Tumgik
wilanowo · 5 months
Text
Pokolenie kaletników
Obserwując kolejne zjawiska w przestrzeni internetu, dostrzegam pewną niszę w pokoleniu millenialsów. Gdzieś pomiędzy granicą millenialsów młodszych, około trzydziestoletnich, oraz starszych przedstawicieli tej generacji, jawi się pokolenie ludzi dorosłych i niepokornych. Pokolenie wyznawców codzienności, do bólu przyziemnych w najczarniejszych momentach życia, i do przesady uduchowionych, gdy lekkość bytu staje się nieznośna. Oto specyficzne pokolenie prawie-czterdziestolatków: pokolenie kaletników.
Pochylmy się zatem nad tymi, dla których dorosłość jest konceptem równie podniosłym, jak królewskość. 
Wszystko już było. Przyszłość jest niepewna, teraźniejszość zaś niegodna zaufania. Warta wspomnienia jest jedynie przeszłość — w niej to bowiem urodziło się i wciąż żyje pokolenie kaletników. Ich życie wypełnia pragnienie czasów minionych; tych, w których żyli, choć niekoniecznie je przeżyli.
Tumblr media
Zatem tylko odlschoolowe romanse i staromodni mężczyźni. Prawdziwe kobiety o ustach skrytych pod krwistoczerwoną szminką. Szczerość, bezwstydnie pozbawiona okrycia, wolna i nieskrępowana, kąpiąca się nago w morzu. Prostota chaosu. Codzienność spowita szarym papierosowym dymem, nadającym jej przyjemnie chłodną barwę. Klasyczne autorytety. Muzyka z przekazem. A także histeryczne porządnie rzeczy materialnych.
Przeszłość, wraz z całym dobrodziejstwem swoich zwyczajów, trzyma ich kurczowo w objęciach. Za wszelką cenę pragną tam pozostać, choćby mieli walczyć o oddech, przykryci jej gruzami
Kaletnicy to fascynująca gama ludzi młodych, romantyzujących toksyczne aspekty minionych epok. Oczywiście sami nie nazywają ich “toksycznymi”. Co to, to nie. To przecież słówko wyjęte wprost ze słownika dzieciaków z pokolenia, które samo nie wie, czego chce, choć jednocześnie pozjadało wszystkie rozumy. Dzieciaków oderwanych od życia, żyjących w oparach swoich wyobrażeń. 
Tymczasem kaletnicy to pełni pogardy wyznawcy codzienności, pławiący się w byciu innymi od innych, zakochani we własnej nieciekawości. To pokolenie ludzi niepokornych. Ludzi palących papierosy, pijących wino i wyznających klasyczne autorytety. Pokolenie naturalistów, nienawykłych ubierać swoje myśli w polukrowane słowa. To ludzie ceniący sobie szczerość, nieważne jak brudna by nie była. Ludzie pragnący stabilności, uziemienia. W każdym znaczeniu materialiści.
Gdy myślę o przeciętnym przedstawicielu tego pokolenia, mam przed oczami młodego starego człowieka — człowieka młodego ciałem, a starego mentalnością. Pragnącego tego, co przeminęło: kamiennych idoli coraz mocniej dotkniętych zębem czasu; romansów w starym stylu; prawdziwych kobiet i prawdziwych mężczyzn.
Współczesny przekaz, który znamy z mediów tradycyjnych i społecznościowych, wydaje im się miałki, nijaki, pozbawiony mocy. Nie ufają tematom chwytliwym, klikalnym. Domagają się głębi i znaczenia. Aż dziw, że proza życia jak dotąd nie otrzymała od nich jednej gwiazdki na Lubimy Czytać.
Pragnienie doznań duchowych nie jest jednak w stanie przyćmić ich pragnień materialnych. Szalone buty, torebki o wymyślnych kształtach, drogie kosmetyki, paznokcie pasujące do nastroju - a wszystko to pod płaszczykiem podszytym histerią. Wszak nie od dziś wiadomo, iż jednostki inteligentne reagują na wszystko niezwykle gwałtownie.
Emocjonalność i skłonności do histerii to główne cechy przedstawicieli tego zbuntowanego pokolenia – pokolenia wychowanego na “złotych myślach” i MySpace, pokolenia natchnionych cytatów na czarno-białych zdjęciach, refleksyjnej muzyki i dymu papierosowego unoszącego się w noc. Papieros i kawa. Albo energetyk. Śniadanie dawnych młodych zbuntowanych, obecnie dorosłych antysystemowców, sprzeciwiających się moralnej sterylności świata, hołdujących prawdziwości, nierzadko podszytej zepsuciem. Bo przecież życie nie jest proste, nie jest logiczne, nie namalowano go wyłącznie w czerni i bieli.
Swoje problemy (chociażby z używkami) bagatelizują, powołując się na mityczne czasy, które były. Cnotą zaś niezmiennie pozostaje nihilizm i intelektualizm budowany na cytatach z książek, które niekoniecznie przeczytali.
W ich życiu brak jest obiektywnej moralności. Zdrada jest dla nich pociągająca. Seksowna. Brudna. A brud moralny jest fascynujący. Nie chcą w życiu nieskazitelności, nie znoszą czystości. Ona nie jest przecież prawdziwa; to jedynie fałszywy wytwór społeczeństwa, mający na celu zakryć ślady realnego życia.
Mentalnie kaletnicy są dziećmi lat 90. Ich podejście do tego okresu stawia ich jednak w jednym rzędzie nie z obecnymi trzydziestolatkami, a z sześćdziesięciolatkami. Z lubością wspominają relikty tamtych lat, jak otwarcie pierwszego w Warszawie McDonalda — ten mityczny powiew Zachodu w szarej rzeczywistości, wtedy jawiący się niby Święty Graal. Wspominają też autorytety przeszłości i bezkrytycznie je szanują. Szanują za sam fakt istnienia, niezależnie od tego, co autorytety te po latach sobą reprezentują.
Towarzysząca im w życiu filozofia zakłada gloryfikowanie smutku, nieszczęścia i niezadowolenia. Nierzadko dni wypełnia im niechęć do życia. Ten stan uważają jednak za całkowicie normalny, i nieustannie gotowi są krytykować każdego, kto myśli inaczej. Wiadomo przecież, że nie ma prawa mieć racji.
Gloryfikują zatem smutek, nieszczęście i niezadowolenie. Niechęć do życia. Co więcej, uważają ten stan za normalny, skutkiem czego nie wahają się krytykować każdego, kto myśli inaczej - wiadomo przecież, że nie ma racji. Kaletnicy pławią się w swoim smutku, niczym Tumblr Girl: wyimaginowana odziana w artystyczną czerń nastolatka, pławiąca się w smutnej poezji i powieściach o niespełnionej miłości, ukrywając twarz w papierosowym dymie. Dziewczyna zastygła na zdjęciu z roku 2013.
Ich dni nierzadko wypełnia złość i frustracja życiem. Rozczarowanie, motywujące nihilistyczny porządek ich wewnętrznego świata. I zaskakujący pociąg do tego, co jest moralnie wątpliwe. 
Smutek pozostaje przy tym ich stanem domyślnym; przerywa go okazjonalna euforia spowodowana zdjęciem ciekawych, niemożebnie drogich szpilek. Smutku zaś nie zwalczają. To pokolenie nie przyjmuje przecież hydroksyzyny. Ono pije wino.
Żyjąc w świecie niepodobnych do siebie, każdy kaletnik czuje się jak stary, zgorzkniały dziad. Jednocześnie z lubością wychwala starość, z uporem nazywając ją dorosłością.
Kiedy spoglądam na nich, widzę pokolenie fanatyków przeszłości, zamkniętych w czasie, kiedy to było. Widzę radykalną dojrzałość, podniosłą niczym królewski majestat.
Jest to stan umysłu, stan ducha. Odwrotność dresiarzy w garniturach — pokolenie zobojętniałe na wojnę i zemstę, choć zaślepione zachwytem na własnym smutkiem.
I kiedy tak patrzę na nich przez nieco zniekształcone soczewki, dostrzegam ludzi, którzy w gruncie rzeczy chcieliby jedynie żyć dla siebie i po swojemu. Ich fiksacja na tym punkcie sprawia jednak, że mimowolnie odseparowują się od społeczeństwa, kreując na smutnych outsiderów z innej epoki — epoki, która istniała tylko w ich wyobrażeniach. I to w imię obrony tej epoki gotowi są odrzucać pozytywne zmiany zachodzące wokół siebie, świadomie dostrzegając tylko zakłamanie.
~Wilanowo
1 note · View note
wilanowo · 9 months
Text
Na krańcu Internetu
Od kiedy kula czosnkowa polskiego dziennikarstwa ogłosiła triumfalnie, że Internet się skończył, nie mogę spać spokojnie. Internet rzeczy – ta potężna wirtualna przestrzeń, gromadząca twórców treści i ich odbiorców, użytkowników w każdym wieku, przedstawicieli chyba każdej  grupy społecznej. 
Internet się skończył. Nie dostarcza już rozrywki ani wiedzy. Pora gasić światło. Feed na Facebooku świeci pustkami i reklamami, Twitter (albo X) płonie od jałowych dyskusji politycznych i cancellowania ludzi. Nasi znajomi nie piszą już postów w mediach społecznościowych. Wartościowe blogi giną w zalewie treści pozycjonowanych pod SEO. Że świecą więc ich szukać na pierwszej czy drugiej stronie wyników wyszukiwania. Nie ma już czego czytać. Życie straciło sens. Nic, tylko pustka i reklamy rzeczy, których przecież wcale nie chcemy kupić. Właśnie: dlaczego Facebook z uporem godnym lepszej sprawy chce mi sprzedać tę książkę albo ciuch z chińskiej szwalni? O co w ogóle chodzi? 
Tumblr media
Na potęgę posępnego algorytmu. 
Odpowiedź jest dość prosta, i myślę, że każdy średnio ogarniający wirtualną przestrzeń użytkownik z łatwością na nią wpadnie: algorytmy. 
Internet stoi algorytmami. Dla algorytmów zaś nie jest ważne to, co niesie ze sobą jakąś wartość, ale to, co się klika. A trzeba być prawdziwym ignorantem, żeby nie zauważyć, iż obecnie najlepiej klikają się krótkie filmiki na TikToku. 
No dobrze, powie ktoś. Ale to TikTok. Aplikacja rozrywkowa. A rozmawialiśmy przecież o mediach społecznościowych – wiecie, o tych, które za cel obrały sobie budowanie społeczności. Dlaczego więc nie widzę postów moich znajomych na Facebooku?
Tutaj odpowiedź będzie równie prosta, acz na pierwszy rzut oka może wydać się pozbawiona logiki: ponieważ dzisiejszym Internetem rządzi TikTok. 
Ta zorientowana na krótkie formy wideo aplikacja charakteryzuje się potężnej mocy algorytmem, który wręcz idealnie dobiera użytkownikowi treści, które powinny go zainteresować. I nie ma w tym stwierdzeniu przesady – sami użytkownicy potwierdzają, że gdy tylko algorytm „nauczy się”, co ich interesuje, ich feed zostaje zapełniony filmikami o konkretnej tematyce. W ten sposób aplikacja utrzymuje uwagę użytkownika, który powoli wpada w spiralę scrollowania swojej tablicy. Dlatego więc twórcy aplikacji spod szyldu Meta chcą wdrożyć podobny między innymi na Facebooku. Stąd zalew materiałów, które zdaniem algorytmu mogą nas zainteresować. Stąd posty od „twórców treści”, influencerów, nie od znajomych. Stąd wpisy sponsorowane, za których promocję autorzy zapłacili. I stąd też brak wpisów od znajomych: one zwyczajnie giną w gąszczu tego, co „powinno ci się spodobać”, nie zyskują zasięgów niezbędnych do tego, by trafić chociażby do minimalnej liczby odbiorców. Ewentualnie nie pojawiają się wcale, bo jaki sens ma pisanie do ściany w miejscu, które podobno miało angażować społeczność? 
Co zatem robią ci nasi znajomi, których wpisów od dawna nie widzieliśmy? Chociażby przenoszą się na zamknięte grupy zainteresowań. Tych na Facebooku nie brakuje – od dawna działają jako chociażby uzupełnienie dla fan pages, i świetnie się sprawdzają przy budowaniu społeczności. Mamy także szeroki wybór bardziej lub mniej hejterskich for. Weźmy taki Discord: zamknięty serwer zrzeszające na przykład fanów konkretnego twórcy. Od forum dyskusyjnego czy grupy na Facebooku różni go chociażby dynamika konwersacji, przypominająca raczej czat grupowy aniżeli wymianę ostów na forum. 
Znajomi, bliscy znajomi, przyjaciele. 
Stwierdzenie, że znajomi nie chcą się udzielać w mediach społecznościowych, to zatem gigantyczne uproszczenie. Za brak postów z własnymi przemyśleniami odpowiada coś więcej niż przekonanie o niskiej wadze własnych przemyśleń. Poza wspomnianym już algorytmem, który powoli zamyka użytkowników w bańkach informacyjnych, dochodzą jeszcze dodatkowe ustawienia mediów społecznościowych, które pozwalają nam wybrać, czyje treści chcemy oglądać w naszym feedzie, a także… kto będzie mógł oglądać nasze. Możemy zatem dodać wybrane profile do ulubionych, oraz wskazać znajomych, których uważamy za bliskich – w tej sposób część publikowanych treści będzie widoczna tylko dla tych wybranych bliskich znajomych, a nie widoczna dla ogółu. Możemy także wykluczyć część znajomych z grona odbiorców treści ogólnych, przy jednoczesnym nie wykluczeniu ich z grona znajomych.
