Don't wanna be here? Send us removal request.
Text
Jak pokochałem literaturę górską
Patrzę na ten tytuł i uśmiecham się, oczywiście wewnętrznie w duchu. Przecież nie będę się szczerzył do samego siebie, a tym bardziej do monitora. Myślę, że to dobry początek dla tego bloga. Jednak nie dajcie się zwieźć pozorom. Nie będziemy tu rozmawiać tylko o Himalajach i wspinaczce. Mam nadzieję, że przekrój tematów będzie tak szeroki, jak nam na pozwoli czytelnicza wyobraźnia.
Nie uciekajmy jednak w dygresję, pozostańmy przy głównym temacie, czyli jak pokochałem literaturę górską. To było dokładnie w 2013 roku i wbrew pozorom nie zaczęło się od tragedii na Broad Peaku. O niej dowiedziałem się dużo później. Początkiem była „Ucieczka na szczyt” Bernadette McDonald. Książka, która doskonale wprowadza w temat polskiego himalaizmu. Opowiada w przystępny sposób legendę lodowych wojowników. Zresztą do dzisiaj jak ktoś przychodzi i pyta mnie od czego zacząć, to polecam właśnie tę pozycję.
Po przeczytaniu „Ucieczki na szczyt” czułem ogromny niedosyt. To jest właśnie fenomen tej książki. Ona nie zaspokoi w pełni naszej ciekawości. Otworzy drzwi. To czy podejmiemy tę wędrówkę zależy już tylko wyłącznie od nas samych. Ja byłem zaintrygowany. Istniała dziedzina, o której nie miałem pojęcia, w której Polacy osiągali ogromne sukcesy. Teraz z perspektywy czasu wydaje mi się nie do pomyślenia, że o takich osobach jak Jerzy Kukuczka, Wanda Rutkiewicz, czy Wojciech Kurtyka nie uczy się w szkołach. Przecież zdobycie korony Himalajów i Karakorum to jak wygranie mundialu albo nawet lepiej.
Jak już wcześniej wspomniałem, byłem zaintrygowany. Pewnie byłoby kłamstwem stwierdzenie, że do końca roku czytałem tylko literaturę górską, ale stanowiła ona znakomitą większość. Zacząłem od poznawania historii Jerzego Kukuczki i Wandy Rutkiewicz. „Mój pionowy świat” i „Na szczytach świata” pochłonąłem od razu. Później nadszedł czas na „Na jednej linie”. Podstawy miałem i mogłem dalej zgłębiać temat zwłaszcza, że niespodziewanie pojawiło się kilkadziesiąt tytułów na horyzoncie.
Pewnego popołudnia, które tradycyjnie spędzałem nad lekturą, wspinając się na Dhaulagiri, czy Lhotse, brodząc po pas w śniegu, uważając na niestabilne seraki i pilnując, żeby nie zgubić towarzyszy w śnieżnej burzy, do mojego świata brutalnie wtargnęła rzeczywistość w postaci Pani Rodzicielki, która przyniosła pokaźny stosik książek o górach. Okazało się, że leżały ukryte przez te wszystkie lata, żebym się nadmiernie nimi nie zainspirował i nie rozpoczął własnej kariery wspinaczkowej. Do dzisiaj, to wspomnienie przywołuje na twarz uśmiech. Tyle lat straconych. Przecież mogłem zostać kolejnym lodowym wojownikiem. A zamiast tego zostałem papierowym.
Poznawanie się nabierało rumieńców. Nasza więź umacniała się. Większość czasu spędzaliśmy razem, a to wcale nie było takie proste jakby mogło się wydawać. Teraz dostęp do literatury górskiej jest prosty. Można pójść do Empiku albo lepiej, wejść na jego stronę i zamówić sobie kilka pozycji. Agora zaczęła gromadzić w swoim portfolio pozycje, które wcześniej rozrzucone były po różnych mniejszych wydawnictwach. Aż chce się napisać, kiedyś to było. Pamiętam, że jak tylko w okolicy odbywał się jakiś festiwal górski, to biegłem w te pędy, żeby uzupełnić moją biblioteczkę. Zakup nowej pozycji, to za każdym razem było święto. Naprawdę, musicie mi uwierzyć na słowo.
Oczywiście, jak w każdym związku pojawiły się wątpliwości. Część pozycji wydawanych pod koniec lata osiemdziesiątych była siermiężna i wymagała dużo samozaparcia, żeby dotrzeć do szczytu. A himalaizm nie kończy się na szczycie, trzeba jeszcze wrócić do bazy. Dzisiaj pewnie określilibyśmy te książki mianem pozycji dla koneserów, bo też w istocie takie są. Nie dla wszystkich. Jednak najtrudniejszą próbą była kwestia fabuły. W gruncie rzeczy wszystkie mówią o tym samym, o górach i ich zdobywaniu. Pewien schemat jest niezmienny. Trzeba dotrzeć pod wybrany przez siebie szczyt, następnie założyć bazę, zaaklimatyzować się, zdobyć szczyt, zwinąć bazy i wrócić. Wyjątkiem są wyprawy w stylu alpejskim, ale nie wchodźmy w detale. To może być za dużo jak na pierwszy raz.
A więc fabuła stała się problemem, zwłaszcza że po dłuższym obcowaniu z tą literaturą można osiągnąć złudne poczucie wszechwiedzy. Na takiej wyprawie przeważnie jest od kilku do kilkunastu osób. Wystarczy, że dwie-trzy z nich napiszą swoje autobiografię i pozyskana raz wiedza zaczyna się utrwalać. Może to być męczące. Jednak ta wszechwiedza jest złudna, jak już wcześniej napisałem. Każda perspektywa jest inna, każdy przeżywa wyprawę na swój unikalny sposób. Właśnie jestem w trakcie „Gór w cieniu życia” Janusza Majera i Dariusza Jaronia. Niby o wielu z tych wypraw już czytałem, ale są w niej informację, o których nigdy nie słyszałem.
Za każdym razem można dowiedzieć się czegoś nowego. Z czasem po prostu warto robić większe przerwy między kolejnymi pozycjami literatury górskiej, dzięki temu przyjemność ze wspólnie spędzonego czasu będzie większa. Nie bywam już tak często w papierowy Himalajach, ale zawsze do nich wracam. Jak to mówią stara miłość nie rdzewieje.
#gory#himalayas#himalyangeographic#mountain#wspinaczka#jerzykukuczka#wandarutkiewicz#arturhajzer#wydawnictwosqn#books#czytanie#przygoda#hiking#reading#52bookschallenge#memories#wspomnienia#broadpeak
0 notes