Katowice Miasto Ogrodów Instytucja Kultury im. K. Bochenek rozpoczyna nowy projekt muzyczno-społeczny dedykowany poszczególnym dzielnicom Katowic. „Axis mundi. Piosenki ze środka świata” to przedsięwzięcie integrujące społeczności lokalne za sprawą wspólnie tworzonych piosenek, tekstów i muzyki.
Don't wanna be here? Send us removal request.
Text
Jak emerytowani żołnierze
czyli druga część zapisu spotkania z dwoma pokoleniami muzyków dawnej Orkiestry Dętej Murcki. Moimi rozmówcami są: Agnieszka Noras - absolwentka szkoły muzycznej, w orkiestrach dętych w latach 2000-2010, dziś, jak sama o sobie mówi “muzyk domowy” oraz Andrzej Wodarz - tata Agnieszki, muzyk samouk, grający w orkiestrach od 1967 r., aktualnie emerytowany górnik.
AM: Orkiestra to solidarność, a czy było w niej również miejsc na autentyczne przyjaźni?
AN: Za moich czasów już chyba nie. Za dużo młodzieży, a co za tym idzie również różnych, czasami dziwnych podziałów. Każdy był z tzw. innej parafii – jeden z Sosnowca, ten z Bytomia, ten jeszcze skądś tam, ale nie było oczywiście tak, żeby były jakieś konflikty, żeby ktoś z kimś nie rozmawiał itp. Oczywiście wyjątki są. Należy do nich moja przyjaźń z Kasią, chrzestną mojego syna, którą poznałam właśnie w orkiestrze trzynaście lat temu, albo z Alą, z którą znamy się już od lat szesnastu.
AW: Za starego piyrwy, kiedy jeszcze ja grałem, w orkiestrze spotykało się pół Murcek, wszystkie murckowskie chopy. Wszyscy się znali, znali mnie, znali mojego ojca więc było zupełnie inaczej. Nie pamiętam ile dokładnie było w niej wówczas Murckowioków, ale orkiestrę złożoną tylko z nich można by na pewno zrobić. Dużo było też Kostusiów, czyli ludzi z Kostuchny, szczególnie, kiedy nas połączyli. Stopniowo pojawiało się co raz więcej ludzi ze szkół, zawodowców, a starzy się powoli wykruszali. Zresztą nawet Adze dyrygent w pewnym momencie zaproponował, że jeżeli chce się dalej rozwijać w orkiestrze , to byłoby fajnie gdyby poszła do szkoły muzycznej. Ja ją trochę uczyłem, ale nie chciałem tego dłużej robić, bo łojca sie nie słucho, więc uczył ją zastępca dyrygenta.
AN: Ale dobrze było mieć koło siebie szpeców, a mieliśmy ludzi po akademii muzycznej, od których człowiek się wiele uczył.
AW: Oczywiście. Ja się też podciągałem grając z takimi szpeniolami
AM: Ale czy takie dokooptywanie ludzi ze szkół i akademii nie było Waszym zdaniem psuciem tego, czym orkiestra powinna być?
AW: Chyba nie. Na początku oczywiście patrzyliśmy na to trochę krzywo, ale z drugiej strony poziom mocno się podniósł, graliśmy inne utwory. Wszystkie orkiestry poszły w pewnym momencie w tym kierunku, a wiadomo, że jeden dyrygent nie może być gorszy od drugiego. Jak oni grają trudniejsze utwory, to my też nie możemy być gorsi. Była spora rywalizacja.
AN: Do tego pojawiły się kontrakty z miasta. Nie wiem, kto wybierał orkiestry, ale wiem, że nie każda, jak nasza, grała co tydzień w piątek o 17:00 pod Wyspiańskim.
AW: Graliśmy dużo bo ówczesna władza była z okolicy i chyba nas lubiła. Graliśmy wszystkie festyny, odsłonięcia pomników, jakieś rocznice, mniejsze uroczystości. Do wszystkiego zamawiali nas więc w Katowicach graliśmy sporo.
AM: Wróćmy jeszcze do tej rywalizacji. Mam wrażenie, że ona się pojawia między orkiestrami zawsze, pod każdą szerokością geograficzną. Jak ta rywalizacja wyglądała tu?
AN: To było chyba bardziej współzawodnictwo dyrygentów niż samych orkiestr…
AW: Trudno powiedzieć. Najpierw Murcki i Kostuchna były osobno, więc „tam” zawsze były „te pierońskie kostusie”. W Kostuchnie zaś „pierońskie Murckowioki”. Potem nas połączyli i się skończyło, musieliśmy być razem. Na początku, jak jeździliśmy na przykład na wycieczki, to w osobnych autokarach. W jednym jechała Kostuchna, w drugim Murcki. Jak jedni wyciągnęli instrumenty, to drudzy też i się grało. Potem już razem. Ja rozmawiałem i z tymi, i z tymi. Niektórzy z początku mieli jakieś pretensje, że jo tak cały czas z tymi Kostusiami. Dla mnie nie było różnicy, grało się z każdym
AN: Ale na początku to było klasyczne „nasz plac na wasz plac”.
AM: A mistrzostwa i konkursy? Jak można się było na nie dostać, szczególnie te zagraniczne? Były jakieś eliminacje?
AW: Nie, po prostu nas zapraszali. To była taka wymiana, my jeździliśmy do nich, a oni przyjeżdżali do nas. Z tym, że do nas nie przyjeżdżali na konkurs, tylko po prostu na koncerty do miasta. To była gościna za gościnę.
AN: Najczęściej jeździliśmy na Węgry, zawsze 20 sierpnia graliśmy z okazji święta narodowego, na Świętego Stefana.
AW: My graliśmy na rozpoczęcie, a potem byli ich artyści, czardasze, fajerwerki…Zdarzało się, że na Węgrzech byliśmy nawet trzy do czterech razy w roku. Była okazja, żeby z orkiestrą trochę świata zobaczyć. Byliśmy dwa tygodnie we Włoszech więc pozwiedzałem i Rzym i Watykan….normalnie musiałbym za to wszystko zapłacić, a tak mieliśmy wycieczkę za granie. Z kolei do Niemiec jeździliśmy dzięki jednemu z naszych trębaczy, którego brat był w Niemczech dyrygentem. Przez lata odwiedzaliśmy się nawzajem, aż pewnego razu gruba nie dała nam pieniędzy na wyjazd na ich jubileusz i wszystko się poknebziło.