Innymi słowy, następnym razem, zanim zaczniemy zastanawiać się, dlaczego nasi znajomi nic nie postują, weźmy poprawkę na to, czy nie zostaliśmy po prostu wykluczeni z grona tych, dla których ich posty są przeznaczone. 
Tumblr media
Święty spokój ponad wszystko. 
Internet potrafi być toksycznym miejscem. Z jednej strony jest w nim sporo ludzi, którzy zwyczajnie szukają konfliktu: sprzeciwiają się wszystkiemu dla samego sprzeciwiania, wchodzą w dyskusję z zamiarem udowodnienia rozmówcy, że jest idiotą, demonstrują swoją wyższość intelektualną, albo zwyczajnie trollują. Z drugiej strony mamy boty, które według niektórych źródeł (często z kategorii: no mordo, mówię ci) stanowią obecnie większość użytkowników sieci. Te z kolei zaprogramowane są na generowanie ruchu w konkretnych aplikacjach. A co lepiej generuje ruch i zaangażowanie niż właśnie konflikt.
Konflikt to jednak broń obosieczna. Dla portalu społecznościowego będzie oczywiście żyłą złota: reakcje, zaangażowanie, ruch. Duży ruch to zachęta dla reklamodawców, a reklamy w aplikacji to pieniądze. Z kolei dla użytkowników sztuczne konflikty wywoływane pod treściami podsuwanymi  przez algorytm na dłuższą metę mogą okazać się męczące – i to do tego stopnia, że ostatecznie potrafią zaważyć na decyzji dalszego pozostania na danej platformie, bądź używania jej w konkretny sposób. 
Jeśli mam ochotę dzielić się przemyśleniami na różne tematy, istnieją portale lepiej do tego dostosowane niż Facebook. Mikroblogi, klony Twittera, ba, nawet Instagram – przy czym w przypadku tego ostatniego trzeba brać poprawkę na algorytm i hashtagi. W końcu media społecznościowe, tak jak i społeczeństwo, zmieniają się i ewoluują. Naiwnością jest zatem oczekiwać, że Facebook będzie wyglądał i funkcjonował tak samo, jak dziesięć lat temu, oraz że ludzie obecnie o dziesięć lat starsi, będący na zupełnie innych etapach życia, będą chcieli używać medium identycznie tak, jak kiedyś. 
Internet w żadnym razie się nie kończy. On się po prostu zmienia, tak jak zmienia się świat nie-wiartualny. I to od nas, ludzkich użytkowników zależy, jak te zmiany wykorzystamy. Niestety, samo narzekanie, że kiedyś to było a teraz to nie ma, nie sprawi, że internet zacznie nagle funkcjonować tak jak w czasach, gdy byliśmy młodsi, a nasze życie nie składało się w większości z obowiązków.
I podobnie jak w życiu, fakt, że przestrzeń wirtualna stała się dla nas nudna, jałowa, pozbawiona świeżości, nie oznacza, że to z nią jest coś nie tak. Takie rozważania najlepiej zacząć od siebie, i postawić sprawę jasno, mówiąc, że internet przestał być ciekawy konkretnie dla nas. Jest to w końcu za duży twór, żeby ot tak po prostu mógł się skończyć. W tym starciu jeśli ktoś miałby się skończyć, to zawsze będziemy to my. 
~Wilanowo
2 notes · View notes
wilanowo · 10 months
Text
Cosplay człowieka rozumnego
Wydawało się, że w temacie zawłaszczania kultury (cultural appropriation) zostało powiedziane już wszystko. W końcu temat ten swój najgorętszy okres przeżywał w okolicach roku 2015, gdy internet zaczął głośno mówić krytykować zjawisko bezmyślnej zabawy elementami innych kultur i grup etnicznych, powodowanej zazwyczaj samą estetyką. Było to zjawisko dotyczące przede wszystkim mieszkańców Stanów Zjednoczonych, jednak bez problemu przebiło się również i na nasze polskie podwórko, gdzie w pewnym sensie zderzyło się ze ścianą. Polskie, a właściwie europejskie podejście do innych kultur różni się w końcu diametralnie od amerykańskiego, a różnice te stały się ostatecznie punktem wyjścia do wielu ciekawych, a czasem wręcz zabawnych przez swój amerykocentryzm dyskusji. 
Koniec końców, tematyka zawłaszczania kultur może nie tyle umarła, co wyciszyła się i odeszła w cień. Dlatego zdziwiłam się, że teraz, w roku pańskim 2023, znowu mam podstawę, by o niej mówić. A wszystko dlatego, że co jakiś czas w eterze pojawia się osoba, której zachciewa się robić „cosplay”.
Tumblr media
Wyobraźmy sobie taką sytuację: sobota wieczór i humor gituwa, podłoga wymopowana, obiad zjedzony, w tle leci film z YouTube, a my przy herbatce przeglądamy internety. Wtem niespodzianka – bo oto na popularnym portalu społecznościowym pojawia się zdjęcie opisane jako zabawa estetyką jednej z mniejszości religijnych. Z pobudek modowych. Z pobudek “bo tak”. Bo mogę. Hashtagi potwierdzają rozrywkowy charakter zdjęcia przedstawiającego “polską dziewczynę”, a jednocześnie zahaczają o poważną stronę kultu religijnego i samej mniejszości. Bo mogą. Bo tak się buduje zasięgi.
I właśnie ta „możność” obecna w niniejszej narracji sprawia najwięcej problemu. Bo przecież nie istnieje prawny zakaz zabawy jakąkolwiek estetyką; wszystko sprowadza się do moralności danej osoby, zarówno twórcy jak i odbiorcy. Do rozwagi, do wrażliwości oraz do znanego nawet z memów „rozumu i godności człowieka”. A ten przecież można cosplayować nawet łatwiej niż przynależność etniczną. Szczególnie w dobie mediów społecznościowych.
Obecnie wykreować taki wizerunek jest stosunkowo łatwo. Pełna kontrola nad medium sprawia, że jesteśmy w stanie zaprezentować się właściwie w jakikolwiek sposób. Możemy nawet od zera stworzyć postać, która pod innym imieniem i nazwiskiem będzie reprezentować to, jak chcielibyśmy być postrzegani. Na potrzebę dzisiejszych rozważań, weźmy na cyfrowy warsztat “intelektualizm”. 
Ponieważ jest to cech poważana w konkretnych środowiskach, prezentowanie swojej internetowej persony jako intelektualisty daje naszej postaci trochę dodatkowych punktów – ewentualnie służy jako karta wyjścia z więzienia w tej dziwacznej rozgrywce Monopoly. 
Ponadto jego estetyka jest niezwykle pociągająca. W końcu kto by nie chciał uchodzić za jednostkę wybitną, godną miana autorytetu? Być chętnie czytanym, widzieć jak inni się na nas powołują? I wreszcie, być szanowanym za wiedzę, nie za ładną buzię?  Ot, wystarczy zapozować z książką, najlepiej kilkakrotnie (najlepiej grubą, obowiązkowo non-fiction), i użyć paru mądrze brzmiących słów.
Magia wizerunku to rzecz powszechnie znana. I tak jak Supermanowi wystarczyły okulary, by mógł uchodzić za reportera, tak niektórym wystarczy sterta grubych książek, by uchodzić za intelektualistę. Do tego odpowiedni ubiór - schludny, ale nie wymagający. Intelektualista nie ma przecież czasu na próżność, na zajmowanie się wyglądem. Przecież większość czasu zajmuje mu intelekt. Sprawy wyższej wagi nie wymagają seksapilu.
Gdy wizerunek jest opracowany, pozostaje jeszcze zadbać o przekaz. Podobnie jak estetyka wizualna, nie powinien być wydumany czy histeryczny. Stawiamy na treści konkretne, a przy tym nietuzinkowe i głębokie, zawierające w sobie inspirującą myśl przewodnią. Oczywiście dużo przy tym czytamy, a przynajmniej często o czytaniu mówimy, żeby zachować pozory. Rzecz jasna, skupić należy się na samej czynności czytania, niekoniecznie zaś na tym, co się przeczytało i co z lektur wyniosło. Wspominane w przekazie książki obowiązkowo powinny być “mądre” – literatura faktu, książki historyczne. Zdecydowanie nie powieści, na pewno nie fantastyka. Fikcja nie niesie przecież żadnej intelektualnej wartości.
Prawdziwy intelektualista nie oddaje się trywialności życia. Stąd nieustanna potrzeba intelektualizowania nawet najbardziej prozaicznych czynności. Słowem, wszystkiego co może zbliżyć nas do postaci zwykłego szarego człowieka. Choćby zwykła pielęgnacja cery – maseczka czy zabieg kosmetyczny – nie może być powodowana zwyczajną chęcią posiadania gładkiej cery, tylko musi być, na przykład, eksperymentem. Obcinanie włosów zaśnie odbywa się ze względów estetycznych, a wyłącznie z praktycznych. Podobnie kupowanie ubrań, butów czy kosmetyków.
Jeśli chodzi o konsumpcję treści, których używamy do stworzenia wizerunku, również powinny być one spoza głównego nurtu: niszowe kino, niepopularna obecnie muzyka (najlepiej jeśli będziemy wymieniać samą nazwę gatunku, wtedy nie trzeba będzie udawać, że znamy dużą ilość wykonujących go zespołów). Najważniejsze jest jednak jak najczęstsze podkreślanie, że wykonujemy daną czynność związaną z rozwojem intelektualnym. Być może rozwój nie nastąpi przez osmozę, ale zawsze da nam to dodatkowe punkty do kreowania postaci.
Cały ten pieczołowicie stworzony wizerunek pozostanie piękny i spójny dopóty, dopóki nasz inteligencki przebieraniec nie otworzy ust, by gadać bez z góry ustalonego scenariusza. Nagle bowiem okazuje się, że większością tematów, o których przeciętna osoba coś niecoś słyszała, nasz inteligent się nie interesował ani się w nie nie zagłębiał. Z popularnymi zagadnieniami nie jest zaznajomiony, a o tak zwanych “gorących tematach” nie ma jeszcze zdania – czeka, aż skończy się na nie szał. 
Oczywiście nasz bohater nie przyzna się do braku należytych informacji ani do porażki. Przeciwnie: niedobory przekuje w atuty, szybko zmieni temat przywołując coś, na czym się zna (najchętniej własną osobę), ewentualnie wypunktuje pytającego, który miał czelność zadać pytanie spoza wąskiego kręgu zainteresowań cosplayera. Jasnym przecież jest, że intelektualisty nie wypada pytać o zainteresowania, bądź o zdanie na jakikolwiek temat. Nie, przed intelektualistą z Instagrama obserwujący winien mieć wygląd lichy i durnowaty, aby swoją wiedzą nie peszyć intelektualisty.
Zabawnie obserwuję się więc, jak osoba nazywająca siebie “intelektualistką” bawi się estetyką pewnej religii, sprowadzając ją na swoich social mediach do kilku prostych elementów: nakryć głowy, świec, zapachów, ozdób, ogólnie pojętej powierzchowności. Wszystko ograniczone do “ładnie”. I jak to osoba bawiąca się estetyką danej kultury lub religii, bez jakiejkolwiek wiedzy na temat tejże kultury lub religii, jedynym, co może nam jako odbiorcom dostarczyć, jest pustka. Wyprana z refleksji estetyka, uchwycona na prześwietlonym zdjęciu, Ponieważ może.
I tak samo jak nasz przebieraniec, my, odbiorcy, również możemy. Możemy oceniać jedynie po pozorach, bez dodatkowych przemyśleń, bez zastanawiania się, co autor miał na myśli, ponieważ oceniamy jedynie to, co widzimy: wydmuszkę w chustce na głowie, opatrzoną kilkoma popularnymi hashtagami. 
Owo swoiste cosplayowanie w cosplayu – przebieranie się za przedstawiciela innej religii, przy jednoczesnym pozowaniu na intelektualistę – jest zapewne w stanie dostarczyć pewien profit. Podobnie zresztą rzecz się ma z cosplayowaniem literata, poety czy dziennikarza. Będzie to jednak profit krótkotrwały, który zniknie, gdy tylko starannie wypielęgnowana skorupka zacznie pękać, a oczy obserwujących oślepi wrodzony blask chłopskiego rozumu. Wszak nie da się w nieskończoność ukrywać bezmyślności.
Szczęśliwie, po takiej “wpadce” można spokojnie skleić swoją inteligencką maskę, i wrócić do odgrywania postaci z klasą, czytającej mądre książki i interesującej się innymi kulturami. W naszej bowiem nikogo za ogrywania intelektualisty nie czeka ostracyzm. 
~Wilanowo
2 notes · View notes
wilanowo · 11 months
Text
O sztuce prowadzenia rozmów
Internet to użyteczne narzędzie. Jest jednocześnie oknem na świat, oraz dawca głosu, którym możemy łatwiej niż kiedykolwiek wyrażać nasze o nim opinie. Ów cyfrowy głos płynie wartko poprzez platformy społecznościowe i rozmaite przestrzenie twórcze. I co najważniejsze, jest dostrzegany i słyszany przez ludzi. 
Dziś przychodzę do Was z krótką opowieścią o tych, którzy kochają słuchać. Najchętniej wyłącznie własnego głosu. 
Istnieją ludzie zakochani we własnym głosie do tego stopnia, że szukają jego echa w rozmowach z innymi. Doprowadzili oni sztukę konwersacji do poziomu monologu, a swój głos kochają na tyle, że szukają jego echa w głosach innych. Pragną usłyszeć go płynącego z cudzych ust, wielbią, gdy ich idee i pomysły dźwięczą, wypowiedziane niższym lub wyższym tonem. 
