przed wschodem słońca, wybrałem się na Kaukau. Poprzedniego dnia było bezchmurnie i tak też miało być wczoraj. Według narzędzia do generowania panoram (link poniżej), zarówno Taranaki, jak i Ruapehu, dwie najwyższe góry Wyspy Północnej, są ze szczytu Kaukau osiągalne:
Model geodezyjny podpisuje Taranaki jako "The Knoll", a Ruapehu jako "Girdlestone Peak" — niewielki błąd
Wschodnia część widnokręgu prezentowała się nadzwyczaj wyraźnie. Główny grzbiet Tararuas, podświetlony od tyłu na minuty przed wyłonieniem tarczy słonecznej, zdawał się tak blisko, że nigdy go z Kaukau nie widziałem dokładniej.

Tararuas Southern Crossing tuż przed wschodem słońca
Leżąca po zachodniej stronie Ohariu Valley, oświetlona z innej strony, niż do tej pory mi znana, również jawiła się w o wiele bardziej soczystych zieleniach, niż pod koniec dnia, gdy słońce wchodzi w obiektyw. Na jej dnie tu i ówdzie bieliły się placki nocnego szronu.


Nad północno-zachodnią Cieśniną Cooka, czyli dokładnie tam, gdzie potrzebowałem patrzeć, widok rozpościerał się na grubo ponad sto kilometrów; to jednak nie wystarczyło. Na horyzoncie kłębiły się chmury, i choć bardzo starałem się wmówić sobie, że widzę tam jakiś cień, to tak naprawdę nic nie widziałem. Nawet przez lornetkę.
Trudno, będę próbował dalej niedługo. Zimą są najlepsze ku temu warunki. Możliwe, że spróbuję wieczorem; mimo że przedświt jest teoretycznie momentem dnia o najlepszej przejrzystości powietrza, to zdjęcia Taranaki z Kaukau, które widziałem, były jednak robione o zachodzie.
2 notes
·
View notes
Text
Końtraktor
to taka biomaszyna, która napędza wiele ministerstw, banków i instytucji publicznych Wellington. Dzieli się na dwa podgatunki: niezależny i zwykły. Ten ostatni bywa też dla odmiany nazywany konsultantem.
Przez pierwsze dwa lata mojej pracy w Nowej Zelandii byłem właśnie konsultantem. Zatrudniony na umowę o pracę (permanent job contract) otrzymywałem zwykłe wynagrodzenie (w porównaniu z Polską raczej takie sobie), którego lwią część zżerał podatek; w zamian miałem prawo do urlopu i dni chorobowych. Mój pracodawca oddelegowywał mnie do klienta, nakładał na to bezwstydny haracz, a ja tam funkcjonowałem jako taki właśnie koń-traktor. Nic odkrywczego, normalny outsourcing.
Z punktu widzenia klienta, koń-traktor to taki silniczek, który bardzo prosto jest wymienić, jeśli coś nie styka. O ile zwykłego pracownika zapędzić do cięższej pracy niełatwo, a zwolnić jeszcze bardziej problematycznie, o tyle z kontraktorem nie nastręcza to wielkich trudności. Wystarczy "nie pasować kulturowo", co z reguły oznacza, że ma się w jakiejś kwestii zdanie odrębne i nie daj Boże się je wyrazi nazbyt pewnie, powodując u kogoś dyskomfort psychiczny. Jeśli ta umęczona umysłowo istota nakabluje komu trzeba (przepraszam: dostarczy negatywny feedback), to o przedłużeniu kontraktu można zapomnieć. Czasami, choć już w skrajnych wypadkach, klient może kontrakt wypowiedzieć, ot tak po prostu. Wraca się wtedy do swojej firmy macierzystej. Normalnie nie byłby to upadek z wysoka; sęk jednak w tym, że moja specjalizacja jest reprezentowana w Wellington dość wąsko; eliminacja z jednego projektu istotnie wpływa na sytuację zawodową, dodatkowo skomplikowaną przez silną konkurencję.
Przez ostatnie 13 miesięcy byłem zatem takim kontraktorem typu zwykłego: u klienta chodzić musiałem na paluszkach, a i tak, mam wrażenie, czasem zdarzyło mi nadepnąć temu i owemu na odcisk. Dodatkowy stres ciągłego gryzienia się w język (nie zawsze się udawało) i swoistego spsienia nie wiązał się przy tym z ekstra korzyściami.
Przejdźmy zatem do kontraktorów niezależnych. Są to de facto jednoosobowe firmy, reprezentowane przez agencje i agencyjki rekrutacyjne. Niezależni kontraktorzy (sole contractors) pracują za stawkę godzinową ("na fakturę") i poza tym nie otrzymują innych przywilejów. Jak mawiał Włodzimierz Ilijcz: "Kto nie pracuje, ten nie je". Proste. Agencja tylko załatwia kontrakty i bierze prowizję, aczkolwiek, w odróżnieniu od firm konsultingowych, prowizja ta nie jest bezczelnie wysoka.
I tu dochodzimy do crème de la crème: stawki. Ponieważ między specjalistą a klientem nie występuje instytucjonalny krwiopijca, koń-traktor niezależny jest wynagradzany całkiem zacnie — jakieś dwa razy więcej na rękę, niż pracownik — w zamian za rezygnację z urlopów, pewności pracy i za akceptację dyskomfortu "chodzenia na paluszkach".
Mnie takie rozwiązanie pasuje. Otrzymałem ponadto ofertę, którą trudno było odrzucić, i to bynajmniej nie w rozumieniu "Ojca chrzestnego". Za tydzień zaczynam jako mikroprzedsiębiorca, na razie na półroczny kontrakt. Życzcie mi powodzenia.
2 notes
·
View notes
Text
Matapouri Beach
Następnym miejscem odwiedzonym w Niedzielę Wielkanocną była, położona nieopodal wspominanego Tutukaka Head, Matapouri Beach. Na tej plaży zatrzymaliśmy się na dłuższą chwilę, na spacer, pływanie i szusowanie na bodyboard.