AN: My musieliśmy tylko zapłacić za autobus. Resztę pokrywało zawsze miasto, na którego zaproszenie jechaliśmy. To była kupa pieniędzy bo autobus zostawał z nami za granicą przez tydzień, a do tego woził nas z miejsca w miejsce. Zasponsorować to mogła tylko kopalnia.

Zdjęcie ze zbiorów prywatnych Agnieszki Noras
AM: Koncert, który zapamiętaliście jako najfajnieszy?
AW: Dla mnie każdy był fajny, ale szczególnie cieszyło mnie jak graliśmy razem z Agnieszką.
AN: Podczas naszego pierwszego wspólnego koncertu nawet dziadek nam robił zdjęcia.
AW: Właśnie nie mogę ich znaleźć….
AN: Bo jo je mom
AW: Kurde, a jo pół chałupy przeszukoł!
AM: Jak wspominasz ten swój debiut?
AN: To było na Murckach w parku. Szok! Pełno ludzi, tłum, larmo, do tego w muszli dźwięki się odbijają. Ale to było to! Siedzę w mundurze, z jednej strony tata, z drugiej ujek. Pamiętam, że było zimno jak diabli. To było chyba jakoś powiązane z Bożym Ciałem, bo pamiętam, że przyniosłeś kartkę wypisaną na Boże Ciało i rano graliśmy na uroczystościach, a popołudniu koncert. I chyba na tym Bożym Ciele bardziej się stresowałam, bo trzeba było cały czas iść na lewą nogę. Zamiast grać myślałam cały czas o tej lewej nodze. W parku, jak już usiadłam to stres minął .
AW: ćwiczyliśmy do tego koncertu wspólnie…
AN: …a mieszkaliśmy w bloku więc sobie to wyobraź. Czterdzieści pięć mieszkań, a my rozkładamy nuty, pulpity, stołeczki i zaczynamy grać. Co dziś gromy? Dawaj pogrzebowe, i wio pogrzebowe na dwa saksofony! Sąsiedzi mieli z nami wesoło, ale się nie żalili.
AW: Ale na początku Agnieszka jeździła ze mną na koncerty, tylko żeby posłuchać jak gram. No i pewnego razu dyrygent zaproponował, żeby przyszła z saksofonem. Od kolegi dostałem dla niej taki mały mundur i zaczęła ze mną grać na Wesołej.
AN: Aż wreszcie ktoś życzliwy doniósł dyrygentowi z Murcek, że „Agnieszka gro na Wesołej”. No więc się zaczęło „jak to jest, że Agnieszka na Wesołej gro, a tu nie? A potrafi ona w ogóle grać? To niech przyjdzie tu”. Z tym, że na Wesołej grałam tylko na próbach. Siedziałam i patrzyłam jak tata gra, więc się przy okazji pinkało. Koncert chyba zagrałem jeden, w jakimś kościele.
AW: Grała wtedy za darmo. Nie była wpisana na listę więc nie było dla niej pieniędzy. Za to dyrygent dał jej bombonierkę.

Zdjęcie ze zbiorów prywatnych Agnieszki Noras
AM: Pamiętasz repertuar ze swojego debiutu?
AN: Na pewno to były jakieś marsze, ale szybciej powiem Ci ich numery niż tytuły. Na pewno graliśmy wtedy z białych książek…
AM: Co to takiego?
AN: Jest ileś różnych repertuarów. Są marszówki czyli małe żółte książeczki, w wielkich białych był cały świat – rumby, salse, rzeczy wpadające w ucho, które każdy znał na pamięć. Grając je nie trzeba było specjalnie się nad nimi głowić, po prostu siadało się i grało na luzie. Najgorsze były niebieskie teczki. Tam było wszystko. Twardy repertuar. Jak się pojawiały niebieskie teczki to było groźnie. Wtedy pogoda była do bani więc jechaliśmy na zmianę żółte i białe książki. Numer 23 z białych książek…to chyba pamiętają wszyscy. Tylko numery pamiętaliśmy chociaż….23 to był….Beguin Festival, ha! Mimo tego, że było zimno i lało, do parku przyszli wtedy wszyscy, wszystkie ciotki, babcie…koleżanki! To byli moi najwierniejsi kibice, zawsze przychodziły posłuchać. Jak nie miały co robić, to nawet jeździły ze mną na próby.
AM: Ile kobiet grało wtedy w orkiestrze?
AN: Niech policzę…ja, Basia, Kaśka, Justyna na puzonie, potem doszła Andżelika…i były flecistki bo w orkiestrze na fletach zawsze grają baby. Na perkusji grała Ala z Sosnowca, tako dziołcha! Do dziś się kolegujemy. Z Alą pierwszy wspólny koncert zagrałyśmy dokładnie 11 września 2001 roku kiedy runęło World Trade Center. To był pierwszy koncert Ali. Graliśmy pod Pałacem Ślubów i po piętnastu minutach kazali nam uciekać do autokaru. Nikt nie wiedział, co się dzieje. Dopiero kiedy byliśmy już w autokarze, kierowca włączył telewizor i zobaczyliśmy wieże.
AM: Czy kobiety były traktowane w orkiestrze jakoś szczególnie?
AW: Nie. Gra to gra. Jest muzykiem i cześć.
AM: W pańskich czasach kobiety grały w orkiestrze?
AW: Ani jedna. Nawet na fletach grali chopy. Nasz flecista teraz ma już ponad 90 lat, a na flecie grał około osiemdziesiąt. Chop z Murcek. Kobiety zaczęły się w orkiestrze pojawiać, zanim przyszła Agnieszka. Ale to były pojedyncze przypadki, jedna, dwie…przeważnie flecistki. Potem się pojawiła saksofonistka, która wyjechała później do Wrocławia i została tam kierownikiem jakiegoś klubu. To była orkiestra górnicza, więc grali w niej górnicy, chopy. Może jeden albo dwóch pracowało na hucie, reszta była zatrudniona na kopalni więc skąd baby? Potem się pojawiły, ale jak, skąd?…Nie wiem. Ciekawe. Na początku to było zdziwienie. „Jeronie, baba na puzonie!”, albo „Jeronie, baba na saksofonie gro!”, ale potem już nikt na to nie zwracał uwagi.

Zdjęcie ze zbiorów prywatnych Agnieszki Noras
AM: Kiedy zaczęło się wszystko psuć? Jak to wspominacie?
AW: Jak zamknęli kopalnię. Skończyły się pieniądze. Z czasem, kiedy zamknęli Kostuchnę, dyrygentowi kazali płacić za klub, w którym mieliśmy próby. Do tej pory płaciliśmy tylko za światło, a za klub płaciła kopalnia.