Tumblr media
W ich świecie najlepszymi rozmówcami są ci, którzy powtarzają ich myśli. Cudownie jest, gdy mówią o tych myślach, ideach, gdy mówią o Nich – o autorach tych przełomowych konceptów, tych niespotykanych wcześniej teorii. 
Ci właśnie przełomowi autorzy, że ich głos powinien wybrzmiewać w różnych mediach. W końcu sami uwielbiają go słuchać i czytać. Chcą zatem zarażać nim innych, być opiniotwórczy. A potem wsłuchiwać się we własny głos spływający z cudzych ust.
Nie chcą oczywiście być zagłuszani – wręcz nie dopuszczają takiej opcji. Podobnie jak tego, by ich echo barwiło się głosami innych. Jedynie własny, niczym nie skażony głos brzmi dostatecznie słodko.
Internet ułatwia w tym przypadku bardzo wiele. Dzięki niemu każdy, kto tylko zechce, może z łatwością produkować treści ze swoimi przemyśleniami - chociażby pisząc bloga, którego nikt nie czyta. Twórcy sami mogą sobie odpowiadać i sami ze sobą się kłócić. A potem wejść w interakcję z odbiorcami tylko po to, by mówić głównie o sobie.
Jednocześnie ci sami twórcy nie cierpią ludzi, którzy gadają o sobie, bądź opisują dowolne zjawiska przez pryzmat własnych doświadczeń. Cudze “JA” jest bowiem egocentryczne, skąpane w narcyzmie. Odnosi rzeczywistość wyłącznie do własnych doświadczeń. Oni zaś, owi twórcy pięknych treści, odnoszą ją wyłącznie do obiektywnych prawd. Chętnie przy tym tytułują się fanami swojej własnej twórczości. Pogrążeni w samozachwycie, nie dostrzegają jednak faktycznego odbioru swoich dzieł. Bo ich głos, ten wspaniały, aksamitny głos, musi się przebić, ich “JA” musi być widoczne, słyszalne. Owe “JA” jest bowiem najważniejsze, ale nigdy, przenigdy nie narcystyczne.
Zapatrzeni w siebie twórcy lgną do tych, u których słyszą własny głos. I unikają tych, którzy brzmią inaczej – jak zapowiedź konfliktu lub debaty. Oczywiście byłoby idealnie, gdyby ich głos wybrzmiewał również w tego rodzaju dyskusjach – jednak muszą być one prywatne, koniecznie prowadzone w zamkniętej przestrzeni. W takich warunkach echo rozchodzi się najlepiej. 
Rozmowa z takim twórcą, ten intelektualny akt wymagający uczestnictwa co najmniej dwójki osób, przybiera fascynującą formę. Polega ona bowiem wyłącznie na wędrówce głosu do interlokutora i z powrotem – bez dodatkowej refleksji, bez filtrowania słów, bez przyswajania nowych pomysłów. W ten oto sposób dochodzimy do sytuacji kuriozalnej, kiedy to najlepszą (i w gruncie rzeczy jedyną dopuszczalną) formą rozmowy staje się wspomniany na początku monolog. 
Monolog zaś może objawić się nie tylko w rozmowie jako takiej. Publikowanie całych wstęg tekstu w mediach społecznościowych typowych dla form krótkich, adresowanie tych wywodów do nienazwanych, choć w sumie określonych postaci lub ich wyobrażeń, czy w końcu odpowiadanie samemu sobie – otp pozorny monolog, który w gruncie rzeczy może być dialogiem z głosem w głowie autora. Głosem w żadnym wypadku narcystyczny. Głosem pięknym i aksamitnym. Mądrym. Jego własnym, wewnętrznym głosem. 
Internet, niczym woda, może ponieść nas miękko na fali nowych możliwości, o ile oczywiście pozwoli mu sobie je poznać. Czasem jednak nawet najwyższa fala nie sprawi, że człowiek zdecyduje się ruszyć z miejsca. Będzie zatem tonął w jeziorze dźwięku własnego głosu. A gdy tafla gładko zamknie się nad nim, będzie mógł myśleć jedynie o tym, że znowu miał rację. Tak, jak przez całe życie – wsłuchany w echo, które bardzo powoli milknie.
~Wilanowo
1 note · View note
wilanowo · 1 year
Text
Szpieg w krainie klonów
Bardzo nie lubimy widzieć swoich wad w innych ludziach. Nierzadko zauważenie w kimś cechy, której (świadomie lub nie) nie cierpimy w sobie sprawia, że zaczynamy pałać do tej osoby niechęcią. Nie chcąc jednak skonfrontować się z własną osobowością i przyjąć do wiadomości, co takiego drażni nas w tejże osobie, zaczynamy postrzegać ją w kategoriach tak zwanego zjawiska – ogółu cech tworzących Postać istniejącą w nieokreślonej przestrzeni, jednocześnie mającą realny wpływ na jakość naszego życia w miejscu zwanym “tu i teraz”.
Stosunkowo prosto jest przypisać komuś własne negatywne cechy, a następnie obdarzyć go hojną dawką nienawiści. Ciekawiej robi się jednak, gdy wady zostaną przypisane grupie osób, zaś my staniemy do nich w kontrze i zaprezentujemy się jako wzór cnót wszelakich, jedyny taki w okolicy, a na pewno w internecie. W ten sposób zachowują się między innymi niektóre pick-me girls.
Zacznijmy zatem od początku: kim jest pick-me girl i dlaczego uważa się za lepszą od innych kobiet? Najtrafniejsza, potwierdzona WIkisłownikiem definicja mówi, iż jest to kobieta, która oddziela się od ogółu kobiet twierdząc, że nie jest taka jak one (wręcz jest od nich lepsza) celem zdobycia uwagi i aprobaty mężczyzn. Nie dla niej zatem typowe dziewczyńskie zainteresowania i babskie głupotki – wszystko, od stroju, przez hobby, po preferencje kulinarne jest układane pod potencjalną atrakcyjność dla konkretnej grupy mężczyzn. Oczywiście, zapytana o to, zaprzeczy. Absolutnie nie kreuje swojej postaci pod mężczyzn. Wszystko to, co widzimy, to w stu procentach jej autentyczna osobowość. To wy nie macie osobowości.
Świat pick-me girl jest prosty. Zasiedlają go przede wszystkim faceci i baby, bab zaś są dwa rodzaje, lecz ona nie należy do żadnego. Typowa baba (nie kobieta!) to z kolei uosobienie wszystkiego, czym pick-me girl nie jest: nudna, nieposiadająca zainteresowań, skupiona wyłącznie na sobie, niechętna słuchać swojego partnera, a przy tym bardzo chętna go wykorzystać i obgadać w internecie z innymi babami. Z zamiłowaniem przegląda rozmaite strony i profile typu “kobiece przestrzenie”, z których dowiaduje się, czym jest feminizm (czy raczej pop-feminizm) i toksyczna męskość. Tymczasem ona, pick-me girl, z łatwością dostrzega w tych zachowaniach toksyczną stronę kobiecości. Widzi, jak te proste, wręcz prostackie w swoim zachowaniu baby gnębią biednych mężczyzn, którzy nawet nie mają o czym z nimi porozmawiać; w końcu która baba potrafi wypowiedzieć się na temat inny niż to, co przeczytała w książce typu poradnik, zakupionej od influencerki z “kobiecej przestrzeni”? A przecież oni, mężczyźni, pragną kobiet nieszablonowych, fascynujących, gotowych poprowadzić rozmowę na temat, którym sami się pasjonują. Wojna, sport, historia, nie mainstreamowa literatura – żeby wymienić kilka przykładów typowo męskich tematów, które może podjąć. Co więcej, pick-me girl ma więcej czasu niż przeciętna baba, a to dlatego, że nie marnuje go na tak zbędne czynności jak nakładanie makijażu, na którym i tak się demonstracyjnie nie zna (naturalne piękno nie potrzebuje wspomagaczy), czy mycie włosów trzema szamponami (wystarczy jeden, ziołowy, z najtańszej półki, ewentualnie magiczny produkt 10w1, którym może dzielić się ze swoim facetem).
Tumblr media
Rzeczywistość, w której żyje pick-me girl, przypomina grę komputerową: przechodzenie misji, nabijanie statystyk pod konkretny cel (zdobycie zainteresowania mężczyzny) i ciągłe potyczki z atakującymi z każdej strony wrogami – wrogami, z którymi nieustannie się porównuje i których ocenia przez pryzmat potencjalnej atrakcyjności w oczach płci męskiej. Płeć męską zaś reprezentuje wykreowany przez nią wzorzec faceta, dla którego najbardziej chciałaby być atrakcyjna. I to pod ten właśnie wzorzec dobierane są kolejne elementy jej osobowości, zainteresowania czy styl ubioru. Oczywiście, pick-me girl z uporem będzie twierdziła, że jest wprost przeciwnie, i to jej unikatowe hobby i nieprzeciętny wygląd okazały się pociągające dla danego faceta. Wystarczy jednak spojrzeć, jak wiele wysiłku wkłada w przyswajanie kolejnych informacji z dziedziny, którą podobno się interesuje, by zwątpić w jej protest.
Wiemy już zatem, kim jest pick-me girl. A czym zatem nie jest?
Z pewnością nie jest osobą szczerą. Większość tego, co prezentuje światu, to kreacja stworzona na potrzeby podobania się mężczyznom i denerwowania innych kobiet (które w jej świecie również przybierają postać konceptu, czy też zjawiska). Będzie ubierała się na przykład bardzo kobieco, ponieważ taki styl jest pożądany przez jej modelowego faceta, oraz odrzucany przez feministki z Instagrama. Będzie męczyła tę jedną książkę o wojnie, choć w głębi duszy wolałaby sięgnąć po coś lżejszego. Oraz będzie trzymała cięższą, kojarzącą się typowo męsko dietę uzupełnioną o piwo, ponieważ sałatki i wino musujące to domena niuń z korporacji, a poza tym modelowy mężczyzna lubi, gdy dziewczyna je dużo i nie odmawia mięsa.
Zdecydowanie nie jest też osobą zaangażowaną w relacje, ponieważ jej umiejętności słuchania, z których jest tak dumna, gdy krytykuje przypadkowe baby, znikają, kiedy tylko facet zainteresuje się jej osobą i zachęci ją do mówienia.
Jeśli miałabym wymienić, w co pick-me girl jest zaangażowana, z pewnością byłoby to obsesyjne przeglądanie treści, które podobna jej nie interesują, i publiczne krytykowanie ich w odniesieniu do ogółu bab – ponieważ w tym świecie to właśnie baba jest najgorszym wrogiem. To baby zachowują się toksycznie, to baby niszczą życie biednym mężczyznom, to baby zmuszają ich do robienia rzeczy, na które nie mają ochoty i wciągają w życie, które w żaden sposób do nich nie pasuje. Nakazują, wymuszają, wręcz terroryzują, jednocześnie nie dając nic w zamian. Same do związku nic nie wnoszą, a biedni mężczyźni nie mają z nimi wspólnych tematów. Tajemnicą pozostaje, dlaczego zatem tkwią w takich relacjach. Prawdopodobnie siła perswazji typowej baby przekracza wszelkie oczekiwania. 
Pick-me girl jednak taka nie jest. Niczego nikomu nie narzuca, niczego nie wymaga, poza tym gotowa jest porozmawiać z każdym facetem, który znajduje się w jej zasięgu, niezależnie od jego stanu matrymonialnego. Dla niej bowiem każdy mężczyzna jest potencjalnie skrzywdzony, szczególnie jeżeli jego aktualną partnerką życiową jest feministka.
Zagadką pozostaje jednak cel pick-me girl. Osoba ta bezwstydnie podrywa zajętych facetów, nieustannie podkreśla zainteresowanie, jakie wzbudza jej osoba, powtarza, że dla przeciętnego faceta będzie ciekawszą partnerką do dyskusji niż jego druga połówka. Roztacza wokół swój domniemany urok, jednocześnie samej nie pozostając w singielstwie. Po co zatem podrywa innych mężczyzn? Dlaczego ubliża ich obecnym bądź potencjalnym partnerkom? I dlaczego ogólnie ubliża kobietom?
Być może chodzi tu o chęć udowodnienia sobie czegoś, bądź zrekompensowania. Odbicia nieprzyjemności z wczesnych lat. Zniwelowania kompleksów. A wszystko z pomocą mocnych wpływów patriarchatu, dla którego sztucznie nakręcona rywalizacja między kobietami to woda na młyn. I chociaż same hasła o odzyskiwaniu mocy sprawczej i pewności siebie brzmią dobrze na papierze, tak w życiu, w dodatku w wykonaniu pick-me girl, mogą wyglądać niestety żałośnie – ponieważ w oczach nakarmionej patriarchalnymi wartościami dziewczyny, o jej wartości będzie stanowiła przede wszystkim uwaga przypadkowych mężczyzn. 
Pick-me girl uważa, że prawie wszystkie kobiety, przepraszam, baby, są identyczne. Ten sam brak zainteresowań, ta sama pustka, to samo niezadowolenie z życia, nawet jeśli jego cele są różne. Czy jesteś ambitną pracownicą korporacji, właścicielką własnej firmy czy też młodą mamą uczącą się obsługi małego człowieka, zawsze będziesz mniej warta niż ona, ponieważ o twojej wartości mają świadczyć jakieś wydumane pseudo-cele, które wyczytałaś w motywacyjnej karuzeli na Instagramie. Nie myślisz samodzielnie i pozwalasz pop-feministycznym kontom z mediów społecznościowych sterować swoim życiem. Poza tym jedynie wydaje ci się, że twoje hobby cokolwiek znaczy; z pewnością tylko wmawiasz sobie, że robisz cokolwiek dla rozwoju osobistego lub przyjemności, w głębi serca zaś chciałabyś zaimponować jakiemuś przypadkowemu mężczyźnie. Ten jednak ma twoje klejenie scrapbooków w poważaniu, ponieważ jak każdy szanujący się facet interesuje się przede wszystkim budową czołgów z okresu Pierwszej Wojny Światowej.
