Don't wanna be here? Send us removal request.
Text
Food guide by Tomasz
Jak może wiecie, Wietnam ma do zaoferowania bardzo wiele różnych dań. Jest ich naprawdę sporo a dodatkowo ich nazewnictwo jest dość skomplikowane. Często dania, które mają podobne nazwy są czymś zupełnie innym, także trzeba być ostrożnym, chyba że chcecie być w danej chwili zaskoczeni, a jak to z niespodziankami, czasami wychodzi super, a czasami dostajecie kości od kurczaka z odrobiną mięsa :)
I tak oto po paru dniach zaczęliśmy uważać na dania, które mają w nazwie Ga - czyli kurczaka, właśnie dlatego, że zdarza się, że na talerz trafia tzw. stara kura. Oczywiście udało nam się zjeść też kilka dań z pysznym kurczakiem i aby mieć zwiększyć szansę na dobry posiłek, jest na to pewien sposób - często kawałki mięsa są wystawione za szybą. Tak można zjeść dobry Com Tam, tłumaczony jako łamany ryż. Jest to tradycyjny ryż z dowolnym kawałkiem mięsa i jajkiem sadzonym. Do tego serwowane są pyszne sosy, które są specjalnością w kuchni wietnamskiej i często są sekretnym składnikiem pysznych tutejszych dań. Naszym ulubionym mięsem do Com Tam jest chyba bbq wieprzowina :)

Wietnam słynie z pysznych zup, przede wszystkim Pho. Jest to bardzo aromatyczny bulion z makaronem, mięsem i ziołami z dodatkiem limonki i chili. Najbardziej popularne wersje to Pho Bo (z wołowiną) i Pho Ga (z kurczakiem). Bardzo często jadamy Pho nawet na śniadanie, jest to bardzo dobry posiłek dający sporo energii do zwiedzania :) Oprócz Pho w Wietnami serwowanych jest mnóstwo innych rodzaji zup, często bardzo podobnych do Pho. Jedną z takich zup, które przypadły nam do gustu jest Bun Cha, który podawany jest z różnymi rodzajami mięs razem w jednej misce. Można znaleść w takim daniu coś podobnego do naszych polskich klopsików i kawałki boczku. Pycha.

Innym popularnym daniem w Wietnami jest Banh Mi, które chyba można kupić chyba jeszcze łatwiej niż Pho. Prawie na każdej ulicy można spotkać budki, które serwują te bagietki. Sekretem dobrego smaku są odpowiednie sosy. Każde Banh Mi będzie się trochę różnić, na przykład mięsem, warzywami czy przyprawami. Spotkaliśmy wersje z pysznymi tłuściutkimi kawałkami wieprzowiny albo nawet posmarowane czymś w rodzaju smalca. Trafiły nam się też bagietki z miniparówkami!
Tak naprawdę w każdym regionie Wietnamu podawane są różne dania lub różne wersje tego samego dania. Na przykład sajgonki najlepsze jedliśmy w... Sajgonie oczywiście :) Są one tam owinięte w super delikatny papier ryżowy oraz idealnie doprawione. Mniam. Innym typowo lokalnym daniem jest moje ulubione Cao Lau, które znaleźliśmy tylko w Hoi An. Jest to podsmażany makaron (grubszy niż typowe makarony w Wietnami), podawany z wieprzowinką i podawany ze świetnymi sosami. Taka kombinacja smakuje wyśmienicie. Do tego w Hoi An podają pyszne hernaty ziołowe, mrożone.