AN: Pół biedy sala prób. Ważniejsza była kanciapa czyli całe zaplecze orkiestry. Stołki, pulpity, nuty, umowy, dokumenty, zapasowe mundury, mantle, nagrody…to trzeba było gdzieś wszystko trzymać!
AW: Teraz trzymamy wszystko po chałupach. Jeden ma takie nuty, inny takie. Ja mam w garażu bęben, bo kolega, który na nim gro mo tako mało chałupa, że nie ma gdzie go trzymać. Z kolei ja mam na niego miejsce tylko w garażu. Jak przyjdzie granie to jeden wyciąga nuty, drugi bęben z garażu, inny coś tam jeszcze skądś i tak to wygląda. Prób nie ma kaj robić, a próby są potrzebne. Jak zbliża się jakieś ważniejsze granie to ćwiczymy w salkach przy kościele w Kostuchnie.
AM: Pamiętacie moment, w którym zrozumieliście, że to już może być definitywny koniec?
AW: Jeszcze w zeszłym roku graliśmy przemarsz na Kostuchnie i usłyszeliśmy, że musimy jeszcze wytrzymać do końca roku. Nie wiem, co to mogło znaczyć…nasza orkiestra ma w tym roku 110 lat…nie wiem, co to dalej będzie…
AN: Nikt nie wie, ale o końcu myśleliśmy już kilka razy. Nawet kiedyś zabrałam na koncert kamerę, żeby nagrać jak orkiestra ostatni raz gra kolędy w kościele. Wtedy już nie grałam, ale pomyślałam sobie, że my nawet nie mamy pamiątek z tego wspólnego grania. Do tego koncerty kolędowe to szczególnie fajne wydarzenie. Nie dość, że człowiek przeżywa wszystko jako chrześcijanin to jeszcze dochodzi klimat kościoła, instrumentów, lampek, choinek…
AW: Teraz gramy tam, gdzie ksiądz zapłaci. Ostatnio graliśmy w Warszowicach za Żorami.
AN: Mieliście szczęście bo tamtejszy farorz był wikarym na Kostuchnie i zna orkiestrę. Ale Barbórka była ostatnio cicha i to jest straszne. Kiedyś mój chop już wcześniej okno otwierał i słuchaliśmy czy idą. Jak ich było słychać to lecieliśmy gibko, żeby ich nie celnąć na drodze, bo nie przejdziemy. Jak ich słyszeliśmy, to zazwyczaj już brali winkel, więc my gibko do kościoła żeby zdążyć przed orkiestrą. Szczególnie, że tu jest górka i orkiestra zawsze zwalnia. A przy tej cichej Barbórce chciało mi się po prostu ryczeć. Dużo jest takich okazji, że człowiek siedzi i czeka, bo za chwile mają grać…ale nic nie gra. W doma se możesz larmo zrobić.
AW: Ludzie na Murckach pytają czemu nie graliśmy. Graliśmy…tylko gdzieś indziej. A tu wszędzie cicho. Nie wiem co dalej będzie. Mundury mamy w domu i czekamy. Trochę jak emerytowani żołnierze.
...i to z pewnością nie jest koniec tej opowieści...soon
0 notes
Text
Zapięci na ostatni guzik
czyli spotkanie z dwoma pokoleniami muzyków dawnej Orkiestry Dętej Murcki. Moimi rozmówcami są: Agnieszka Noras - absolwentka szkoły muzycznej, w orkiestrach dętych w latach 2000-2010, dziś, jak sama o sobie mówi "muzyk domowy" oraz Andrzej Wodarz - tata Agnieszki, muzyk samouk, grający w orkiestrach od 1967 r., aktualnie emerytowany górnik. Dziś część pierwsza zapisu tego doskonałego spotkania.

Zdjęcie ze zbiorów prywatnych Agnieszki Noras
AM: Jak w Pańskim życiu pojawiła się orkiestra? O ile w przypadku Agnieszki to jest blank oczywiste, o tyle w Pańskim przypadku już nie do końca. Tradycja domowa?
Andrzej Wodarz: Po prostu podobało mi się jak orkiestra chodziła po Murckach grając capsztyki albo do ognisk w parku. Do tego tata mojego kolegi był dyrygentem tej orkiestry i kolega mając dziesięć lat się do niej zapisał. Kiedy się o tym dowiedziałem prosiłem tatę, żeby zapisał i mnie. Za bajtla na Murckach granie w orkiestrze to był zaszczyt, nie gańba. Nie było wtedy telewizji, internetu…Jedyne, co można było robić to grać w bala albo biegać po lesie więc dzieci w orkiestrze było dużo – około pięćdziesięciu. Zresztą połowa Murckowioków tam chyba wówczas grała. Ja zacząłem od werbla. Werblistów było dziesięciu i tak w dziesiątkę z tymi werblami graliśmy w różnych pochodach, na przykład z okazji 1 Maja. Kiedy byliśmy już trochę starsi musieliśmy wybrać główny instrument, na którym chcieliśmy grać. Ja wybrałem tenor, ale potem spodobał mi się klarnet więc wybrałem klarnet. Mieliśmy nauczycieli muzyki, którzy się nami zajmowali i tak to poszło. W tym roku mija pięćdziesiąt lat mojego grania choć orkiestry jako tako nie ma. Gramy na telefon – dyrygent dzwoni, wyciągamy instrumenty i jedziemy grać.
AM: Ciebie do orkiestry na pewno wciągnął tata?
Agnieszka Noras: Nie, jak miałam sześć lat to zaczęłam się uczyć grać na pianinie, a właściwie na organach bo w domu miejsca na pianino nie było…
AW: Miałem kolegę, z którym graliśmy w kapeli purpurkowej więc poprosiłem go, żeby nauczył Agnieszkę grać, zresztą na lekcje do niego chodziło więcej dzieci z Murcek.
AN: …potem jak miałam już lat czternaście, mój kolega Łukasz bardzo chciał grać na saksofonie i zaczął mnie wyciągać na próby orkiestry, która ćwiczyła wtedy w Domu Kultury na Kostuchnie. Raz mówi „Aga, pódź tyż się zapisz”, a ja na to „dej mi pokój, na to trzeba mieć czas, trzeba ćwiczyć, jo niy chca”. No i skończyło się tak, że ja grałam wiele lat, a on nie wytrzymał nawet trzech miesięcy.
AW: No ale gry na saksofonie uczyłem Cię już trochę wcześniej, w domu.