I gdy tak z miną szpiega z Krainy Deszczowców porusza się między armią domniemanych klonów, umyka jej jeden istotny fakt-element: jej własna prostota idealnie wpasowująca ją w schemat “typowej baby”. Z tą tylko różnicą, że przez wpychanie się na siłą w zainteresowania, które miałyby uczynić ją atrakcyjną w oczach facetów, nie daje sobie przestrzeni na to, co interesuje ją faktycznie – a zatem nieświadomie pozbawia się szczęścia i wpędza w coraz głębszy dół frustracji, wypełniony niechcianymi wyznacznikami osobowości.
Pick-me girl to dziewczyna dość prosta i przewidywalna. I nie tyle niebezpieczna, co irytująca. Nic zaś nie drażni jej tak, jak potencjalna atrakcyjność innej kobiety. Będzie zatem umniejszać każdej, która w jakiś sposób ośmieli się wyróżnić: czy to strojem, fryzurą, zainteresowaniami (o których powie otwarcie) czy też talentem lub sukcesami. Koncept siostrzeństwa i wspierania kobiet dla niej nie istnieje; nie będzie grać w jednej drużynie z bandą wrogów. 
Nie dostrzega jednak, że w swojej alienacji i walce z wiatrakami o uwagę każdego Don Kichota, w końcu pozostanie na placu boju zupełnie sama. Choć prawdopodobnie w ogóle nie będzie jej to przeszkadzało.
~Wilanowo
2 notes · View notes
wilanowo · 1 year
Text
Samotnie w dostawczaku
Od czasu do czasu, jeśli tylko wyjmiemy głowę spod własnego kamienia, może być nam dane zauważyć, jak bardzo zmienia się rzeczywistość wokół nas. Nie mam tu jednak na myśli jedynie zmiany mody czy ogólnych trendów w popkulturze; myślę o rzeczach bardziej subtelnych, oraz o zjawiskach, o których dawniej było głośno, lecz od kilkudziesięciu lat niemalże o nich nie słyszymy. Zupełnie jakby przestały istnieć, albo zmieniły formę, przez co niejako zniknęły ze świadomości przeciętnego człowieka. Takim zjawiskiem są między innymi sekty.
W temacie sekt napisano i powiedziano już wiele; podobnie o kryzysie autorytetów i poszukiwaniu własnej tożsamości przez zagubionych młodych ludzi, łatwo wpadających w fascynację charyzmatycznymi jednostkami. Pierwszym skojarzeniem, które każda dorastająca w latach dziewięćdziesiątych osoba ma ze słowem “sekta”, będą zapewne enigmatyczne grupy werbujące nastolatków podczas wakacji, albo skupione wokół jednego człowieka komuny żyjące na odludziu gdzieś w Stanach Zjednoczonych. Z opcji mniej ekstremalnych za to bardziej powszechnych, warto wymienić grupy mocno zaangażowanych fanów różnych charyzmatycznych postaci ze świata show biznesu, popkultury czy Internetu - postaci, które w przeciwieństwie do typowych guru sekt niekoniecznie chciały zbudować wokół siebie kult, jednak gdy ten już powstał, nie mają kompletnie nic przeciwko. Do takich zaliczają się między innymi (a może przede wszystkim) influencerzy.
Nie nad influencerami z krwi i kości chcę się jednak dzisiaj pochylić. Jest to bowiem temat dość szeroki, i zapewne został już poruszony w badaniach naukowych. Wpływ jednostki na grupę niezwiązanych ze sobą ludzi jest fascynujący – tym bardziej, gdy jednostka ta nie ma nic do zaoferowania, poza samą sobą. Przyjrzyjmy się zatem grupom o znamionach sekty, które gromadzą się nie wokół influencera czy twórcy internetowego, a wokół kreacji twórcy.
Tumblr media
Współcześnie każdy twórca treści cyfrowych, który zdobywa uznanie, zaczyna od jakiegoś momentu spieniężać swoją aktywność w sieci. W zależności od tego, czy twórczość internetowa jest dla takiej osoby praca na cały etat, czy też dodatkiem do poza internetowej pracy, formy wsparcia, które otrzymują fani mogą być różne: postawienie wirtualnej kawki, wpłacenie konkretnej kwoty na Patronite, albo w przypadku pełnoetatowym twórców, kupienie produktu sygnowanego nazwiskiem lub wizerunkiem. I ponownie, przeznaczenie tak zarobionych pieniędzy będzie różne, w zależności od potrzeb twórcy oraz od tego, jakie miejsce w jego życiu zajmuje praca w internecie. 
Branie pieniędzy od fanów to nie tylko inwestycja w rozwój swoich mediów – to także swego rodzaju umowa, obietnica, że twórca będzie dostarczał to, co sprawiło, że chcemy go oglądać. Czy będą to treści informacyjne, rozrywkowe, sztuka, gadżety, lub cokolwiek innego – najważniejsze, by odbiorcy otrzymali to, za co płacą. 
Co do samych odbiorców, należałoby wymienić ich dwa główne typy: odbiorca zwyczajny, czyli osoba, która po prostu lubi pracę danego twórcy, oraz odbiorca fanatyczny. Ten drugi pracę twórcy, jak i jego samego, nie lubi, a wręcz ubóstwia. Jest skłonny zawsze stawać w jego obronie, nie zauważa błędów popełnianych przez twórcę i nie dopuszcza jego krytyki. W skrajnych przypadkach taki rodzaj fana będzie uwielbiany przez twórcę, a toksyczne na tle zwyczajnej części grupy odbiorczej zachowania – chętnie wspierane. 
Inaczej prezentuje się jednak sytuacja, gdy fanatyk z uporem broni faktycznego twórcę, a inaczej, gdy chce walczyć za kreację twórcy. 
Wyobraźmy sobie taką internetową grupę sektopodobną, zgromadzoną wyłącznie wokół wizerunku jakieś postaci. Nasza postać, niech będzie nią żaba, pozwala poznać się prawie wyłącznie ze słowa pisanego, w dodatku w formule o stosunkowo krótkiej żywotności: Instastories. Krótkie, szybkie strzały pozwalają jej budować wizerunek osoby Niepokornej, temperamentnej i bezkompromisowej. Oczywiście również charyzmatycznej, w końcu zaczyna gromadzić wokół siebie zaangażowanych odbiorców. Odbiorców ma niewielu, w porównaniu do topowych twórców na Instagramie, jednak zawsze może liczyć na to, że w razie ataku na jej osobę staną za nią murem, oraz że nigdy, ale to nigdy nie usłyszy od nich słowa krytyki – ponieważ żaba sobie tej krytyki nie życzy. 
No dobrze, powiecie. Ale po czym wnieść, że mamy tu do czynienia z kreacja twórcy? Przecież cały Instagram pełen jest kreacji różnorakich postaci. Otóż, widzicie, różnica między naszą żabą a typowym twórcą cyfrowym gromadzącym wokół siebie coś na kształt sekty jest taka, że żaba jest postacią, która tylko obiecuje. Tworzy wokół siebie otoczkę sugerująca, że spod jej palców wychodzą ambitne, przełomowe treści, a samą siebie przedstawia jako twórczynię wyklętą i niezrozumianą. Regularnie dzieli się ambitnymi planami, z których ostatecznie niewiele wychodzi, a jednocześnie nie ma skrupułów w braniu od swoich obserwujących wsparcia finansowego, rzekomo na rozwój twórczy właśnie. 
Szczęśliwie, opisane zjawisko nie jest przypadkiem insta-guru, który byłby w jakiś szczególny sposób szkodliwy społecznie. Szkodę wyrządza jedynie swoim obserwującym, którzy finansują kreację, nie mając z tego w gruncie rzeczy nic poza kilkoma ciepłymi słowami. Mimo wszystko, istnienie kreacji tego rodzaju jest dość uciążliwe z punktu widzenia twórców, którzy faktycznie starają się dostarczać swoim wspierającym materiały wysokiej jakości, niekoniecznie mając przy tym ich wsparcie finansowe, i budują społeczność na wzajemnym zaufaniu oraz dialogu. Dialogu, który, dodajmy, nierzadko pada ofiarą krytyki żaby, która nie do końca kumając sens rozmów twórcy internetowego z fanami, właśnie tutaj dostrzega zapędy sekciarskie. Prawdziwy, ambitny twórca nie marnuje przecież czasu na udzielenie rad, niczym wolontariusz z Caritasu – nie, prawdziwy twórca bierze na swoje barki dużą ilość obietnic, dzieli ją przez swoje priorytety, i koniec końców, jak dobry właściciel jednoosobowej firmy kurierskiej, nie dowozi absolutnie nic. A jeśli już coś dowiezie, to po czasie, winę zaś zwali na korki i ceny paliwa, po czym z uroczym uśmiechem znowu poprosi o pieniądze. U prawdziwie ambitnego twórcy obietnice nie mogą być przecież za darmo.
Kryzys autorytetów w dzisiejszych czasach niestety istnieje, a w szpony liderów o mentalności guru wpaść jest łatwiej niż kiedykolwiek. W sieci ciężko bowiem zweryfikować prawdziwe intencje postaci, którą obserwujemy, co pragnący uwagi twórcy skrupulatnie wykorzystują. Zwłaszcza, jeśli uwaga oznacza pieniądze. I tak jak w latach dziewięćdziesiątych niektórzy ludzie, szczególnie młodzi, byli bardziej niż inni podatni na wzniosłe hasła obiecujące lepsze życie przekazywane przez przedstawicieli podejrzanych grupek, tak obecnie mamy w Internecie osoby, które łatwo się nabierają na kreacje twórców. A my, jako spoglądające z boku cyniczne obserwatorium, możemy jedynie wzruszać ramionami i w miarę możliwości edukować i wskazywać, że ta konkretna wesoła żabka w zamian za wasze wpłaty nie dostarcza nic prócz zapowiedzi. A jeżeli to nie pomoże, bo żabi lider ma za dużo punktów internetowej charyzmy? Cóż, wtedy pozostaje jedynie współczuć. Oraz pamiętać, że kij ma dwa końca, i na każdy można się przez przypadek nadziać.
~Wilanowo
2 notes · View notes
wilanowo · 1 year
Text
Hashtag: miłość
Wydawałoby się, że o miłości napisano i powiedziano już wszystko. Literatura, poezja, muzyka, film - wszystkie dziedziny sztuki w jakiś sposób dotknęły miłości, spróbowały przedstawić ją dostępnymi dla siebie środkami. Mimo to wciąż okazjonalnie, jak żaba z jeziora, w przestrzeni internetu wyskakują osoby, którym wydaje się, że odkryły w tym temacie prawdę objawioną tylko dlatego, że jeszcze ani razu nie zdarzyło im się pokłócić ze swoją drugą połówką.
W momencie, gdy zdanie na temat tak szeroki jak miłość zabiera średnio kumata żaba, można odważnie rzec, iż został on wyczerpany. Kurtyna. Koniec. Wszystko zostało powiedziane. W chłopskorozumowym świecie przecież wszystko jest absolutnie proste, nieważne czy mówimy o miłości czy o social mediach. Aby uprościć nasze uniwersum jeszcze bardziej, spróbujmy pomówić o obu na raz: o miłości wyrażonej w lajkach.
Pewną normą dzisiejszych czasów jest to, że samozwańczy strażnicy moralności z pokolenia tak zwanych dziadów winą za zepsucie młodzieży obarczają media społecznościowe. Nie jest to jakieś szczególnie nietypowe zjawisko. W czasach, gdy obecne pokolenie starych ludzi po trzydziestce było jeszcze młode i świeże, najgorszym złem siejącym moralne zepsucie była przecież telewizja. Zasadnicza różnica tkwi jednak w ilości i jakości treści, którymi karmieni są odbiorcy. Na dzisiejszych mediach społecznościowych jest ona tak duża i różnorodna, że nie da się jej jednoznacznie ocenić. Twórca z Instagrama, który dla jednych będzie bieda-coachem, dla innych może okazać się objawieniem, nawet jeśli jak z rękawa sypie tautologiami.
Ważną, o ile nie najważniejszą rolę w rozwoju mediów społecznościowych i ich wpływu na nasze życie ma bez wątpienia algorytm. Ma on bowiem moc podsuwania odbiorcom treści, bazując na ich zachowaniu między innymi podczas korzystania z aplikacji. I tak, jeśli przeglądając Instagrama zawiesimy na dłużej wzrok na poście dotyczącym psychologii miłości, algorytm może zacząć podrzucać nam podobne treści, zgodnie z zasadą, że jeśli dłużej na coś patrzysz to znak, że trafiło to w twoje gusta. Stąd poczucie, że różne rzeczy śledzą nas w społecznościówkach i ciągle nam się pokazują.
Tumblr media
Biorąc pod uwagę powyższe, możemy wysnuć dość prosty wniosek: świat kreowany przez nasze social media to bańka informacyjna. W dodatku generowana nieświadomie: wystarczy, że z ciekawości, bądź ironicznie zaczniemy przeglądać jakieś treści, i nagle okazuje się, że składa się z nich “cały Instagram”. Zatem budując opinię na temat wybranego zjawiska społecznego bazując tylko na tym, co widzimy na naszym Instagramie, musimy pamiętać, że nigdy nie będziemy obiektywni. 