Plaża oczywiście całkiem ładna, zakończona od północy powulkanicznym wzgórzem, wcięta w ląd, łukowata, szeroka. Sporo ludzi, ale w Wielkanoc to nic dziwnego, zwłaszcza że pogoda sprzyjała spacerom.

Przy południowym końcu plaży znajduje się niewielki parking. Część miejsc jest na nim wydzielona na freedom camping, czyli można na nim zostać w kamperze na noc. Strefa ta jest dokładnie oznaczona słupkami z tabliczką: między jednym a drugim, nigdzie indziej. Parking nie posiada jednak twardej nawierzchni, na której mogłyby być namalowane linie, więc liczba pojazdów, które tam się zmieszczą, zależy nie tylko od ich wielkości, ale też od dobrej woli parkujących.

Stanęliśmy sobie w tej strefie, bo tylko tam było miejsce, przy czym zostawiliśmy słuszny odstęp od innych samochodów — wszak i tak nie planowaliśmy zostać tam na noc. Kilka metrów dalej odpoczywał na schodkach swojego minivana jakiś dwudziestoparoletni samotny ziomek, o zaczerwienionej lekko facjacie, z puszką napoju wyskokowego w ręku, o nieobecnym, zamglonym sporzeniu. Zanim my zdążyliśmy się wytarabanić z naszej tankietki, tradycyjnie wśród pokrzykiwań i harmidru (niestety, robimy wokół siebie dużo hałasu), koleżka ów dwa razy psyknął kolejnymi puszeczkami ulubionego najwyraźniej trunku, w pełni wyjaśniając genezę swojej czerwonej cery i mentalnej nieobecności.

Nie zapamiętałbym go wcale, gdyby nie to, że nieco później, gdy już zakotwiczył się lepiej w realu, chociaż ciągle pozostając na gumowych nogach, nagabywał nas o lepsze ustawienie naszego kampera, tak by więcej osób mogło skorzystać ze strefy freedom camping. Raz namawiał na to chłopaków, którzy zostali w aucie, a przy odjeździe także i mnie.
Nie wiem jak czytelnikom, ale mi bardzo poprawiają humor takie prospołeczne postaci, nawet jeśli są nawalone jak stodoła. Nie tylko "nawet", a raczej "zwłaszcza", bo doświadczenie nauczyło mnie, że gdy podchodzi taki zawiany gość, należy się spodziewać raczej sępienia fajek albo kasy na browara.
0 notes
Text
Hot Water Beach

Na południe od Hahei, między miasteczkami Whitianga i Tairua, znajduje się długa, piaszczysta plaża, pięknie wkomponowana w domykające ją wzniesienia. Blisko jej południowego końca wznosi się nad nią skaliste wzgórze, schodzące do samej wody, lecz nie przerywające jej ciągłości; podczas przypływu można przejść to zwężenie po oberwanych skałach, podczas odpływu zaś otwiera się dogodne, szerokie przejście poniżej.