AN: No ja. Mój pierwszy saksofon kupiłam w Stanach, gdzie spędzałam wakacje u rodziny. Kiedyś były takie przepisy, że trzeba było umieć grać, żeby nie zapłacić cła….
AW: …więc w pięć minut przed wyjazdem nauczyłem ją grać na saksofonie „Sto lat”, bo celnicy mieli prawo sprawdzić, czy ktoś rzeczywiście umie grać, uczy się, czy tylko kupuje instrument, żeby go potem sprzedać drożej w Polsce.
AN: No i tak się to granie powoli rodziło, aż się w końcu urodziło.
AM: Przyznasz, że granie w orkiestrze nie było typowym zajęciem, które czternastoletnia dziewczyna ma w czasie wolnym?
AN: Ale grał tata, grał wujek – brat taty, więc grało się w rodzinie. Można powiedzieć, że w orkiestrze stworzyliśmy swój saksofonowy klan, bo wszyscy grali na saksofonach – wujek na tenorze, a my z tatą na altach.
AW: Brata, który jest ode mnie młodszy o pięć lat do orkiestry też wciągnąłem ja. Uczyłem go w domu grać trochę na gitarze, ale do domu przynosiłem klarnet. No i brat zaczął mi ten klarnet podbierać. W końcu godom mu „kurde, jak chcesz się nauczyć grać na klarnecie to pódź ze mnon, a skończ mi podbiyrać instrument”. Poszliśmy więc do orkiestry, w której dyrygentem był wtedy nasz sąsiad z bloku naprzeciwko. Dyrygent wręczył mu klarnet i tak się zaczęło jego granie. Za naukę w orkiestrze nie musieliśmy nić płacić, ale jak graliśmy w jakimś koncercie to pieniądze z tego naszego grania szły właśnie do nauczycieli. Nawet jak się fyrlało na klarnecie na przykład na jakichś pogrzebach to pieniądze też nie szły do nas, tylko właśnie do nauczycieli. Mój miał skończoną wyższą szkołę muzyczną i był dyrygentem na „Wujku”, z którego specjalnie przyjeżdżał, żeby nas szkolić.
AM: Dzięki orkiestrze ludzie trzymali się jakoś razem…
AW: Tak, połowa rodziny grała, druga połowa, babcie, ciotki, wujkowie przychodziła na koncerty żeby na przykład zobaczyć jak Agnieszka gro.
AN: Było całkiem inaczej. Brat taty, mój wujek mieszka na Giszowcu, my po ślubie zamieszkaliśmy na Kostuchnie, tata na Murckach, ale gdzie byśmy nie grali, wszyscy jechali z nami i tak się spotykaliśmy. Myśmy grali, a oni mieli czas se pogodać. Ja grałam do narodzin mojego syna Karola. Jak Karolek przyszedł na świat, dyrygent wziął na moje miejsce kogoś innego i miejsce się przyblokowało. Z babą w orkiestrze jest tak, że jak zajdzie w ciążę to praktycznie od razu kończy się granie. Powietrze musisz brać do przepony, a przepona jest za blisko narządów, które mają wpływ na dziecko więc od razu kończysz grę. Saksofonów też nie możesz mieć w orkiestrze dziesięciu tylko trzy, cztery, więc tego miejsca nie było za dużo. Do tego były to dobre lata orkiestry. Jeździliśmy na Węgry, do Niemiec więc obsada musiała być i nikt nie mógł na mnie czekać.
AM: Właściwie nigdy się nie zastanawiałem dlaczego w orkiestrach jest tak mało kobiet, a teraz zdałem sobie sprawę z tego dlaczego tak jest…
AW: Jest mało. Dziewczyna przyjdzie, zajdzie w ciążę, musisz się troszczyć o dom, pracę, dzieci i tak to się kończy. Z muzyki ciężko wyżyć, nie jest to łatwy kawałek chleba.
AM: Ale w końcu w orkiestrach nie grało się po to, żeby z nich żyć.
AW: Żyć nie, ale tego pieniądza zawsze trochę z muzykowania było, choćby jako dodatek na benzynę. Kiedyś kopalnia finansowała autobusy, a potem przyszły takie czasy, że trzeba było odpalić swój samochód i jechać.
AM: No właśnie, jak te realia orkiestry wyglądają z perspektywy dwóch pokoleń, jak to się w waszych oczach zmieniało, zmienia?
AW: Przede wszystkim za moich czasów w orkiestrze było dużo więcej dzieci, czterdzieścioro i więcej. Uczyli też Ci, którzy w orkiestrze grali, zwykłe chopy. Teraz w orkiestrach gra wielu, czasem większość, zawodowców.
AN: Orkiestra górnicza miała, co do zasady składać się z górników, czyli być orkiestrą amatorską. Wiadomo, że kilku ludzi bardziej muzycznie wykształconych, po szkołach musiało być żeby prowadzić, żeby wszystko jakoś się razem trzymało i równo szło. Musiał być ktoś, kto dobrze czyta nuty. Za moich czasów około siedemdziesiąt procent składu stanowili uczniowie szkół muzycznych, a nawet profesorowie z tych szkół. Prawdziwych górników można było policzyć na palcach dwóch rąk. Nawet mnie dyrygent w końcu też wysłał do szkoły muzycznej.
AW: Takich amatorów jak ja zostało już tylko paru. Zaczęło to się chyba zmieniać wraz ze zmianą repertuaru, który wymagał już trochę sztuki. Kiedyś wystarczyło zagrać „Szła dzieweczka”, polki, marsze, walczyki…ale apetyt rośnie w miarę jedzenia. Poziom był coraz wyższy, jeździło się na konkursy, pierwszy lepszy amator już nie był w stanie tego zagrać tak, żeby brzmiało wystarczająco pięknie.
AN: Na międzynarodowych konkursach trzeba było już naprawdę dawać czadu. Zajmowaliśmy często pierwsze, drugie miejsca. Jak się zajęło miejsce trzecie to już była gańba…
AW: Ja, to już krzywo patrzyli…
AN: Ale wtedy to już tylko z nazwy była orkiestra kopalni Murcki, a już na pewno nie górnicza. Zatraciło to swój charakter, ale poziom wzrósł. Z drugiej strony ludziom też się bardziej podobało jak graliśmy rzeczy nowoczesne. Jak graliśmy Jacksona, Abbę, Whitney Houston czy YMCA to wszyscy się bawili, jak zaczęliśmy „Szła dzieweczka…” to od razu wszyscy szli na piwo.