Weźmy teraz miłość. W prawdziwym życiu powinna być szczera, odwzajemniona, bezinteresowna. Na Instagramie będzie jednak przede wszystkim klikalna. Treści dotyczące miłości będą łatwe w odbiorze, często uproszczone, bazujące na ogólnych stwierdzeniach czy popularnych hasłach. Posty dotyczące psychologii miłości również takie będą; algorytm jest wszak bezlitosny, gdy chodzi o promocję treści. Konkretny format, ilość kafelków, kolorystyka - wszystko podyktowane aktualnymi trendami. Dlatego też czytając o miłości w postach na Instagramie możemy odnieść wrażenie, że jest ona cukierkowa, lukrowana i bardzo prosta. Podobnie prosty może wydawać się system randkowania, jeśli nauczyliśmy algorytm, że interesują nas treści samorozwojowe. Wystarczy kilka kont samozwańczych trenerów i oto mamy przed sobą przepis na idealną współczesną randkę, której centrum stanowimy my i nasze samopoczucie. A przecież w prawdziwym życiu należałoby podejść do randki inaczej: wykazać zainteresowanie, porozmawiać z drugą osobą na wzór dobrego dziennikarza podczas wywiadu, dać szansę. Tak robiło się przecież w starych dobrych czasach. Dziesięć minut spotkania i opis na Tinderze nie dają przecież pełnego obrazu rozmówcy, prawda?
Obecność tego rodzaju insta-przekazu może zasiać w nas wątpliwość, czy miłość aby na pewno obecnie istnieje. Według postów istnieją raczej projekty polegające na szukaniu idealnej osoby partnerskiej, które to nie przyjmują półśrodków i możliwości zajście zmiany w drugiej osobie. Dodajmy do tego jeszcze internetową psychologię miłości i mamy piękny obraz osoby szukającej ideału, jednocześnie zauważając wszystkie, najmniejsze nawet mankamenty potencjalnego kandydata, które nazywa “czerwonymi flagami”. W tym dyskursie pojęcie “czerwonej flagi” to wymysł histeryczek, które nie chcą tak zwanego prawdziwego faceta, a wyżej wspomnianego ideału. Nie istnieje w nim również pojęcie “self-care” - jest to jedynie wymysł sprzedażowy, mający na celu wciskać odbiorcom balsamy do ciała i szkolenia pomagające w samodoskonaleniu.
W tym dyskursie współczesna miłość to inwestycja. Inwestycja w kursy, terapie i gadżety, by koniec końców odrzucać szeregi potencjalnie dobrych chłopaków w niekończącej się podróży ku nieistniejącemu ideałowi. I tak, chłopaków - ponieważ w insta-miłość wierzą oczywiście jedynie puste kobiety.
Uważam, że ocenianie miłości jako ogólnego zjawiska przez pryzmat social mediów to głupota - zwykłe wrzucanie wszystkich do jednego worka na podstawie tego, co wyświetla się na naszej prywatnej tablicy. Utożsamianie miłości z poradami przypadkowego coacha z internetu, nazywanie randek “briefem na ASAP” (w końcu w dzisiejszych czasach panuje moda na szybkie randki, obowiązkowo skupione tylko na sobie) to czysta naiwność. Dzięki obecności w naszym życiu social mediów, dzięki treściom na nich publikowanym, można by raczej zaryzykować tezę, że współczesna miłość jest przede wszystkim świadoma - a wszystko dzięki socialom, dzięki którym możemy choćby wyrywkowo podejrzeć świat oczami innych ludzi i doedukować się. Współczesna miłość nie jest też w żadnym razie zepsuta. Jest za to nieograniczona sztywnymi konwenansami, tak typowymi dla starych dobrych czasów, które to były, a teraz ich nie ma. 
Dla osoby, która żyje na Instagramie, cały świat będzie jedną wielką inkluzywną karuzelą, której nawet nie miał ochoty oglądać. Albo zestawem rolek, głośnych, chaotycznych i krótkich, które można bezmyślnie przewinąć. A potem równie bezmyślnie powtarzać te kilka haseł, które udało się w tym stanie zawieszenia zapamiętać. Szukaj czerwonych flag, nie przywiązuj się, nie pozwól, by ktokolwiek w imię uczuć chciał wymazać twoją indywidualność - przecież to ty jesteś tu najważniejsza.
I to właśnie pozbawione głębszej refleksji zanurzanie się w insta-treści powoduje, że zaczynamy nienawidzić nie miłość, a jej koncept.
~Wilanowo
1 note · View note
wilanowo · 1 year
Text
Apoteoza pogardy
Pamiętacie kreskówkę „Scooby Doo”? Stałym motywem każdego odcinka było zdemaskowanie przez drużynę detektywów potwora, który terroryzował niewinnych ludzi. Zazwyczaj jednak potwór okazywał się tym miłym człowiekiem spotkanym na początku przygody, który zakładał maskę celem szybkiego zysku – i wszystko by mu się udało, gdyby nie te wścibskie dzieciaki i ich durny pies.
Na potrzeby dzisiejszych rozważań, przyjmę rolę takiego wścibskiego dzieciaka, i postaram się zdemaskować postać walcząca z klasizmem, który podobno nawiedza przedstawicieli wielkomiejskiej klasy średniej i każe im dręczyć klasę robotniczą. Kim jest zatem ta postać, i czy aby na pewno wie, z czym walczy?
Zacznijmy od konkretów. Otóż nasza postać broni klasy robotniczej, gdyż, zgodnie z jej własnymi słowami, sama się z niej wywodzi. A kim jest typowy przedstawiciel tejże klasy? Idąc tokiem myślenia naszej postaci, będzie to każda osoba pracująca: od ekspedientki z naszego lokalnego sklepu, poprzez freelancera, aż po samodzielnego biznesmena, przedsiębiorcę, właściciela kilku firm, zatrudniającego własnych pracowników. Nie zapominajmy oczywiście o przedstawicielach szeroko pojętej branży kreatywnej i marketingu - może oprócz tak zwanych „pang biznesu”, które swój sukces piszą szminką w social mediach. 
Mimo wszystko, zakres klasy robotniczej w naszych rozważaniach jest dość szeroki, zdolny objąć zarówno magazyniera Amazona jak i prezesa Amazona. Bo w końcu oboje pracują, a przynajmniej jeden z nich jest żywym dowodem na to, iż ciężka praca może doprowadzić w końcu do sukcesu.
Tumblr media
Nasza postać hołduje także idei pracy - pracy, która sama w sobie uszlachetnia tym bardziej, im jest cięższa i dłuższa. Taka praca oznacza bowiem rozwój, awans i przede wszystkim pieniądze, a te, jak wiadomo, są wyznacznikiem statusu społecznego - co prowadzi nas do konkluzji, iż praca jest furtką prowadzącą do wyższej klasy społecznej; trzeba jednak  srogo się wysilić aby zdobyć do niej klucz. 
Klasa robotnicza według jej opisów jawi się zaś jako uosobienie cnót, harujące dniami i nocami po to, by klasa średnia i wyższa mogły w spokoju oddawać się lekkości bytu, wypełnionego niedającym spełnienia hobby, robieniem paznokci i czekaniem, aż pani sprzątająca (oczywiście z klasy robotniczej) doprowadzi ich dom do nieskazitelnej czystości. Są to wielkomiejscy bogacze, rodzice bananowych dzieci, pracownicy korporacji lub żony dobrze zarabiających mężów. Wszystkich ich łączą poglądy lewicowe i brak szacunku do ciężkiej pracy; klasę robotniczą oraz mieszkańców wsi traktują z politowaniem, wyśmiewając ją przy każdej nadarzającej się okazji, choć jednocześnie pierwsi będą głośno krytykować kontrowersyjne słowa Olgi Tokarczuk o literaturze nie dla idiotów. Sukces przychodzi im łatwo, a rodzinę zastępuje im Xanax. Mieszkają oczywiście na zamkniętych, strzeżonych osiedlach w luksusowych lokalizacjach, i spoglądają ze swoich obszernych balkonów, uważając się za lepszych od tych, których ręce balkony te zbudowały. Chętnie wypowiadali by się w obronie niższych klas społecznych, jednak w ogóle ich nie rozumieją.
Kwintesencja klasizmu. Apoteoza pogardy. 
Zatem wrogiem klasy robotniczej (a co za tym idzie, naszej postaci) jest szeroko pojęta młoda lewica z dużych ośrodków miejskich: stworzenia oderwane od rzeczywistości tak bardzo, że gdyby mogły, zlikwidowałyby nadgodziny. W kontrze do nich stoją zaś tak zwane “libki”, które nasza postać maluje jako przykład pozytywny, godny naśladownictwa. Są to bowiem osoby hołdujące długiej pracy, bo to właśnie dzięki niej zdołały się dorobić. To swoisty przykład klasy robotniczej w przebraniu, która skupia się przede wszystkim na głośnym kulcie pracy i wskazywaniu zalet wydłużenia dnia roboczego powyżej ośmiu godzin na dobę.
Nietrudno zauważyć tu pewien wzorzec: w świecie naszej postaci godne i sprawiedliwe jest jest wszystko to, co może doprowadzić nas do pieniędzy. Z kolei to, co postuluje nakładanie sobie ograniczeń jest złe, i w ogóle nie powinno istnieć. Wiadomo przecież, że ten, kto przypomina o zasadach działających na korzyść osób wykorzystywanych przez system (jak wspomniana już młoda lewica), automatycznie chce zniszczyć tych, którzy w tym systemie potrafią lawirować ze sprawnością godną tancerza na scenie. 
Zdejmijmy zatem naszej postaci maskę i sprawdźmy, kto się pod nią kryje.
Duchowe dziecko lat dziewięćdziesiątych, dumne z mentalności boomera. Z rozrzewnieniem wspomina czasy, kiedy to nic nie było, tylko mandarynki na święta, i każdy się cieszył. Jako osoba wychowana w warunkach subiektywnie ciężkich, staje w pierwszym szeregu do krytyki tych, którzy jej zdaniem mają w życiu za dobrze. Najchętniej dokonuje analiz bazując na metodzie chłopskiego rozumu.
Uczuciem, które najczęściej ogarnia naszą postać, jest złość, zwyczajowo kierowana w stronę tak zwanych wygodnickich, lewicowych środowisk, ku nieznającym życia jednostkom nie wykazującym należytego zrozumienia osobom ciężko harującym oraz biednym. Złość ta, dość wzgardliwa w swoim wymiarze, łączy się z nienawiścią wobec tych, którzy wiele lat temu, w czasach zanim nasza postać osiągnęła akceptowalny dla siebie status społeczny, po prostu traktowali ją gorzej. Kierowana tymi odczuciami staje zatem w obronie wyobrażenia o klasie robotniczej, które narodziło się w jej głowie w czasach nastoletnich, i pozostało z nią do dorosłością
Mimo iż na przestrzeni lat zmieniła środowisko, wręcz jak sama mówi, awansowała społecznie, wspomniany wcześniej chłopski rozum do dziś z nią pozostał. To właśnie dzięki niemu nasza postać co i raz wynajduje sobie kolejne powody do irytowania się na klasy społecznie wyższe niż klasa robotnicza: a to czasami bezlaktozowe lewactwo wymyśla sobie zjawisko jakiejś przemocy w rodzinie niebędącej biciem ani alkoholizmem, a to innym razem banany z wielkich miast nie rozumieją, jakim bólem jest nie posiadanie własnego pokoju w domu rodzinnym, gdy dorastamy na niewielkim metrażu, tak jak zdecydowana większość społeczeństwa w latach dziewięćdziesiątych. Jednostki klasistowskie nigdy nie zajmują się przecież prawdziwie dramatycznymi tematami, wiecznie skupiając się na tych marginalnych, czy wręcz urojonych.
Zdaniem naszej postaci głównym czynnikiem motywującym klasę robotniczą jest robota, czy też po prostu praca. Rzecz jednak w tym, że przeciętny przedstawiciel klasy robotniczej nie ma ochoty, zgodnie z postulatem libków, pracować dłużej niż osiem godzin dziennie. Ba, zapewne gdyby otrzymał propozycję pracy przez siedem czy też sześć godzin za identyczną stawkę, przyjąłby tę propozycję bez mrugnięcia okiem. Zbyt długa praca zabiera bowiem cenny czas, a ten można przecież poświęcić na inne rzeczy: od nauki nowych umiejętności przez zwykłą rozrywkę, po spędzanie popołudnia i wieczoru z rodziną. Nie każdy ma ochotę na harówkę po szesnaście godzin dziennie, szczególnie na rachunek pracodawcy. Czym innym jest praca ponad normę, gdy pracujemy na własny rachunek, doskonalimy umiejętności czy warsztat, uczymy się - wszystko zależy od branży, w której działamy. Budujemy siebie, tworzymy portfolio, usypujemy podwaliny pod możliwą przyszłą karierę. Czy podobny rozwój zapewni nam praca po dwanaście godzin w magazynie lub sklepie? Być może zapewni nam trochę więcej grosza, a na pewno zagwarantuje w przyszłości problemy z kręgosłupem. Czym się jednak przejmować, gdy jesteśmy młodzi, sprawni i nad wyraz ambitni?
Głęboko zakorzeniona niechęć względem ludzi, którzy kiedyś z subiektywnego punktu widzenia zachowywali się wobec niej klasistowsko sprawia, że nasza postać bardzo chętnie dowiaduje się, co u tych osób obecnie słychać, i cieszy się, gdy z ich mediów społecznościowych wynika, iż nic w życiu nie osiągnęli. Oczywiście pozostaje pytanie, jak aktywnie (o ile w ogóle) przeciętny przedstawiciel pokolenia millenialsów prowadzi swoje profile społecznościowe? Dokumentowanie w nich całego życia pozostaje raczej domeną pokolenia starszego.