Hot Water Beach, mimo że łatwo dostępna samochodem, jest pustawa, aczkolwiek nie odludna. Po prostu jest się gdzie na niej rozejść: od przeciwległego końca dzielą nas niemal 2 km spaceru, a wioska z domkami letniskowymi znajdująca się za wydmą nie jest na tyle duża, by nawet w środku lata istotnie podnieść liczbę ludzi korzystających z plaży.
Jeśli jednak zwrócimy wzrok ku owemu pochylającego się nad wodą wzgórzu, a opócz tego trwa właśnie odpływ, u jego stóp zobaczymy dziwne zbiegowisko.

Tłum plażowiczów stłoczonych na wyciągnięcie ręki od siebie, większość z nich uzbrojona w pokaźnych rozmiarów szpadle, zasadza się w tym miejscu na gorące wody geotermalne sączące się do zatoki płytko pod piaskiem. Intensywność źródła jest zbyt mała, by poczuć ciepło bezpośrednio, jeśli więc chce się go doświadczyć, trzeba wykopać sobie dołek i poczekać, aż woda naciurka do środka. Szerokość strefy też nie jest duża, może ze 20 metrów, więc każdy stara się znaleźć możliwie blisko wysuniętej ku morzu skały.

Odwiedziny na Hot Water Beach zaplanowaliśmy głównie dla teściów, którzy nie poszli z nami wcześniej na kończący się podobnym fenomenem naturalnym Tarawera Trail. Wprawdzie trochę spodziewaliśmy się tego, co zastaniemy, to jednak zaangażowanie, jakie niektórzy przejawiali w ryciu w piachu, a zwłaszcza w natychmiastowym anektowaniu opuszczonych nawet na chwilę dołków, zaskoczyło nas. Takiego zachowania można by się spodziewać po najmłodszych, ale wcale nie było to miejsce, gdzie rodziny z dziećmi były w większości.
Przypomniała mi się wówczas scena z "Monty Python i Święty Graal", w której król Artur przybywa pod mury swojej stolicy, witając ją słowami: "Camelot! Jedźmy tam!", po czym następuje sekwencja, w której rycerze Okrągłego Stołu tańczą w zamku kankana. Na sam koniec Artur konstatuje: "Zmieniłem zdanie, nie jedźmy tam. To jest miejsce dla durniów".
0 notes
Text
Mount Matthews po raz drugi

Dolina Orongorongo o świcie
W poniedziałek, gdy Karol III Mountbatten-Windsor obchodził swoje oficjalne urodziny w Nowej Zelandii, wspaniałomyślnie dając nam z tej okazji dzień wolny od pracy, a koincydentnie też Karol I Nawrocki wstępował na tron Rzeczypospolitej, nie dając nam jednak z tej okazji czegokolwiek, poprowadziłem kolegę na Mount Matthews.

Dla mnie była to już trzecia wizyta tamże. Jedną z nich tu opisałem szczegółowo, więc nie ma sensu się powtarzać. Warto jednak wspomnieć, że tym razem było znacznie chłodniej, jak również prawie bezchmurnie, co przełożyło się na wyśmienitą widoczność. Z Southern Saddle widać było Wellington z naszym Kaukau jak na dłoni (powyżej), a ze szczytu pięknie prezentowały się masywy Kaikoura Ranges, oddalone na dobrze ponad 150 km (poniżej, ponad wodą).

Czasu niestety też było znacznie mniej, z uwagi na krótszy dzień i wcześniejsze zamknięcie parkingu (czynnego zimą od 6:00 do 18:00). Nie mogliśmy przez to sobie pozwolić na ani jeden dłuższy odpoczynek. Zaczęliśmy o 6:15, jeszcze po ciemku, i tak też skończyliśmy. Bramę prowadzącą do Catchpool Valley przejechaliśmy w ostatniej chwili — widzieliśmy w lusterku wstecznym, jak się zamyka.

Palliser Bay, widok ze szczytu
2 notes
·
View notes
Text
Tutukaka Head

W Niedzielę Wielkanocną, po dłuższym śniadaniu i wizycie w kościele (u baptystów, bo taki akurat się trafił), poszliśmy na spacer na Tutukaka Head — półwysep lub wyspę leżącą na północny wschód od Whangārei, największego miasta Northlandu.