AW: Ale starsi nie. Ci narzekali „jeronie, co wy to grocie, jakieś takie śpiywki, nie wiadomo co, kto to widzioł, żeby orkiestra grała takie coś”. Nawet nie wiedzieli, że to jakiś Jackson czy Abba, woleli zicpolki. No więc się grało tak, żeby podobało się wszystkim. Trochę starego, trochę nowego, żeby wszystkich zadowolić.
AN: To samo było na koncertach kolędowych. Trochę tradycji i trochę kolęd zagranicznych – amerykańskich, szwedzkich, duńskich. Graliśmy też nasze piękne kolędy, ale w nowoczesnych aranżacjach. Jak był okres kolędowy, to co tydzień gdzieś graliśmy.

Zdjęcie ze zbiorów prywatnych Agnieszki Noras
AW: Nawet i dwa razy w tygodniu. Zawsze w kościele były brawa, a graliśmy po całym Śląsku, Tychy, Murcki, Podlesie, Kostuchna. Ludziom się podobało. Ale wtedy jeszcze działała kopalnia i wszystko miało ręce i nogi. W Murckach w ogóle graliśmy we wszystkie święta Kościelne.
AN:… i nie tylko. Podczas majówki zawsze był przemarsz z Rynku do parku i tam dawaliśmy koncert. W każdy festyn była orkiestra, cokolwiek związanego z Murckami, była orkiestra, Dni Murcek, też byliśmy. Nawet w szkole, przedszkolu, gdziekolwiek była jakaś rocznica. Zawsze wszystko odbywało się z orkiestrą, nawet nie trzeba było się zastanawiać czy będziemy, czy nie. My byliśmy zawsze na czele i prowadziliśmy wszystkie korowody. Potem capsztyki przed pierwszym maja i granie w parku znikły na jakiś czas, po czym wróciły, a teraz znowu nic.
AM: Czy w Waszej orkiestrze też był ten typowy wojskowy rygor z kapelmeistrem- generałem, który wszystko trzyma twardą ręką?
AW: Jasne, dyscyplina w orkiestrze musi być. Przy pięćdziesięciu i więcej muzykach inaczej się nie da. Mój dyrygent prowadził kiedyś właśnie orkiestrę wojskową, więc to był dopiero sztrynk – pałki musiały iść równiutko, białe rękawiczki, do dziś nigdzie takiego sztrynku nie ma. My werbliści, zanim zaczęliśmy wszystko dobrze i równo grać chodziliśmy się na boisko i ćwiczyliśmy musztrę. Na tych dziesięciu bajtli na przedzie ludzie patrzyli w pierwszej kolejności więc wszystko musiało być równiutko. Później też, zwłaszcza kiedy zbliżał się jakiś konkurs to chodziliśmy z dyrygentem ćwiczyć do lasu.
AN:… a dyrygent między nami i tylko przesuwał „Agnieszka dwa centymetry, pięć centymetrów, ty tu, tu tam”.
AM: No dobrze, ale dlaczego do lasu?
AN: No bo nie ma kaj. Ale to tak się tylko mówiło, że do lasu. W rzeczywistości chodziło się gdzieś tam między domami, za garażami, tam, gdzie nie było ruchu ulicznego. Generalnie pod lasem, no ale gdzieś trzeba było się nauczyć tego maszerowania na raz.
AW: Ja jeszcze grałem dwadzieścia lat na Wesołej i tam było to samo. Jak zbliżał się wyjazd na jakiś konkurs na przykład do Włoch to chodziliśmy po parę godzin po Wesołej, koło gruby.
AN: To samo było na Rudzie, na kopalni Pokój. Dyrygent tylko sprawdzał czy równo, czy nie równo, chodził między nami z batutą i chlast. Wszystko musiało być na piko belo, od wykonania po prezentację. Ale najgorzej było zimą w Barbórkę. Nie dość, że koszula, obowiązkowo męska, nawet my, zapięta na ostatni guzik, mundur na haftka, bo oprócz knefli na samym wierchu jest jeszcze haftka, a na to ciężki mantel. I człowiek wyglądał jak bałwan. Czapki… wszyscy szaliki…
AW: A z gruby do kościoła jest kawał drogi i jeszcze pod górkę, to było co zapierdzielać. Mundur trzeba było pod spodem mieć bo potem graliśmy jeszcze na Sali i trzeba się było z tego wszystkiego rozebrać. Przemarsz zaczynało się z szybu Stanisław, spod lasu, więc trzeba było przejść całe osiedle. A w ogóle to orkiestrę się wtedy dzieliło na pół, a czasem i na cztery, bo graliśmy w kilku różnych miejscach, na Murckach, na Kostuchnie itp.
AN: Ale najwcześniej zaczynaliśmy o 4:00 pobudką u dyrektora. Ręce odpadały, zimno jak pieron, saksofon zamarzał, jak tu grać jak pół saksofonu nie gra? Dyrektor z kolei musiał się odwdzięczyć, choć nie każdy chciał żeby mu grano, bo niejeden się wolał wyspać. Ale mi się trafiali ci, co akurat chcieli. Jak z chałupy wylazła torba to wszyscy się zbierali i szybko do autobusu.
AW: Grało się tak długo, aż torba wycisł. Ja już ją wycisł to się zabierało, ale pić tego dnia i tak nie można było, bo trzeba było grać. Potem na jakiejś próbie się trochę pograło i robiło się imprezę. Wtedy MY mieli Barbórka.
AN: Ale to nie był jeden dyrektor, bo tych dyrektorów od różnych spraw było sporo. Potem o wpół do siódmej była zbiórka, za moich czasów już na Rynku, bo już nie było Stanisława.
AW: Wtedy to już było fajnie bo szło się tylko koncek z Rynku do kościoła na drugą stronę ulicy.
AN: Potem wymyślili coś takiego, że najpierw graliśmy w Kostuchnie – szło się z cechhauzu do kościoła, potem o wpół do dziesiątej gibko do aut i jechało się na Murcki. W Murckach w kościele robiliśmy całą mszę i potem można było iść do domu się ogrzać.
AM: Czy ten mróz i pęd pozwalał Wam też się jakoś cieszyć tą Barbórką?
AN: To było święto! Jak by nie było także i nasze. Ludzie są różni, ale dla mnie to, że nosiłam ten mundur to był zaszczyt. Dzięki niemu też czułam się trochę górnikiem.

Zdjęcie ze zbiorów prywatnych Agnieszki Noras
AM: Co Wam właśnie, poza poczuciem dumy, spotkaniami z ludźmi dawała orkiestra?