Na koniec nie można nie wspomnieć o pysznych kawach wietnamskich. Najbardziej popularna wersje to Ca Phe Su Da czyli kawa z mlekiem skondensowanym. Kawy są tutaj podawane w wersji na ciepło i z lodem. Ze względu na tutejsze upały próbowaliśmy prawie tylko wersji zimnej. Sama tutejsza kawa jest bardzo mocna i najczęściej jest podawana od razu z cukrem, więc jeśli ktoś chce bez cukru, to trzeba to za każdym razem wyraźnie zaznaczać podczas zamówienia. Z innych ciekawych opcji kawowych warto wspomnieć o kawie z jajem, która jest podawana jakby kogel-moglem - kawa jest bardzo słodka, ale w połączeniu z mocną kawą tworzy ciekawą kompozycję.
0 notes
Text
Hau Thao
Ostatni odcinek naszej podróży to wioska Hau Thao. Tak jak myślałem, że Ma Tra jest zapomnianą przez wszystkich miejscowością tak Hau Thao jest miejscem, o którym wiedzą tylko lokalni przewodnicy górscy albo osoby co tam mieszkają. Google maps nie ma pojęcia gdzie to jest, jakie tam są zabytki (ponoć jest kościół katolicki), niby coś znajduje ale to totalnie nie tam gdzie trzeba. Jedziemy trochę na ksero papierowej mapy, trochę na google mapsy a trochę pytamy ludzi. Niektórzy nie mają pojęcia gdzie w ogóle chcemy dojechać!
Po drodze napotykamy na budowlę na szczycie góry, z ciekawości podjeżdżamy, okazuje się, że to kurort z kwiatami jako miejsce relaksu i odpoczynku. Oprócz nas i obsługi nikogo tam nie było, a widoki rewelacyjne.










Niestety nie mamy dużo czasu na relaks bo słońce nas goni - mamy około półtorej godziny do zachodu słońca. Jedziemy dalej i nagle staje się najgorsza rzecz z możliwych. Moja maszyna ma swoje lata, dwójka nie wchodzi, nie działa prędkościomierz i coś cały czas stuka i puka i przy okazji pali jak smok. Właśnie zużyłem cały bak paliwa, a reszta dopiero doszła do połowy. Te dodatkowe kilogramy, które ze sobą targam każdego dnia nie mogą mieć aż takiego wpływu na spalanie.
I co teraz? Trochę strach w oczy zagląda bo jak teraz wrócić? Ale na ratunek przychodzi pani co mieszka kilkadziesiąt metrów od miejsca gdzie się zatrzymałem z dwoma litrowymi butelkami benzyny. Płacę podwójną cenę czyli 8 zl za litr ale w takiej sytuacji nawet nie przychodzi mi na myśl się targować.
Po kilku przygodach na drodze typu krowy, brak drogi, zastawiona droga ciężarówką albo koparką dojeżdżamy do Hau Thao. Koniec świata. Dosłownie. Dzieci, bez spodni i gaci wybiegają z domów nas zobaczyć, ulice zawalone są odchodami różnych stworzeń, dorośli przypatrują się z zaciekawieniem, a my oglądamy to wszystko z niedowierzaniem. Jeszcze większy szok wzbudza w nas wszechobecny zapach marihuany. Po chwili widzimy, że rośnie ona przy ulicy, w ogródkach, a z długich fajek, które palą staruszki unoszą się kłęby dymu. Pokazujemy na mapie i piszemy, że szukamy kościoła ale nikt nie ma pojęcia o co nam chodzi. Pokazujemy zdjęcie i podobny efekt. Przechadzamy się w tę i wew tę, robimy kilka fotek, jedziemy trochę w jedną trochę w drugą i nie pozostaje nam nic innego jak tylko wracać bo zaczyna się ściemniać.
Było to dziwne i ciekawe przeżycie, nie wiem czy dobrze dojechaliśmy czy nie ale współczuję ludziom co tam mieszkają. Zastanawiam się co oni wiedzą o świecie i życiu. Czy w ogóle interesuje ich co jest poza tym skrawkiem ziemi, który znają jak własną kieszeń, skoro zdobywają edukację podstawową w wieku dwudziestu lat? A może to właśnie oni znają sekret szczęśliwego życia.
0 notes
Text
Ta Phin
Ma Tra płynnie przechodzi w miejscowość o nazwie Ta Phin, która praktycznie wygląda tak samo jak Ma Tra tylko bardziej zbita. Kilka domów obok siebie, droga z błota i kamieni, dookoła masa kobiet dziergajacych szaliki, torebki, obrusy, narzuty i bransoletki.
Tutaj rozstajemy się z naszymi przewodniczkami, kupujemy kilka pamiątek i żegnamy się. Mają na prawdę fajne rzeczy, Tomaž kupił chyba trzy różne rzeczy, ja na prawdę ładny szal, który Hermes chciałby mieć w swojej kolekcji.
Wracamy w kierunku Sapy, po drodze co chwila zatrzymujemy się podziwiać widoki i wtedy podchodzą do nas lokalne kobiety chcąc nam sprzedać ich wyroby, które na prawdę są piękne ale ile można. Chociaż teraz jak myślę o sytuacji tych ludzi to trzeba było kupić z dwadzieścia bransoletek, bo dla nas to kilkadziesiąt złotych, a dla tych ludzi to spory zarobek.
Wracając z Ta Phin jedziemy drogą w budowie czyli po glinie z piachem, warunki nie są łatwe, co pewien czas przejeżdżamy pomiędzy kilkumetrowymi bajorami błota i wody deszczowej. Podczas mijania jednej takiej przeszkody z przeciwka jechał Wietnamczyk, który nawet nie myślał nas przepuścić tylko chciał się wyminąć na bardzo wąskim paśmie ziemi pomiędzy kałużami. W tej chwili Tomkowi puściły nerwy i odbił za mocno kierownicą w bok, przejechał przez sam środek ogromnej kałuży, jakimś cudem tylko się nie wywrócił, uderzył w gliniany blok po drugiej stronie i po prostu odjechał. Koniec końców miał tylko obłocony skuter, ale serce we mnie zamarło jak to widziałem. Szczęście sprzyja początkującym.