Osobną kwestią jest z kolei to, czy stawanie w obronie klasy robotniczej z pozycji dorobkiewicza to aby nie klasizm? Bo tym właśnie jest nasza postać: dorobkiewiczem, walczącym o prawa dla produktu swojej wyobraźni powstałego na kanwie idealizacji własnego życia. Jednocześnie ślepa na prawdziwe problemy klasy robotniczej, nie widzi własnych klasowych uprzedzeń, w dodatku wobec nikogo innego jak idealizowanej klasy robotniczej. Chwaląc bowiem wydłużony dzień pracy udowadnia, że kompletnie nie rozumie świata, w którym żyją ludzie pracy - ludzie, którzy najczęściej mają przecież swoje domy i rodziny, do których chcą jedynie wrócić po skończonym dniu zarabiania pieniędzy, i nie czynić z pracy celu swojego życia; szczególnie, że ich zajęciem jest praca fizyczna, nie umysłowa czy korporacyjna. 
Z kolei strzeżone osiedla, które nasza postać nierozerwalnie łączy z ludźmi zamożnymi i nie znającymi życia, wbrew pozorom zamieszkane są właśnie przez klasę robotniczą, której udało się dorobić do kredytu mieszkaniowego, oraz przez niższą klasę średnią (nierzadko z tego słynnego awansu społecznego, który nasza postać uzależnia od zarobków). Ci zaś, którzy faktycznie są bogaci i nie muszą związywać się kredytem, poszukują mieszkań w ciekawszych lokalizacjach niż tak zwane “prestiżowe”. Umówmy się: nowe osiedla na warszawskim Wilanowie to obecnie jeden z najnudniejszych wyborów mieszkaniowych. O ile ciekawiej jest znaleźć dom w jednej ze starszych dzielnic, albo wręcz kupić działkę i wybudować coś według indywidualnego projektu. Kiedy jesteśmy bogaci, ogranicza nas przecież tylko wyobraźnia.
Osoba kryjąca się pod maską to zatem zwykły oszust. Dorobkiewicz, który w pięknych słowach o obronie klasy społecznej, z której się wywodzi, sam ją atakuje, zaś broniąc instytucji rodziny niejako pochwala przemoc i udowadnia własną krótkowzroczność.  Rodzina nie jest przecież korzeniem, który nas ugruntowuje i pomaga rosnąć, ponieważ korzeń sam w sobie nie jest niezbędny - jeśli choć trochę znamy się na ogrodnictwie, wiemy, że każda odnóżka może wyhodować własny korzeń, o ile zapewni jej się odpowiednie warunki. Przemoc w rodzinie zaś nie jest tematem, który można przedyskutować na tak zwany “chłopski rozum”. Jednakże wytknięcie luki w tym rozumowaniu zawsze będzie przez naszą postać postrzegane jako atak na tle klasowym - bo kiedy sami uważamy się za przedstawiciela klasy robotniczej, każda skierowana w nas krytyka, to z automatu klasizm.
~Wilanowo
2 notes · View notes
wilanowo · 1 year
Text
Droga artysty
Biorąc się za rozważania nad szeroko pojętą sztuką, pierwszym pytaniem, które przychodzi mi na myśl, jest krótkie, i pozornie proste: czy artysta może?
Pewnie, jeszcze jak! - nasuwa się memiczna odpowiedź. Oczywiście, że może. Wszystko może. Albo przynajmniej wiele. 
Osobną kwestią pozostaje jednak, czy w ogóle powinien. 
Oczywiście w dobie internetu definicja ta może się łatwo rozmywać. Obecnie każdy może bez większych konsekwencji nazwać się “artystą”, niezależnie od tego, czy tworzy obrazy olejne w prywatnej pracowni, czy prowadzi na Facebooku blogowy fanpage ze swoimi tekstami. W każdym przypadku kluczową rolę pełnić będą zatem inne czynniki, jak choćby wspomniany wyżej niepowtarzalny charakter dzieła (i tak, styl pisania bloga na portalu społecznościowym może okazać się wybitny), a poza tym konsekwencja i, nazwijmy to, ilość sztuki w “sztuce” - czyli to, jak często tworzymy kontra jak często o tworzeniu mówimy.
Nasze rozważania zacznijmy od zdefiniowania przedmiotu dzisiejszej gawędy, czyli artysty. Kim zatem jest “artysta”? Według Wikipedii jest to “osoba tworząca (wykonująca) przedmioty materialne lub utwory niematerialne, mające cechy dzieła sztuki”. Od rzemieślnika (czyli odtwórcy)  różni się zaś tym, że “swoje dzieła tworzy w oparciu o własną koncepcję, nadając im niepowtarzalny charakter”.
Tumblr media
Można przyjąć założenie, że osoba, która faktycznie tworzy, właśnie tworzeniu poświęca większość swojej energii, a o dziele jako takim mówi dopiero, gdy zostaje ukończone. Inaczej działa jedna osoba, która chce “być artystą” - czyli jedynie o swoim domniemanym artyzmie mówi, nie popierając go żadnym większym procesem twórczym. Osoba “będąca artystą” fascynuje się całą artystyczną otoczką, estetyką, przesiadywaniem w kawiarniach lub barach, kupowaniem pięknych notesów lub szkicowników, ubieraniem się w konkretnym stylu rzucaniem nazwiskami bądź terminami z pobieżnie przeczytanej literatury przedmiotu. Kreacji tej nie towarzyszy jednak żadna głębsza refleksja, sporadycznie zaś pojawia się proces twórczy, z którego efektami co jakiś czas odbiorca może się zapoznać. Ilość powstałej twórczości jest jednak niewspółmierna do głośno prezentowanego artystycznego wizerunku. W końcu nie dzieła się liczą, a estetyka; nie trzeba przecież regularnie pracować nad intrygującymi felietonami, by nazywać się dziennikarzem. Wystarczy jedynie założyć elegancką sukienkę i pomalować usta na czerwono.
Łatwo jest przypiąć sobie łatkę a potem dopisać do niej ideologię. Łatki są bardzo wygodne: wystarczy wybrać kilka chwytliwych haseł, by skutecznie budować w sieci swoją personę. Taką, dajmy na to, personę dziennikarki skoncentrowanej na intelektualistycznej stronie życia, która nie interesuje się typowymi tematami podejmowanymi przez blogerki lifestyle’owe, można wypromować w stosunkowo prosty sposób. Zaczynamy od wspomnianej wyżej ogólnej estetyki, uzupełnionej oczywiście odpowiednimi ubraniami. Makijaż naturalny, lub jego brak - w zależności od naturalnych predyspozycji. Ktoś skupiony na intelekcie nie powinien mieć przecież czasu na rzeczy tak przyziemne jak makijaż. Do tego język, którym się posługujemy: musi być branżowy, ale nie za bardzo, nacechowany przy tym frazami nietypowymi dla języka potocznego, choć jednocześnie nie typowo książkowy; całość ma sugerować, że mówiąca jest osobą oczytaną, światową i obeznaną. Na koniec dodajmy częste przebywanie w miejscach, które w dyskretny sposób miałyby sugerować intelektualne preferencje naszej bohaterki: przytulne kawiarnie, zaciemnione, nierzadko wręcz zadymiony puby, muzea nieoczywiste parki czy ogrody (z dala od głośnego tłumu ludzkiego).
Jak zatem widzimy, “bycie” artystą, czy po prostu twórcą, jest stosunkowo łatwe. Różnie bywa to jednak z samym tworzeniem. I o ile uważam, że prawdziwy artysta, jak powiedziałam na początku tego tekstu, zdecydowanie może i powinien, tak osoba “będąca” artystą powinna się przede wszystkim zastanowić. Zastanowić przede wszystkim nad tym, dla kogo, co i przede wszystkim czy w ogóle chce tworzyć - czy może zależy jej jedynie na czystej estetyce. Jeżeli odpowiedź na pytanie o zasadność samej twórczości będzie twierdząca, należałoby zastanowić się nad kolejną kwestią: czy chcemy tworzyć po pierwsze z uwagi na przekaz, czy też czysto dla pieniędzy?
Oczywiście nie mam zamiaru snuć elaboratów o tym, że prawdziwy artysta powinien głodować i tworzyć dla idei - żyjemy wszak w społeczeństwie, w którym trudno się żyje. Uważam jednak, że artyście powinna przyświecać przede wszystkim idea przekazania innym swojej wizji, a jeśli wizja ta zgromadzi mu wielbicieli, jak najbardziej wypada mu ją spieniężyć i inwestować dalej w swoją twórczość, bądź we wszystko to, co mu ją ułatwi. Kreując wizję, wypada jednakże myśleć po pierwsze o odbiorcy, do którego ją kierujemy, a nie o możliwych korzyściach (także finansowych). Inaczej z artysty staniemy się rzemieślnikiem (co samo w sobie nie jest złe; jest to jednak zgoła inny koncept).
Zarówno dla rzemieślnika jak i dla artysty istotnym elementem pracy będzie warsztat - oczywiście warsztat w znaczeniu zdolności do wykonywania pracy twórczej bądź odtwórczej. W przypadku osób jedynie “będących artystami” warsztat z reguły jest nieistniejący, stosunkowo słaby albo pogarszający się. Z tym ostatnim przypadkiem mamy do czynienia, gdy naszym bohaterem lub bohaterką będzie ktoś, kogo za młodzieńczych lat wyróżniał duży potencjał i, zdaniem postronnych, samorodny talent - ten został jednak zaprzepaszczony, kiedy młoda, uzdolniona jednostka postanowiła “być artystą”, uznając swój talent za coś stałego, i zafiksowana na geniuszu własnej artystycznej kreacji nie pozostawiła sobie miejsca na rozwój. Mimo to jednak tworzyła, z czasem zaś głównie zapowiadała kolejne, co raz to ambitniejsze projekty, które z reguły nie dochodziły jednak do skutku, a gdy już dochodziły, efekty nie dorastały do pięt oczekiwaniom odbiorców. Z zapowiadanych dziesiątek projektów mogli otrzymać dwie, gdyż naszemu artyście-samozwańcowi wiecznie coś staje na przeszkodzie: krytyka, pogorszenie nastroju, inny projekt, złamany ołówek. Lista mogłaby ciągnąć się długo.
Bardzo ważną częścią pracy samozwańczego artysty jest także nieustanne opowiadanie o pracy artystycznej, ze szczególnym uwzględnieniem efektów, jakie wywrze jego następny projekt, o którym nie wiemy nawet, czy powstanie. Mimo to jako odbiorcy możemy słuchać, jak to po, na przykład, publikacji kolejnego tekstu zapłonie internet, zwłaszcza Twitter, a już na pewno tyłki hejterów - a hejterów samozwaniec ma, i to na pęczki. Kryją się w ciemnych zakamarkach sieci, na anonimowych forach, podglądają jego działalność z anonimowych kont i wiecznie próbują go podkopać, zapewne z zazdrości, gdyż sami nigdy niczego nie osiągnęli. Hejterzy istnieją tylko dzięki samozwańcowi, ten jednak nie może istnieć bez hejterów.
Droga tego rodzaju artysty wybrukowana jest komentarzami, których nie czyta, i przyozdobiona tablicami z żebroogłoszeniami o wpłaty na Patronite. Datki od obserwatorów uczynią życie łatwiejszym a twórczość będzie ukazywała się regularnie. Przecież nie jest tak, że obecnie nie dowozi zapowiedzianych projektów, bo woli żyć artystycznym życiem, zamiast zbierać myśli warte przekazania. NIe da się jednak ukryć, iż zrobienie w stylowej kawiarni zdjęcia, na którym oprócz napoju będzie widać fragment laptopa, notesu bądź książki, oraz opatrzenie go chwytliwym podpisem zapewni więcej krótkoterminowej uwagi niż żmudna praca nad kolejnym tekstem, który może, ale nie musi trafić do szerokiego grona czytelników.
Nie jest oczywiście powiedziane, że jeżeli chcemy “być artystą”, nie będzie mogli faktycznie nim zostać, w pełnym tego słowa znaczeniu. Jednak jeśli będziemy jedynie skupiać się na malowaniu tła, na snuciu historii o tym, jak to finałem artystycznej drogi jest bycie drzewem, a jej początek to bycie kwiatem, nagle okaże się, że siedzimy w krzakach, i jak partyzant podglądamy innych przez lornetkę. Głównie tych, którymi gardzimy, bo podglądanie lepszych od siebie tylko działa nam na nerwy, o ile nie są to nasi dobrzy znajomi. Aby człowiek zostać artystą mógł, w pierwszej kolejności powinien - powinien wykonać pracę artystyczną, pomyśleć o odbiorcy, skomunikować się z nim i wysłuchać opinii. A potem pracować nad swoją sztuką, i przede wszystkim nad sobą jako twórcą. Niestety, siedzenie w kawiarniach jeszcze nie napisało za nikogo książki, a spacerowanie po cmentarzach nie sprawiło, że felieton magicznie pojawił się na kartach edytora tekstu. Być może w przyszłości samo eleganckie zdjęcie z oznaczeniem będzie równoznaczne z zapisaniem się do szołbiznesu publicystycznego. Czy jednak zdobędzie zagwarantuje nam uwagę odbiorców? Być może. Bo być może artysta wirtualny będzie tworzył dla wirtualnego odbiorcy. 
~Wilanowo
4 notes · View notes
wilanowo · 1 year
Text
Sztuka palenia mostów
Życie podsyła nam wiele okazji. W zależności od branży, w której działamy, podrzucone możliwości będą się oczywiście różnić. Jedną z najlepszych korzyści od zawsze pozostają po prostu znajomości zawarte czy to w miejscu pracy, czy poza nim, wszelkie dojścia i kontakty zdobyte dzięki ludziom, którzy z rozmaitych powodów poczuli do nas sympatię, i dzięki którym moglibyśmy potencjalnie ruszyć dalej, i wspinać się na wyżyny kariery.