AW: Uciechę i satysfakcję. Poza tym grało się też z zawodowcami i trzeba było im dorównać. Mówiłem sobie „gorzyj niż oni nie moga zagrać, bo mie wyciepnom”. Trzeba było się starać, chociaż za słabe granie tak od razu nie wyciepywali. Trzeba było nabroić, na przykład na wycieczce zdarzało się, że czegoś tam było za dużo. Do tego potem taki jeden z drugim powadził się z dyrygentem i już. No ale jak powiedział „przepraszam” to dyrygent przebaczył. A jak ktoś za długo obstawał przy swoim to było „dziękuję” i „do widzenia”.
AN: To była przede wszystkim robota. Nawet jak jeździliśmy gdzieś na tydzień, na dwa, nawet jak bywało wesoło, to dalej było się w robocie i trzeba było mieć tę myśl z tyłu głowy. Trzeba wstać rano, nie raz o szóstej lub siódmej i grać, więc nie można sobie pozwalać. Kiedyś jechaliśmy dwanaście godzin autobusem i ledwo z niego wyszliśmy, przybiegł organizator i mówi, że za pół godziny mamy być gotowi na przemarsz konkursowy. I na takie rzeczy trzeba było być przygotowanym.
AW: To było wyzwanie. Jak jeździliśmy z Wesołą do Włoch, to co chwila było granie, wstawanie rano, do tego graliśmy pod Monte Cassino i miał przyjechać prezydent. Każdy musiał jakoś wyglądać. Czasem przychodził dyrygent i mówił „Jutro niy gromy” więc był dzień wolny i wtedy dopiero można było sobie pozwolić. To była odpowiedzialność każdego za wszystkich. Jakby jeden szedł zygzakiem to jak by wszyscy wyglądali?
AN: Za granicą nie tylko reprezentujesz orkiestrę, ale również kraj. Rzadko się zdarzało żeby na jednym konkursie były dwie orkiestry z Polski więc zaraz patrzyli na nas jak na Poloków, a nie na pierwszą lepszą orkiestrę z Polski. Gdyby ktoś wypadł z szeregu, spadł ze stołka czy zagrał w pauzie to byłaby gańba.
CDN.....
0 notes
Text
Siwa muzyka- część 2
Druga część rozmowy z Łukaszem Siwy - klawiszowcem zespołu As Night Falls, prawnukiem Alojzego Siwy - byłego dyrygenta orkiestry dętej KWK Murcki
AM: 40-749 jest dość zaskakujący swoim pozytywnym przekazem. Może to dlatego, że w Murckach jak wspomniałeś nie było stania po klatkach bo nie było blokowisk, nie było już wielkiego przemysłu i jakiejś szczególnej tęsknoty za nim właściwej raczej dla starszego pokolenia, nie było wielkomiejskiego syfu. Dlaczego w takim razie hip-hop, który tym wszystkim się żywi?
youtube
ŁS: Ponieważ możesz go nagrać samemu składając po nocach bity i pisząc tekst. Kawałek 40-749 powstał podczas kolejnego przestoju w graniu zespołowym spowodowanego rozpadem rockowej kapeli. Zostałem sam z muzyką w głowie, a ponieważ jak już wspominałem nie umiem śpiewać to postanowiłem znów zarapować.
Do tego Katowice są w pewnym sensie kolebką polskiego hip-hopu, który w tamtym czasie przeżywał renesans. Wciągnąłem też brata we współpracę przy stworzeniu teledysku i wkrótce on też zaczął działać w hip-hopie na własną rękę. Nie wiem, czy w jego przypadku to się zaczęło właśnie od tego, ale kiedy kiedyś zapytałem go “dlaczego właściwie poszedłeś w hip hop? Może dlatego, że za wcześnie wyszedłem z domu i nie zdążyłeś odebrać od starszego brata lekcji rocka i metalu”. Odpowiedział, że to właściwie ja pokazałem mu najpierw dubstep, później elektronikę i potem poszło już samo. Brat robi dziś niesamowite rzeczy. Pisze swoje teksty, komponuje swoją muzykę, szybko nawija, Wow! Strasznie się rozkręcił. Do tego Rafał świetnie opanował wszystkie współczesne narzędzia do produkcji i składani muzyki. Teraz kiedy ja chcę coś nagrać idę do niego i mówię jakiego efektu potrzebuje, a on to po prostu błyskawicznie robi i efekt jest super. Jest w tym dobry i myślę, że w tym kierunku powinien się rozwijać.
youtube
Do tego wszedł we współpracę z ziomkami z Tychów, dla których już komercyjnie produkuje kawałki, a nawet ma już na koncie miks całej płyty. Oczywiście w wolnym czasie nagrywa też własne kawałki. Martwi mnie jedynie, że nie nagrywa własnych bitów, tylko korzysta z bazy, z której je pobiera później dogrywając swój rap. Kiedyś robił je sam, ale teraz szkoda mu czasu, woli się skupiać na tekście i nawijce.