0 notes
Text
Ma Tra
Nasze jednoślady poprowadziły nas dalej, do miejscowości, której nie ma na google mapsach czyli Ma Try. Wioska o której świat zapomniał, wysoko w górach, po drodze, która nawet dla wprawnych jeźdźców stanowi problem. Na zjeździe, który wygląda jak trasa w nieznane, po błocie i kamieniach, rozstawionych jest kilkanaście pań, które oprowadzą każdego po okolicy jeśli w zamian kupimy ich ręcznie haftowane wyroby. Co ważne, nie można po prostu im dać pieniędzy bo to by była obraza. Przystajemy na tę propozycję. Po drodze dowiadujemy się gdzie panie mieszkają, gdzie mają rodzinę, gdzie tworzą szale i bransoletki, gdzie mają uprawy marihuany "na potrzeby włókien". Jedyne czego brakuje to szkoły. Okazuje się, że edukacja tutaj za bardzo nie dotarła i edukację na poziomie podstawowym można otrzymać w wieku 20 lat! Chodzi mi o czytanie, pisanie i bardziej zaawansowaną matematykę niż dodawanie i odejmowanie. Zakątek świata o którym zapomniał nawet socjalistycznych rząd Wietnamu. Jak odjeżdżaliśmy to goniły mnie dzieci, żebym kupił bransoletkę za złotówkę. Ciężko było im odmówić o kupiłem dwie.
Żeby podnieść trochę nas na duchu na chwilę słońce przebiło się przez chmury żeby pokazać, że życie tutaj nie jest tak straszne jak się wydaje.










0 notes
Text
Golden Stream i Love Waterfall
Następny przystanek był za kilka kilometrów i niestety wymagał niemałego spacerku (około godzinki w jedną stronę) ale widok wynagradzał wszystko. Złoty Strumień i Wodospad Miłości mimo złej pogody są super i gorąco polecam każdemu kto tu trafi. Zdjęcia oddadzą to lepiej niż tyrada słów.










0 notes
Text
Silver Waterfall
Chyba w cenie wynajmu skuterów mieliśmy zawarty jakiś pakiet pogodowy bo jak tylko wsiedliśmy na nasze rumaki to przestało padać. Szybkie tankowanie i jazda do pierwszego punktu zwiedzania czyli Srebrny Wodospad oddalony o zaledwie sześć kilometrów od naszego hostelu.
Podzieliliśmy się, że ja jadę pierwszy jako jedyna osoba z prawkiem na moto, potem nowicjusze, a na końcu doświadczony Tomaž. Pierwszy odcinek nawet spoko, bardzo mały ruch, równy asfalt przez większość czasu tylko w jednym miejscu dosłownie zabrakło drogi. Na odcinku ok 50 m była sama ziemia i kałuże. Odcinek zajął nam trochę dłużej niż myśleliśmy, no ale jak na pierwszy raz dla Tomka na skuterku to nawet spoko.
Przy parkowaniu pod wodospadem spotkaliśmy się z cwaniactwem pewnej Wietnamki, która chciała skasować od nas kasę za zostawienie skuterów przy ulicy. Powiedzieliśmy jaśnie pani jak bardzo ja szanujemy i dlatego zaparkujemy się gdzie indziej czyli dwadzieścia metrów dalej. Niestety karma szybko wraca i Kalina wywróciła się ze skuterem. Nic się jej nie stało, ale skuter miał wyraźne ślady gleby. Pomyślałem sobie, że nie jest to najlepszy początek podróży, ale żeby nie zapeszać tylko rzuciłem "wyklepie się".
Pora zobaczyć wodospad i przez zobaczyć oznacza to niestety zapłacić i zmierzyć się z moją nemezis - schodami.