Dzisiaj pochylmy się nad tak zwanym szołbiznesem publicystycznym, i zastanówmy, co tak naprawdę jest w nim najkorzystniejszą walutą. Czy będą to znajomości, koneksje oraz mentoring? Czy może głęboko osadzona niezależność indywidualnego twórcy?
Żyjemy w społeczeństwie, w którym żyje się trudno. Dlatego też istotnymi czynnikami w prowadzeniu naszej kariery będa zaufanie i instynkt samozachowawczy. To pierwsze po to, by pozwolić okazjom danym od życia działać, to drugie zaś po to, by nie pozwolić się wykorzystać. Kiedy bowiem wchodzimy do szołbiznesu będąc osobą młodą, na podobieństwo żaby zieloną na więcej niż jeden sposób, możemy być wyjątkowo narażeni na niebezpieczeństwa. Nie od dziś przecież wiadomo, że jest to świat pełen wilków, a my, jako nowicjusze, jesteśmy w nim owcami, nawet jeśli uważamy się za nieposkromioną rogatą duszę. W byciu owcą nie ma jednak nic złego tak długo, jak nie okażemy się baranem, i każdą podsuniętą przez szczodry los możliwość zaczniemy bość.
Kiedy wchodzimy do szołbiznesu, towarzyszy nam wizja pięknego świata o szerokich horyzontach, który już niedługo znajdzie się na wyciągnięcie ręki. Jest to ten fantastyczny moment, gdy spoglądamy z naszego kamienia na środku jeziora i nagle, poprzez mgłę, zaczynamy dostrzegać jego drugi brzeg. Następnie zaś widzimy wyrastający z obu brzegów most - zapewne pierwszy z wielu, w końcu jezioro jest rozległe i usiane wysepkami. Jeden most nie da rady stworzyć wszystkich możliwych połączeń. Od naszego zaufania zależy, czy zdecydujemy się na ten most wkroczyć; czy przyjmiemy wyciągniętą rękę tego, kto zdecydował się nas prowadzić.
Tumblr media
Oczywiście, nie będzie to prosta decyzja. Możemy, na przykład, chcieć mieć pewność, że most jest solidny, zanim postawimy na nim stopę. Co jednak, gdy nasze zaufanie ulotni się jak kamfora, gdy już będziemy przekraczać ten most? Gdy poczujemy, że wbrew obietnicom budowniczego nie jest on nawet w połowie tak solidny, jak powinien? I co, gdy to właśnie indywidualne poczucie stanie się zalążkiem strachu, który z kolei zaprzepaści naszą szansę?
Niezależnie od tego, z czego wywodzi się ów strach, może on sprawić, że zechcemy uciec, zacierając za sobą ślady. Te zaś najlepiej kryje ogień, a dodatkowa warstwa ciężkiego, gęstego dymu zakryje to, co wydarzyło się na tymczasowym wspólnym gruncie. Palimy zatem most, uciekamy do twierdzy, obwarowujemy się i krzyczymy, że oto znowu zostaliśmy uwięzieni przez tabuny wściekłych wrogów, którzy chcą nas zniszczyć, lub gorzej - zawłaszczyć. Dobrymi radami stłamsić nasz indywidualizm. 
Sztuka palenia mostów to cenna umiejętność, i jako taka powinna być nieustannie szlifowana. Dobrze jest znać ją w ramach prewencji - w końcu nigdy nie wiemy, kiedy nasze krucha jak biszkopt w kolorze labradora ego poczuje się zagrożone i zakomenderuje ucieczkę. Takie ego bowiem nie chce zmian. Przecież wszystko, co robimy, samo w sobie jest doskonałe. Po co cokolwiek zmieniać? Po co słuchać rad bardziej doświadczonych, często starszych od nas osób z branży? 
Gnane zwierzęcym strachem ego każe nam zatem uciekać Przed zranieniem, przed stłamszeniem, przed zrównaniem do jakiejś odgórnie ustalonej normy, przycięciem do linijki, zniszczeniem indywidualności. Bo przecież to właśnie my stanowimy główny punkt historii każdej osoby, która znajduje się w naszej orbicie.
W świecie, którego stanowimy centrum, wszystkie mosty prowadzą do nas. Gdy podniesiemy głowę, zauważymy, że każdy jeden ostatecznie kończy się na naszym kamieniu na jeziorze. Należy zatem palić je metodycznie i do fundamentów, by powrót stał się niemożliwy. Jeśli komuś będzie zależało, zbuduje kolejny most, bądź podpłynie łódką.
Będąc częścią tak zwanego szołbiznesu, mimo wszystko szanujemy innych ludzi - w każdym razie tak długo, jak pozostają dla nas użyteczni. I gdy poszukujemy w ludziach jedynie zastosowania, ego pozostaje spokojne. Problem zaczyna się w momencie, kiedy zaczynamy widzieć w ludziach jedynie zło. Wtedy każda szansa, która pojawia się na naszej drodze, staje się potencjalną pułapką. Ego zaś staje się niespokojne. Jak bowiem ktoś, kogo używaliśmy jako rzecz śmie się buntować i cokolwiek nam sugerować? 
Most palimy, podsycając ogień postami w social mediach, skierowanymi mniej lub bardziej niebezpośrednio do tych, których chcemy pozbyć się z życia. Odcinamy telefony, ryglujemy drzwi, udajemy, że nas nie ma. Nie odzywamy się, nie reagujemy na zaczepki. Jednocześnie w ekstatycznym uniesieniu przeżywamy własną rolę wyalienowanego bohatera, którą sobie narzuciliśmy. Sukces możemy zaś liczyć w ilości byłych przyjaciół, a stosunkiem byłych do aktualnych wyliczymy nawet piękny korporacyjny wskaźnik.
Ostatecznie zapewne uda nam się obronić przed zawłaszczeniem, i będziemy mogli pławić się w swoim indywidualizmie, leżąc na naszym kamieniu pośrodku jeziora. Co prawda, nie zdobędziemy w ten sposób tak zwanych pleców, stałych koneksji, wsparcia ani możliwości szerszej promocji naszej osoby, ale za to obronimy własny talent i poszlakowaną opinię, zaś mniejsza ilość ludzi w naszym życiu oznacza więcej czasu na oddawanie się twórczości, którą w dalszej perspektywie będziemy zapewne uprawiać do szuflady, albo na prywatnego bloga, gdyż paląc w sieci i poza nią kolejne mosty, jednocześnie zamykamy przed sobą coraz więcej drzwi, i zawężamy potencjalną grupę odbiorczą. Sami odbieramy sobie szansę wkroczenia w świat publicystyki i show businessu, uparcie pozostając w szołbiznesie.
Miarą człowieka jest nie to, jak zaczyna, ale to, jak kończy. Jak kończy znajomości, ale również podcasty, projekty oraz to, jak wywiązuje się z danych obietnic. Jak pali za sobą mosty. Ponieważ palenie mostów to sztuka, i jako taka powinna być nauczana na Akademii Sztuk Pięknych. Bo czy istnieje piękniejszy widok, niż pusta przestrzeń jeziora pozbawiona mostów? Nic nie jest przecież bardziej romantyczne, niż samotny kamień na środku jeziora. Mosty przecież tylko niszczą melancholijny krajobraz.
~Wilanowo
2 notes · View notes
wilanowo · 1 year
Text
Perspektywa Marsa
Jest dla mnie rzeczą absolutnie jasną, że każdy, chciałby związać swoje życie z szeroko pojętą twórczością artystyczną, w pierwszym kroku poszukuje dla siebie inspiracji. Chcemy się jakoś zdefiniować, zakotwiczyć w tym szerokim twórczym świecie, określić to, kim jesteśmy i do czego dążymy. Nierzadko zdarza się, że gnani ambicjami sięgamy wysoko, po inspiracje z najwyższej artystycznej półki: klasyki gatunku, mistrzostwo form. Koncept doskonały, bo doskonale odległy.
Potem zaś, chcąc dorównać obranym wzorcom, możemy niestety boleśnie zderzyć się z poprzeczką, którą chcielibyśmy przeskoczyć, a którą, co ironiczne, sami sobie ustawiliśmy.
Zaryzykuje stwierdzenie, iż dość częstą inspirację dla współczesnej młodej bohemy stanowi Paryż. Paryż, czy raczej koncept Paryża, to w końcu ucieleśnienie snu każdego artysty: piękne kawiarnie o klasycznym wystroju, kwiaty w klombach, urocze balkoniki starych kamienic (z obowiązkowym widokiem na wieżą Eiffle’a), muzea na każdym kroku, wysmakowana moda oraz cudowna kuchnia… no, chyba że jesteśmy żabą. A poza tym tłumy, kolejki, turyści i niebezpieczne dzielnice, w których bez pytania można dostać oklep. Oczywiście też dla sztuki. Wszak jesteśmy w Paryżu.
Jak widzimy, Paryż a koncept Paryża to dwa zupełnie różne światy. Ten pierwszy nie różni się zbytnio od innych europejskich stolic; drugi z kolei nie istnieje.
Tumblr media
Rzeczą absolutnie dla mnie fascynującą jest za to kreowanie zjawiska Europy w Polsce – chociażby takiego „polskiego Paryża”, który miałby być jednocześnie światowy, artystyczny, a przy tym swojski i taki „nasz”. Stąd mamy dwie drogi: możemy pokazać urok „naszego Paryża”, jego znaleźć punkty wspólne z Paryżem francuskim lub wskazać piękno, którego w Polsce niekoniecznie można się spodziewać. Z drugiej strony, możemy owo poszukiwanie piękna wyśmiać, skupiając się wyłącznie na tym, co lokalne. Będziemy mieli zatem przytulne, trochę duszące kawiarnie i kawę w peerelowskiej szklance w koszyczku. Krzywe balkoniki starych kamienic, których mury głoszą wzniosłe hasła namawiające do bliższych stosunków z kibicami wrogiej drużyny piłkarskiej. Cudowną kuchnię i bułkę z pasztetową na śniadanie. Zdjęcia bez filtra, nierzadko prześwietlone. Czyste łamanie konwencji. Nikt przed nami tego przecież nie zrobił.
Zastanawia mnie jednak, po co jednak szukać w Polsce Paryża, skoro można poszukać w niej Polski? A potem pokazać piękno nas samych, bądź przeciwnie, samemu z siebie się pośmiać? 
Z tego właśnie pytania narodziło się Wilanowo, czyli Wilanów prowincji. Zakątek łączący wszystkie wady życia na wsi ze wszystkimi wadami życia w mieście. Otwarty umysł i ciasne mieszkanie. Tradycja i nowoczesność. Estetyka odziana w bogactwo, będąca tak naprawdę taniością Ikei wyrosłą na dawnym polu kapusty. Oraz pozorna niedostępność, która znika, gdy tylko poznamy kod do bramy osiedla.
Z Paryżem łączy się sztuka, jak i możliwość zebrania obicia części frontowej przedniej, jeśli w swoich wojażach zawędrujemy w mniej gościnny zakątek. Przekładając to na stołeczne realia, nasz „Paryż Polski” powinien zatem znajdować się gdzieś na Pradze Północ, w siedlisku starych „pankierowników” i młodych artystów wynajmujących mieszkania po okazjonalnej cenie, oraz w otoczeniu pięknych murali i smutnych śmietników wypełnionych „małpkami” i foliami po kebabie.
Tymczasem Wilanów, czy raczej koncept Wilanowa, to ucieleśnienie marzeń Areczka z korporacji. Poprawny do zanudzenia, tworzony „od linijki”, a jednocześnie bez planu. Bezwstydnie rozrastający się na dawnych wiejskich polach, nie wypierający tego, z czego powstał, a przy tym dumny z tego, czym się stał. Obiekt pogardy praskiej bohemy.
Inspiracja Paryżem zobowiązuje. Biorąc taki wzór, sami niejako skazujemy się na wędrówkę po wyżynach sztuki wysokiej, a w tej jednak nie wszystko uchodzi na sucho. Jeśli świadomie pozostając w jej okowach chcemy wyśmiać na przykład estetykę fotografii wykwintnego jedzenia przy prostych okazjach, to publikacja zdjęcia śniadania składającego się z kajzerki z pasztetem będzie chyba najgorszą opcją. Estetyka nijak nie pasująca do naszej głównej inspiracji to nie pastisz. To zwykłe przestrzelenie konwencji. Z kolei inspiracja Wilanowem nie zobowiązuje do niczego. Będąc trzydziestoletnim milenialsem z kredytem na drugie tyle lat, z automatu jesteśmy przecież nudni. Możemy więc śmiało publikować zdjęcia kanapki z chleba posmarowanej nożem, i nikt nie będzie mógł zarzucić nam niedopasowania żartu. Wszak wiadomo, że korporacyjna widownia Instagramowych profili dla ludzi 30+ ma dowcip czerstwy, jak chleb z tej memicznej kanapki.
Bo widzicie, jeżeli coś kontrujemy, jeśli czemuś się sprzeciwiamy, parodiujemy jakieś zjawisko, w pierwszej kolejności nie powinniśmy oczekiwać, że odbiorca od razu będzie wiedział, o co nam chodzi. Po pierwsze, my sami powinniśmy wiedzieć, o co nam chodzi. Co chcemy wyśmiać? Z czym się nie zgadzamy? I czy to, z czym się nie zgadzamy, istnieje gdzieś indziej niż tylko w naszej głowie. Nawet jeśli traktujemy Paryż jako punkt wyjścia, nasza przekorność musi mieć sens i jakieś odniesienie. Nie dodawanie filtra do zdjęcia tylko dlatego, że wszyscy instagramowi twórcy tak robią, nie czyni jeszcze awangardy. Tak samo zresztą nie czyli jej fakt, iż Wilanowo znajduje się w alfabecie dość blisko Villego Valo.