AM: a propos brata. Przeglądając jego profil, informacje na temat jego kooperacji i projektów, w których uczestniczy zauważyłem ciekawą rzecz. Mianowicie, że większość gości, z którymi nagrywa pochodzi albo z południa Katowic, albo z Tychów, albo Mysłowic , a nie z Załęża, Chorzowa czy śródmieścia Katowic. Zupełnie jakby mentalnie działała tu dawna granica Księstwa Pszczyńskiego…
ŁS: Nie mam pojęcia skąd się to wzięło. W ekipę tyską wskoczył chyba dzięki szkole, w której poznał bodajże kogoś z Tych. Też mnie to zdziwiło, ale brat twierdzi, że w jego przypadku rap zaczął się od Miuosha. Nie mniej jednak związał się z sceną tyską i dobrze bo w Katowicach środowisko jest duże, a w Tychach jest jeszcze przestrzeń do zagospodarowania, niedosyt. Dzięki temu Rafał zyskał w tamtym środowisku, szczególnie młodych muzyków, jakąś pozycję, zagrał trochę koncertów. Ale może faktycznie nie jest to przypadek. Pamiętamy o Księstwie Pszczyńskim, o przynależności do Tychów, z którymi łączy nas też hokej - zresztą mój dziadek od strony mamy stał na bramce w drużynie murckowskiej, która awansowała do pierwszej ligi przekształcając się potem w GKS Tychy. Ludzie, którzy pamiętają tamte czasy wciąż jeżdżą na mecze do Tychów, co się nie podoba na przykład fanom GKSu Katowice, który oficjalnie rządzi w Murckach. Więc może coś jest w tym, co mówisz…
AM: Wracając do Twojego rapowania - w 40-749 rozwiązałeś po swojemu tajemnicę znaczenia nazwy Murcki. “M” jak…
ŁS: Magiczny południowy zakątek. Jest tu jakaś magia - choć jesteśmy na południu Polski, na południu Katowic to nawiązania do Norwegii, w której jest zimno i ciemno są. Może przez ten las, może przez ogólny klimat. Kiedyś odwiedził mnie znajomy spoza Śląska. Popatrzył i mówi: “kurcze, ale tu jest klimat. Jak nad morzem”. W sumie się zgadza. Mamy specyficzny mikroklimat, a fakt, że istniało tu kiedyś prewentorium, oferowano różne zabiegi medyczne dodaje sprawie sensu. “U” jak urobku wielki początek bo Kopalnia Murcki była jedną z najstarszych w Europie. To miejsce, które jest kolebką górnictwa również wiąże się z wspomnianą magią choć z tego akurat niewiele zostało. “R” jak robotni nasi ojcowie. Praca na kopalni była niezwykle ciężka, a na Murckach praktycznie wszyscy pracowali w kopalni. Chociaż przychodzili do domów zmęczeni to nie mogli przestać robić i po godzinnej drzemce znowu wstawali i szli pracować na przykład na ogródek. Widziałem to w domu - nie było tak, że ojciec wrócił z pracy i już go nie było do końca dnia. Miał jeszcze siłę coś zrobić, pobawić się ze mną, pograć w piłkę ze mną i moimi kolegami, wyjść na spacer, rower... Na tym właśnie polega ta śląska pracowitość. Na kopalni zresztą pracował nie tylko ojciec. Również obaj dziadkowie, pradziadek, wujkowie, teściu, praktycznie wszyscy. “C” jak czarne złoto i wszystko jasne. “K” jak katowicka leśna dzielnica. Murcki są największą dzielnicą Katowic, ale wyłącznie dzięki rozległym lasom, bo jeżeli chodzi o teren zabudowany to nie ma szału. Poza tym jakby się nie wjeżdżało czy nie wyjeżdżało z Murcek, trzeba przejechać przynajmniej przez kawałek lasu. “I” - inna dzielnica mnie tak nie zachwyca. Nigdy nie myślałem, żeby stąd wyjeżdżać choć przez jakiś czas mieszkaliśmy w Kostuchnie. Wujkowie wyjechali do Niemiec i zostawili dom, którego trzeba było przypilnować, ogrzewać, skorzystaliśmy z okazji i mieszkaliśmy tam trochę. Było nawet fajnie ale nie tak, jak w Murckach. Nie było parku, ulice Kostuchny wydawały mi się jakieś długie, ciągnące się, nie wiadomo dokąd, jak przez całą wieś, podczas gdy na Murckach wszystko zamykało się w taki kwadrat z rynkiem w środku. Było do tego kąpielisko „Dolinka” gdzie wszyscy chodzili całymi rodzinami, a nawet inni ludzie przyjeżdżali z okolic . No i oczywiście bacie, dziadkowie dookoła, cała najbliższa familia więc kojarzyło się wszystko przyjemniej. Teraz częściej zdarza mi się myśleć o wyjazdach, do czegoś innego, do lepszej pogody. Denerwuje mnie stagnacja - co dzień praca, wciąż to samo, „dzień świstaka”, codzienne powroty, życie od weekendu do weekendu, ostatnimi czasy dość kiepska pogoda przez cały rok, zima bez śniegu, kiepskie lato - nie jest tak jak to było za bajtla…. Może to po prostu tak zwana monotonia życia daje mi się we znaki. Tak naprawdę muzyka daje mi odskocznię. Gdyby nie ona to było by momentami ciężko, nie wiedziałbym gdzie się podziać. Teraz mam też córkę wiec jest co robić, może pojawi się kiedyś kolejne dziecko, otacza mnie rodzina więc na pewno bym się stąd nie wyprowadził, a na pewno nie gdzieś w Polskę. Ewentualnie do innego bardziej słonecznego kraju ale raczej też nie na długo bo po czasie serducho, które bije do Murcek powiedziałoby “wracaj!”.
AM: A skąd według Ciebie bierze się specyficzna potrzeba ludzi uprawiających na Murckach muzykę, żeby tak często artykułować swoje murckowskie pochodzenie. Mam wrażenie, że tu jest to o wiele intensywniejsze niż w innych dzielnicach, ba, nawet miastach.

Ludzie z lasu - orkiestra dęta KWK Murcki, 1936r. Na czele Alojzy Siwy.
ŁS: Może bierze się to właśnie z tego poczucia odrębności. Jesteśmy w środku lasu, trochę było Pszczyny, trochę Tychów, są Katowice, a my cały czas trzymamy się po prostu razem. To rodzaj autonomii. Choć jesteśmy dzielnicą dużego miasta to naprawdę jesteśmy osobnym małym miasteczkiem. Otaczają Cię historie, ludzie. Do tego jest tu inaczej niż na przykład na Ligocie, w Piotrowicach czy Ochojcu, gdzie na dobrą sprawę nawet nie do końca wiadomo, gdzie się te dzielnice zaczynają, a gdzie kończą, jedno się płynnie łączy z drugim. My z kolei siedzimy „zamknięci” w lesie, jak jakaś wioska na końcu świata. Kiedyś nauczyciel mojej żony podczas rozpoczynającej się pierwszej lekcji w pierwszej klasie liceum, kazał wstać kilku osobom, które są z Murcek i powiedział : „ tak wyglądają ludzie lasu” ;-) ha ha ha
AM: Dużo mówisz o rodzinie i odnoszę wrażenie, że w Twoim życiu muzyka nierozerwalnie łączy się z najważniejszymi wydarzeniami i osobami, które zaważyły na Twoim życiu rodzinnym.