Niepewność, jak określić owo miejsce — czy jest półwyspem, czy wyspą — nie wynika z niepamięci. Tutukaka Head czasami jest jednym, czasami drugim, a zależy to od pływu. Przy stanie wysokim nie da się dojść na koniec suchą stopą, a jeśli jest dodatkowo sztorm, to nie da się przejść wcale. Przy stanie niskim powinno się udać.

Gdy tam byliśmy, odpływ był się już zaczął. Choć wciąż trzeba było przebrodzić kilkunastometrową przerwę, nie było to niebezpieczne. Większym problemem była jednak późna pora i spory dystans do pokonania autem tego dnia. Musieliśmy zawrócić, uprzednio napatrzywszy się, jak w jednym z przesmyków zderzają się wychodzące sobie naprzeciw fale — widok nieczęsto spotykany.

3 notes
·
View notes
Text
Coromandel Coromandel
W połowie Półwyspu Coromandel, na jego zachodnim brzegu znajduje się miejscowość Coromandel. Od niej, jak nietrudno zgadnąć, wzięła się nazwa całego półwyspu. Miasteczko przejęło zaś swoją nazwę od HMS Coromandel, który przypłynął tu w 1820 roku po ładunek drzewców na maszty. Statek zaś wziął swoją nazwę od Wybrzeża Koromandelskiego w Indiach (ojczyzny hebanowca koromandelskiego), które wzięło swoją nazwę od rządzącej tam w pierwszym tysiącleciu naszej ery dynastii Ćolów (po tamilsku: Ćolamandalam), która to dynastia wzięła swoją nazwę HGW* skąd.

Oprócz skomplikowanej etymologii, miasteczko Coromandel nie wydaje się charakteryzować niczym szczególnym, jednakże położone jest bardzo atrakcyjnie w spokojnej zatoce o nazwie — tu duża niespodzianka — Coromandel.

Zdjęcia tu zamieszczone pochodzą z Wyuna Bay, jeszcze mniejszej zatoki w obrębie Coromandel Harbour. Dostać się do niej można wąskim, skalistym półwyspem z fantastycznie zlokalizowanymi nieruchomościami, nierzadko z widokiem na obie jego strony. Kapitalne miejsce na wakacyjny dom.

W Wyuna Bay zobaczyć też można odsłony pięknych różnokolorowych brekcji.

Przypisy: * HGW — Hindus go wie.
0 notes
Text
Dziwne rozwiązania drogowe
Z jak mizernymi drogami musimy się mierzyć w Nowej Zelandii, na to utyskiwałem kilkakrotnie. Napisałem też odrębny artykuł o wkurzającym zwyczaju kamyczkowania nawierzchni (chipseal, alias droga utrwalona powierzchniowo, tzw. DUPa) w celu wytworzenia produktu drogopodobnego — nierównego, nietrwałego, o dużych oporach toczenia.
Aby temat dopełnić, pozostało jeszcze opisać różne dziwactwa drogowe, których próżno by szukać w Polsce. I tej kwestii dotknąłem, w artykule o mostach jednopasmowych. Nadszedł czas na pomniejsze ciekawostki.

Kumara Junction
Pierwsze miejsce na mojej liście zdziwień zajmują ronda z przejazdem kolejowym. Zdarzyło mi się przejeżdżać przez dwa takie, w Blenheim (Marlborough) i w Kumara Junction, koło Hokitika (West Coast). O ile jeszcze to w Blenheim jest w środku miasta i można zrozumieć takie rozwiązanie z braku miejsca, o tyle to w Kumara Junction jest zupełnie nigdzie. Wokół tylko las, płaska przestrzeń i mnóstwo straconych okazji do zbudowania tego w mniej kolizyjny sposób.

Fragment Bay of Islands Vintage Railway
Kolej na kolej — w środku miasta. Główną ulicą Kawakawa w Bay of Islands (Northland) biegnie linia kolejowa; prawda, że już tylko muzealna, ale kiedyś część krajowej sieci New Zealand Railways. Około 200 metrów przebiegu dzieli ze State Highway 1, będąc jej środkowym pasem.

Na zakończenie: rondo w lesie. Znajduje się w Northland, w pobliżu 90 Miles Beach, na skrzyżowaniu dwóch dróg gruntowych. Nie mam pojęcia, czemu ma służyć. Las wokół jest prywatny i jedna z dróg też. Kto bogatemu zabroni?
1 note
·
View note