Zatem zanim poznamy idealną dla nas inspirację, powinniśmy przede wszystkim poznać siebie. Zadajmy sobie kilka prostych pytań: kim jesteśmy? Do czego dążymy jako twórca? Dla kogo tworzymy? Czy chcemy osiągnąć blichtr, sławę i uznanie jakichś klik artystycznych z szeroko rozumianego środowiska, czy raczej wywołać uśmiech na twarzy zmęczonego Areczka, który wraca do domu po ośmiu godzinach harowania w Excelu? 
Oczywiście, każda inspiracja jest dobra, ale nie każda będzie dobra dla nas. Życie zaś staje się znacznie przyjemniejsze, gdy prowadzimy je w zgodzie ze sobą, nie z konceptem siebie. 
Poza tym, z perspektywy Marsa wszyscy jesteśmy z Wilanowa.
~Wilanowo
2 notes · View notes
wilanowo · 1 year
Text
Z perspektywy Marsa wszyscy jesteśmy z Wilanowa
Analiza zjawisk, polemika i memika.
Instagram
1 note · View note
wilanowo · 1 year
Text
Paradoks żaby
Od dłuższego czasu obserwuję w mediach społecznościowych pewne zjawisko. Krąży ono niezmiennie wokół słowa "feminizm", którym coraz chętniej operują osoby nieznające nawet jego definicji słownikowej.
Zjawisko to początkowo uznawałam za po prostu irytujące – ot, dość głośne, jednostajne buczenie tłustej muchy, przekonanej o wyjątkowym znaczeniu siebie jako postaci dramatu w przestrzeni jednostek zajętych własnym życiem. W ostatnim jednak czasie irytacja musiała ustąpić w końcu uśmiechowi politowania. Bo oto naszą muchę połknęła urocza żabka z jeziora, i nakarmiwszy się przekonaniem o wyjątkowym znaczeniu swojej postaci, radośnie rechocze, napawając się echem własnego głosu. Dramat trwa, a postronni słuchacze rechotu niezbyt dobrze kumającej żaby mogą być coraz bardziej zmęczeni, kiedy na ich oczach po raz kolejny feminizm został przemielony na różowowłosą, wściekłą, cipkową papkę, doprawioną szczodrze ekstraktem z feminatywów. Nawet gdy próbują brać koncept feminizmu w obronę, ich argumenty odbijają się niczym groch od ściany, a żaba ze swojego liścia zagłusza protesty coraz głośniejszym rechotem. 
Przyjrzyjmy się zatem naszej żabie. Kim jest ta wiecznie zdziwiona cudami tego świata istota, stawiająca siebie w kontrze do wszystkiego, co żyje? Zobaczmy. 
Pozornie żaba jaka jest, każdy widzi: zielona w więcej niż jednym aspekcie, żyjąca w swoim małym świecie, okazjonalnie zasiadająca na liściu, z którego obserwuje małość otaczającej ją rzeczywistości. Pochodzi z jeziora na odległym, dzikim Podkarpaciu, choć sama często umniejsza swemu pochodzeniu twierdząc, że urodziła się w stawie. Twierdzi również, że w owym stawie, czy też jeziorze, panowała ciasnota - było ich co najmniej jedenaścioro, i w tym samym czasie starali się wyrwać z niewielkiego zbiornika do Wielkiego Świata, żywiąc się wiatrem pokrojonym przez zarobioną matkę. 
Tumblr media
Nie każdemu było dane opuścić jezioro. Udało się to jednak pewnej młodej, obiecującej, szalenie ambitnej żabie, która postanowiła zawojować świat dziennikarski, działając jako niezależny głos nowego pokolenia. I wszystko by jej się udało, gdyby nie fakt, iż przez większość czasu podejmuje się tematów, o których nie ma bladego pojęcia. 
Żaba jednak na tekstach wszelakich zna się doskonale – a przynajmniej we własnej głowie. W niej jest bowiem ekspertką od zjawisk internetowych, sytuacji faktycznych i rozmaitych grup społecznych. Grupy te w jej mniemaniu sprowadzają się jednak do tych trzech osób, które miała okazję w swoim niezbyt jeszcze długim życiu spotkać – choć już niekoniecznie poznać. A szkoda, bo być może zaowocowałoby to choćby minimalnie pogłębioną analiza danego zjawiska bądź grupy społecznej. Niestety, w jej świecie nie dość czasu, by marnować go na takie szczegóły jak choćby zbieranie informacji na dany temat. Musimy pamiętać, że przeciętna żaba żyje około czternastu lat. Nieznane są co prawda dane dotyczące długości życia żaby nieprzeciętnej, jednak podobnie nieznane pozostają charakterystyki kategorii przeciętności i nieprzeciętności. Z tego względu pełna klasyfikacja naszej żaby nie jest niestety możliwa. 
W swoim dążeniu do dziennikarskiego sukcesu żaba nie była na szczęście sama. Stopniowo zaczęły pojawiać się szanse zaistnienia, a także mentorzy gotowi służyć radą osobie stawiającej pierwsze kroki w świecie wielkich mediów. Jednak uważniejsze zlustrowanie tychże okazji czujnym żabim okiem w mig pozwoliło wychwycić ukryte pod płaszczykiem dobrej woli próby zawłaszczania osoby. Dzięki temu żaba zdążyła spalić mosty, nim te udało się zbudować, i odrzuciwszy zatęchły, ociekający obłudą świat stołecznego szołbiznesu oddała się w pełni prowadzeniu wywiadów z nieznanymi bądź zapomnianym jednostkami, pisaniu reportaży oraz analizie zjawisk. 
Ulubionym zjawiskiem żaby, nad wyraz często poddawanym pobieżnej analizie, są baby. Powody tej podążającej w swoim ogromie fascynacji nie są do końca znane. Być może wynika ona z tego, iż żaba rymuje się z baba. Może z faktu przynależności płciowej. Może z powodu zazdrości. Albo dlatego, że bab jest więcej niż żab, i tego nasza bohaterka zrozumieć nie potrafi – w jej jeziorze bowiem niektóre formy przyjmowane przez baby nie były znane, więc żaba wkroczyła w ten wielki, babski świat z wyrazem zaskoczenia malującym się na pyszczku. Zaskoczenie przeszło jednak w grymas złości, gdy okazało się, że ogół bab nie przystoi do obrazu baby, który żaba miała zakodowany od czasów bycia kijanką.
Kolejnym zjawiskiem uwielbianym przez żabę są szeroko pojętej wczesne lata dwutysięczne. Moda, muzyka, ogół traktowane bardzo poważnie kiczu i szczerze w swym wymiarze nostalgia. Jest to jedną z niewielu naprawdę pozytywnych fascynacji w jej życiu, jednak specyfika osobowości żaby sprawia, że często używa kiczowatości tego okresu jako broni przeciwko babom, które mają czelność interesować się współczesnością. Żaba bowiem uwielbia pozostawać w kontrze do wszystkiego, zatem w jej świecie współczesna popkultura musi ustąpić miejsca wycinkom z Bravo, moda z sieciówek – kupowaniem okazjonalnie w second handach, a Netflix w sumie niczemu, gdyż wypożyczalnie video dokonały swego żywota ponad dwadzieścia lat temu. Zamknięta w śnieżnej kuli lat dwutysięcznych żaba uważa się jednak za koneserkę dobrego smaku, w przeciwieństwie do bezmyślnych konsumentek masowej papki serwowanej przez mainstream. Wyższość swoich fascynacji podsumowuje zawsze krótkim, acz treściwym: a wy co? 
Podobnie wyższościowe podejście ma do kultury i literatury. Szczególnie ta druga nie może być łatwym i przyjemnym doświadczeniem. Nie, literatura powinna być wyłącznie intelektualną ucztą, z której wniesiemy nowe fakty na tematy, które chcemy zgłębiać – bądź na te, które sprawią, że będziemy prezentować się atrakcyjnie. Tak samo kultura, którą się interesujemy, powinna przyciągać, jednak nie nas, a osoby, które zobaczą zdjęcia z naszych zachwytów nad czymś, czego w gruncie rzeczy możemy nawet nie rozumieć. Ale jakie ma to znaczenie, jeśli zdjęcie prezentujące moment zauroczenia zdjęciem pięknego chłopca na cmentarzu pierwszowojennym wygląda dobrze?
Trzecim i być może najważniejszym zjawiskiem, będącym obiektem fascynacji żaby, jest szeroko pojęty internet. Dodajmy, bardzo szeroko pojęty – i wymieszany niczym swojskie danie typu chłopski garnek. Internet, w którym trzy losowe konta z portalu społecznościowego reprezentują całą wielomilionową grupę społeczną, zdanie kilku losowych osób na jakiś temat urasta do rangi zmasowanej nagonki, a grupka osób potakujących losowemu twórcy z miejsca zostaje ogłoszona sektą. Jednocześnie jest to pusty internet, pełen nieciekawych osób bez zainteresowań, które mogą zaprezentować co najwyżej swoje ciało, bo intelektu nie posiadają, a jednocześnie porywają się na klikalności poważne tematy, dla zasięgów spłacając je do kilku haseł. Tak się stało chociażby z feminizmem, który pozytywne internautki spłaciły podobno do prostych haseł. Te zaś zirytowały żabę na tyle, że myślała przez dwa lata, jak je podsumować. Gdy w końcu to zrobiła, internet zadrżał od rechotu żaby, pozornie zadowolonego, faktycznie jednak zagłuszającego głosy sprzeciwu, tak zwane nożyce, które żaba chciała owym podsumowaniem wywołać do tablicy. Głosy, do których dzielnie stanęła w kontrze. Głosy bab.
Nie było trudno wypłoszyć je z mrowiska, w które wsadziło się kij. Wystarczyło uszyć tezę na podstawie trzech kont z Instagrama, pojedynczych kontrowersyjnych happeningów, wyimaginowanych grup kobiet wykreowanych na podstawie kilku cech pojedynczych poznanych osób oraz własnych wyobrażeń, cytatów z książek z ubiegłego wieku, a także opinii białych chłopów z Wykopu. I to właśnie Mirki żabi manifest odebrały najlepiej. Zauważyli w nim bowiem dziewczynę taką jak oni. Tymczasem krytykujące manifest baby zauważyły w nim jedynie siebie. 
Manifest feministyczny wywołał u mnie jedynie uśmiech politowania. Obnażył bowiem to, co osoby nie rozumiejące feminizmu, starają się na co dzień ukryć przed światem: zinternalizowaną niechęć do kobiet, zbudowaną na fundamentach chęci przypodobania się bardzo konkretnemu typowi mężczyzn. Na kanwie wyobrażeń o pewnych typach kobiet wykreowanych z pojedynczych cech dawnych koleżanek wyrasta potężna animozja do własnej płci oraz wszystkiego, co się z nią wiąże, od posiadania dzieci, przez pracę w konkretnym zawodzie (lub brak pracy), po konkretne cechy osobowości. Niestety, w świecie przeciwników feminizmu, kobieta nigdy nie będzie wystarczająca; chyba że będzie mężczyzną. Podobnie niewystarczające będą problemy kobiet, oraz to, o, co walczą – łącznie z feminizmem, który będąc domeną kobiet, musi być oczywiście infantylny, źle przez nie rozumiany i sprowadzany do głupotek, jak to zwykle bywa, gdy za walkę o lepsze jutro biorą się jednostki tak emocjonalne i niezrównoważone. 
Z zainteresowaniem przyglądam się, jak jednostki społeczne typu żaba niemalże stają na rzęsach, by nie zostać uznane przez ogół za jedna z Tych Kobiet. Cokolwiek by się nie działo, żaba musi pozostać w kontrze. Nosić sukienki, gdy Te Kobiety zakładają spodnie, chlubić się naturalnymi włosami, gdy inne się farbują, demonstracyjnie nie znać się na kosmetykach do makijażu, myć włosy najtańszym płynem, który ostatecznie okaże się nadawać do mopwania podłogi, ale przecież żaba nie zna się na chemii, bo nie jest pustą babą bez zainteresowań. Typowa baba nie ma przecież pasji, a pustkę po nich wypełnia jej dziesięć szamponów. Typowa żaba ma z kolei zainteresowania liczne jak owieczki na irlandzkich wzgórzach. Co więcej, są to zainteresowania celowe i ukierunkowane. Może niekoniecznie na samorozwój, ale z pewnością na ogólnie rozumiana atrakcyjność. 
I tylko żal braku chęci zrozumienia feminizmu przez mieszkańców jeziora. Żal budowanych murów, stawiania irracjonalnych granic, ciągnięcia narracji "ja kontra one". Żal oddzielania się od kobiet, budowania różowowłosego chochoła o imieniu Baba i stawania w kontrze do tego, co rzekomo robi. Żal odmawiania sobie przyjemności życia w imię idei, żal rezygnacji z ulubionych hobby w imię pogoni za legendarnym intelektualizmem. I żal utraconych szans, odrzuconych w imię niezależności, tudzież znajomości porzuconych z pogardy do stołecznego szołbiznesu. 
Pozostaje jedynie obserwować, jak tęsknota za szczęściem utraconym w imię stania w kontrze powoli przeradza się we frustrację i zgorzknienie. I westchnąć z rezygnacją, gdy młoda, obiecująca i ambitna osoba w swoim zacietrzewieniu zaczyna zmieniać się w to, z czym zaciekle walczy: w internetowe zjawisko. 
#piekłożabę
~Wilanowo
5 notes · View notes