0 notes
Text
Bikers gang!
Wstaliśmy wcześnie rano, żeby załapać się na śniadanie jak tylko otworzą bufet, który znajdował się na najwyższym piętrze naszego hostelu. Byliśmy chwilę przed siódmą, a przed nami już krótka kolejka... Śniadanko było przygotowywane przez obsługę, dosyć skromne ale lepsze to niż nic. Po śniadaniu zanieśliśmy torby do przechowalni i część z nas wynajęła skutery. Dzień wcześniej ustaliliśmy, że każdy zwiedza jak chce, ale według wielu źródeł, zwiedzanie na jednośladach jest najlepsze. Tomaž i ja od razu powiedzieliśmy, że jedziemy na skuterach. Reszta chciała jechać jako plecak z azjatyckim kierowcą, ale jak się okazało, na takie pomysły to trochę za późno. Każdy musiał się zastanowić na co go stać. Kalina oznajmiła, że ona jeździła już w wielu krajach tylko nigdy w górach, a Tomek jako rozgarnięty chłopak stwierdził, że da radę i koniec końców Kalina i Tomek postanowili pojechać z nami, a Necker i Martyna zdecydowali się na piesze zwiedzanie.
Dostaliśmy cztery rumaki, dwa "manuale" według lokalnych standardów i dwa automaty. Manual azjatycki to jakiś pół automat, bo nie ma sprzęgła a za to ma biegi i ponoć więcej mocy. Podział był prosty manuale dla Tomaža i mnie, automaty dla reszty. Przy wypożyczaniu przeszliśmy krótki instruktaż i trzeba było pokazać, że umie się jeździć. Nadeszła chwila prawdy. Trochę się baliśmy co jak Tomek nie ogarnie. Ale panu chyba bardziej zależało na kasie z wynajmu, bo w końcu kasował 150 000 dongów czyli całe 30 zł, ponieważ jak zobaczył Kalinę i Tomka to zapytał się czy oni kiedykolwiek jeździli. Po krótkiej rozmowie, że tak ale inny typ, model, system w ogóle makaron na uszy i kiwnął ręką. W końcu hajs nie śmierdzi.
I tak oto czwórka jeźdźców apokalipsy wyjechała na zwiedzanie.
Planowana trasa Sapa - Silver Waterfall - Golden Stream - Love Waterfall - Ma Tra - Ta Phin - Hau Thao.



0 notes
Text
Sapa
Kogokolwiek nie zapytałem co muszę zobaczyć w Wietnamie to odpowiedzi były dwie - Sapa i Ha Long bay z naciskiem na to pierwsze.
O ósmej wsiedliśmy do wynajętego busa, który towarzyszył nam przez cztery dni. Chcąc zwiedzić jak najwięcej było to jedyne rozwiązanie, a przed nami była trasa Ha Noi - Sapa - Ba Be - Cat Ba. Autobusy i pociągi owszem kursują do Sapy, ale odjazd jest o 7 albo o 13, co nie wygląda tak źle, ale kolejny etap podróży do Ba Be komunikacją publiczną już nie wchodził w grę bo go po prostu nie było.
Po pieciu godzinach jazdy po drodze, którą w Wietnamie uznaje się za bardzo dobrą krajówkę, a u nas uznalibyśmy za kurs do motocrossa przyjechaliśmy na miejsce. Przywitała nas iście lokalna pogoda - lało i miało lać przez tydzień. Niestety plan naszej podróż nie za bardzo pozwalał na zmianę kolejności zwiedzania więc pozostało tylko podziwiać Sapę w ten alternatywy albo jak to lubują się określać lokalni "mistyczny" sposób.
Gdybym ja miał opisać to miasto w dwoch słowach to zadanie byłoby bardzo proste - wietnamskie Zakopane.









Podchodziliśmy po mieście, zobaczyliśmy lokalny targ, galerię, kościół jaki tylko w Azji można spotkać, trochę podjedliśmy i wcześnie spać bo od rana zwiedzanie okolicznych wiosek na skuterach!
0 notes
Text
Wybory
13 października 2019, wstajemy wszyscy punktualnie o 6, ogarniamy się, śniadanko i jazda grabem do ambasady, żeby jak najszybciej zagłosować i uciekać prywatnym busem dalej. O 7:15 jesteśmy już ambasadą i pierwszy hit dnia - do środka może wejść jedna, maksimum dwie osoby jeśli są spokrewnione albo parą. Ciekawe ograniczenie, ale jak tylko wszedłem do środka wszystko stało się jasne. Lokal wyborczy był w iście wietnamskim stylu - bardzo mały z tylko jednym stanowiskiem do głosowania i do tego hmmm specyficzny żeby nie powiedzieć obskurny.


Po oddaniu głosu ja Najjaśniejsze Słońce Narodu, Najwspanialszego Wodza, Jedynego Uczciwego Presesa, Prawdziwego Polaka dowiedzieliśmy się od komisji, że w tym roku było aż trzy razy więcej zarejestrowanych niż w poprzednich wyborach czyli 160 osób!
Tyle o polityce, next stop - Sapa.
0 notes
Text
Hanoi wieczorem
Zadowoleni z siebie, że jednak coś udało nam się zobaczyć tego dnia poszliśmy na kawkę, piwko a później na jedzenie. Znajdowaliśmy się w lepszej dzielnicy więc do wyboru były głównie europejskie restauracje. Dziewczyny stwierdziły, że mają ochotę na pankejki, Necker poszedł szukać masażu i tak zostaliśmy w trójkę. Nie po to jechaliśmy tak daleko, żeby jeść naleśniki i zaczęliśmy szukać jakiejś lokalnej kuchni. Wszędzie jednak napisy po angielsku czyli wiadomo, że pod turystów, a co za tym idzie to ceny i mała autentyczność jeśli chce się poczuć co je przeciętny Wietnamczyk. Po kilku minutach zauważyliśmy, że w jednej malutkiej furtce, cały czas jest ruch, frontu budynku nie zdobią ogromne szyby jak wszędzie dookoła tylko betonowa ściana z małymi otworami na okienka. Przez te okienka widzimy, że zajadają się tutaj wyłącznie lokalni mieszkańcy albo pracownicy. Wchodzimy.
Nasze wejście wywołało niemałe poruszenie. Z kuchni wyszły dwie osoby, reszta klienteli patrzy na nas jakby myśleli, że zabłądziliśmy. Nikt nie wita uniwersalnym "hello" tylko po wietnamsku "xin chao". Już wiemy, że dobrze trafiliśmy. W tym miejscu nie ma menu tylko od pani zajmującej się ryżem dostaję się talerz, na nim ląduje ogromna porcja ryżu i dalej nakładaj sobie co chcesz. Nałożyliśmy sobie każdego dania na spróbowanie: tycich krewetek (wielkości ziarnka ryżu), żeberek na ostro, kurczaka, świnki, kulek mięsnych niewiadomego pochodzenia, tofu, masy różnych warzyw, których nazw nie znam. Z naszych talerzy po prostu się wylewało. Na koniec pani spojrzała na to co sobie nałożyliśmy i poprosiła o czterdzieści tysięcy dongów czyli coś około sześciu i pół złotego. Jedzenie było przepyszne.


Ostatnią atrakcją na dzisiaj była wizyta w salonie masażu. Mi osobiście ten pomysł nie wydawał się jakiś super, ale reszta nie chciała słyszeć o czymkolwiek innym. Ponoć byli obolali od podróży i chodzenia, a to przecież ja jestem największy i nigdzie się nie mieszczę, a do tego noszę najwięcej balastu... No ale co zrobić, sam nie będę się szlajał po mieście. Wybieramy i płacimy za różne masaże. Ja wybrałem masaż stóp, bo to chyba jedyne miejsce, które czułem, że może być zmęczone. Wchodzimy do pokoju z masą rozkładanych foteli. Co ciekawe mieszczę się bez problemu. Opaska na oczy, nogi do bali i co ciekawe pani zaczyna masować mi głowę, ręce, tułów. Coś dziwny ten masaż stóp, ale nie chce mi się nawet dyskutować bo po angielsku nie bardzo pani kuma, a do tego przeszkadzałbym innym. Jak skończyliśmy to po rozmowach wywnioskowaliśmy, że coś musiało się im pomylić i dostałem masaż całego ciała tak samo jak Tomaž (a zapłaciłem połowę ceny!)
Moje wrażenia? Ogólnie spoko, czułem się względnie zrelaksowany, ale żeby podniecać się tym, jakby to było najlepsze uczucie na świecie to bez przesady. Może to dlatego, że ja potrzebuję cały czas coś robić, czuć wiatr we włosach, rozmawiać z ludźmi, próbować czegoś nowego (zarówno jedzenia jak i doświadczeń) albo dostawać strzał adrenaliny jeden za drugim? Nie wiem. Może jeszcze gdzieś pójdziemy na masaż to to sprawdzę. Werdykt - bez szału.

Jeszcze jedna uwaga, tak gdyby kolega pytał - w Wietnamie, w odróżnieniu od Tajlandii, nie oferują opcji happy finish, uważają to za obraźliwe.
0 notes
Text
Szybko, szybko, może jeszcze się uda
Skończyliśmy zwiedzać Cesarską Cytadelę ok piętnastej trzydzieści. Na przeciwko niej znajduje się Mauzoleum Ho Chi Minha, jednak nie było szans go zobaczyć ponieważ jest otwarte od ósmej do dziesiątej (a pamiętajcie, że zaspaliśmy) i są straszne kolejki. Co ciekawe bardzo blisko tej ważnej lokalizacji znajduje się polska ambasada, którą postanowiliśmy odwiedzić. Mamy bardzo fajny budynek, a na murze okalającym ambasadę znajdują się zdjęcia z różnych zakątków Polski. Wygląda super, ale na drzwiach zero informacji o wyborach, pięć dzwonków, na które nikt nie reaguje, a policja przed nie mówi w żadnym innym języku niż wietnamski... Od razu poczuliśmy się jak w dowolnym polskim urzędzie. Po dziesięciu minutach postanowiliśmy olać temat i zamawialiśmy już graba (taki azjatycki uber) do muzeum historii Wietnamu bo może coś jeszcze uda się zobaczyć tego dnia, kiedy Martyna znalazła, że za rogiem jest jeszcze brama do naszej ambasady z obwieszczeniem o wyborach. Nie no spoko, w kraju, gdzie obcokrajowcom nie można jeździć samochodem, obwieszczenia wieszamy na bramie wjazdowej zamiast przy wejściu. Fuck logic.



Pan w grabie bez popędzania i tłumaczenia, że mamy mało czasu, sam z siebie zapierdzielał. Czerwone nie było dla niego w ogóle przeszkodą i przed wejściem do muzeum byliśmy na trzydzieści minut przed zamknięciem.

Bilety i do środka. Na wejściu wykrywacz metalu i RTG, standard, ale co ciekawe obsługa śpi, nie wiemy teraz czy wyjmować nasze rzeczy czy nie. Przechodzimy przez bramkę, oczywiście zapikała, pani zza biurka podniosła tylko głowę i gestem pokazała, że mamy iść dalej i dać jej spokój.
Muzeum było ciekawie zaprojektowane, w pierwszej sali były czasy kiedy ludzkość wychodziła z jaskiń na terenie obecnego Wietnamu. Spoko. Kolejna sala to epoka bronzu, no nawet ma to ręce i nogi. Kawałek dalej jednak mamy już razem eksponaty z drugiego jak i osiemnastego wieku. Piętro wyżej z kolei wieki dziesięć do czternaście, a na samej górze znowu wiek drugi i trzeci oraz osiemnaście do dziewiętnaście. Tak jakby zabrakło im eksponatów albo czasu na zaprojektowanie wystaw. Niezależnie od tego mieli kilka fajnych artefaktów.





Jeszcze kwestia zwiedzania. Z racji, że gonił nas czas i byliśmy ostatni, to jak wychodziliśmy z każdej sali to gaszono za nami światło. Było to dosyć dziwne uczucie, ponieważ wyszliśmy z niego na kilka minut przed zamknięciem.
0 notes