ŁS: No tak to jest kiedy obracasz się w grupach skupionych wokół pewnych zainteresowań. Poznajesz ludzi, oni poznają cię z kolejnymi itd. Dzięki temu, że na Murckach wiele osób słuchało właśnie takiej, a nie innej muzyki powstało wiele związków. Ja na przykład grałem w kapeli, w której wokalistką była Monika. Na nasze próby zaczęła przychodzić jej siostra, która wkrótce związała się z perkusistą. Perkusista po czasie stwierdził, że woli jednak bardziej skupić się na graniu niż chodzić na randki i siostrą zająłem się ja (śmiech). Przychodziła nas posłuchać, patrzyła jak gram na klawiszach, ja puszczałem oczko, uśmiech za uśmiechem i jakoś nam się wszystko skleiło. Było to też zasługa Mateusza (Kroczka, przyp. AM), który zachęcał mnie żebym startował do Agi bo ja byłem akurat po jakimś nieudanym związku i nie bardzo byłem w nastroju chociaż dziewczyna mi się podobała i świetnie nam się ze sobą gadało. Po czym Mateusz z jeszcze jednym kolegą Mariuszem zorganizowali wyjazd nad Jezioro Żywieckie, na którym była też Aga i ja. Była fajna zabawa, jakieś wino, ognisko i zaskoczyło. Zaraz potem pojechaliśmy już wspólnie na nasz pierwszy Woodstock. A szwagierkę, która dalej ładnie śpiewa i gra na gitarze, werbuje czasem na jakiś jam session żeby razem pośpiewać jakieś covery.
AM: Rodzinę zaangażowałeś też do nagrania płyty, którą mam przed sobą czyli “Domowych piosenek”. Skąd pomysł żeby członków rodziny w taki sposób zatrzymać w czasie? Nie wystarczą Ci zdjęcia i obrazy?
ŁS: Wiele osób śpiewa dzieciom. Tą osobą dla mnie była moja babcia, która śpiewała mi jako dziecku różne piosenki, śpiewała je też mojemu bratu, a teraz śpiewa je swojej prawnuczce czyli mojej córce. Pomyślałem, że to bardzo fajne i warto to nagrać. Ponieważ radzę sobie z pianinem, saksofonem, troszkę gitarą, a czasem też coś pobębnię to pomyślałem, że może tym razem znów nagram muzykę sam, nie klejąc tego na komputerze, ale na żywych instrumentach, bez sztucznych beatów czy sampli. Zacząłem sobie przygrywać na pianinie wszystkie te piosenki, które śpiewała babcia, ale doszedłem do wniosku, że ją zamęczę jak każę jej wszystkie wykonać na płycie, i że warto by było w związku z tym kogoś jeszcze zaangażować. Myślę: “żona potrafi śpiewać, szwagierka śpiewa , teściowa należy do chóru więc też potrafi, rodzice grali na gitarach i śpiewali kiedyś razem w oazach, więc też pomogą, brat jest dobry w obróbce dźwięku więc mam wszystko pod ręką tylko muszę to jakoś zebrać”. Więc dwa lata temu, w okresie jesienno-zimowym, kiedy zrobiło się znów szaro-buro, nudno i smutno postanowiłem, że zrobimy płytę akustyczną. Przyznam , że trochę zainspirowały mnie wtedy Domowe Melodie, które udowodniły, że w warunkach domowych można nagrać całkiem fajne rzeczy. Zacząłem więc z bratem nagrywać wszystkie instrumenty, gitary, klawisze, saksofon, cajon, harmonijkę, dzwonki, różne przeszkadzajki, kolejne ścieżki dźwiękowe, a potem zapraszać ludzi żeby dośpiewali wokale. Ja nie umiem śpiewać, co wielokrotnie podkreślałem, brat raczej rapuje, więc zaangażowaliśmy wszystkich, którzy potrafią wydobyć z siebie melodię. Przede wszystkim babcię, bo to z myślą o niej powstawała ta płyta, która docelowo miała też być prezentem ode mnie dla mojej córki pod choinkę. Babcia ma już nieco ponad 70 lat i nie chciałem żeby ten głos i pioseneczki, który mi śpiewał, a teraz śpiewa córce przepadł. Zrobiła się z tego rodzinna pamiątka. Do tego włączyliśmy w nagrania również nasze dzieci - moją córkę Alicję i córkę szwagierki - Zosię, żeby podkreślić nieco dziecięcy charakter tego projektu. Miałem z tym trochę roboty, bo musiałem z każdym chodzić do Rafała na nagrania, żeby przy tym być, mówić jak zaśpiewać, jako że trochę pozmieniałem tempa i aranże w stosunku do oryginałów. Trwało to z przerwami niecałe pół roku bo nagrywaliśmy w wolnym czasie, większość z nas pracuje i ma swoje obowiązki też po pracy. Część moich wizji wyszła lepiej, część gorzej, ale jakoś się udało. Dodaliśmy okładkę i uruchomiliśmy produkcję.
youtube
AM: czyli domowy band, który powstał z litości dla babci żeby babci nie zamęczyć (śmiech)?
ŁS: Ha ha ha– nie to nie do końca tak ,że z litości… trzeba było pomóc babci, żeby nie zostawiać jej samej z tymi wszystkimi kawałkami , a skoro najbliżsi też potrafią śpiewać i byli chętni to pomyślałem, - będzie ciekawiej, w sumie czemu nie? Każdy dostał płytę na pamiątkę, rozdaliśmy też najbliższym znajomym w prezencie, możną ją jeszcze u mnie zakupić – zostało tego dość sporo…
AM: Zazdroszczę Ci bo żadnego z moich dziadków i babć nie ma już na świecie, a ja nawet nie mam zarejestrowanego fragmentu żadnego z ich głosów. Tymczasem wróćmy z krainy dzieciństwa do świata metalu i porozmawiajmy o Twoim powrocie do korzeni -w tym do saksofonu. Co mnie jeszcze uderza w Twojej aktualnej aktywności muzycznej, to straszna rozpiętość gatunkowa. Z jednej strony symfoniczny gotycki metal z As Night Falls, z drugiej joby z weselnym DJem, a do tego saksofonowe covery popowych kawałków, w których brzmisz jak śląski Kenny G! Odnoszę wrażenie, że ty po prostu musisz sobie wypełnić życie jakakolwiek muzyką…
ŁS: (śmiech) Nawet chyba basista z kapeli również mnie ostatnio do Kennego porównał z tym saksofonem;-) Odpowiedziałem, że na razie w tym raczkuje, cały czas się uczę (choć brakuje mi na to czasu) i jak kiedyś będę lepszy to wtedy pozwolę sobie na większe szaleństwo i może jakieś jazzowe improwizacje. Odnośnie rozpiętości -nie mam już klapek na oczach. Kiedyś wszystko musiało być czarne, liczył się tylko metal i koniec, teraz gram i słucham to co chcę, nie muszę iść jednym torem. W As Night Falls gram na klawiszach i rzeczywiście mam tam, co grać, ale jest jeszcze dużo innej muzyki.
youtube
Mogę i lubię czasem pograć rocka, bluesa, reggae, ska, coś poimprowizować. Granie z DJem zaproponował mi kolega Grzegorz Dziubek - Dj Dybicz, który dowiedział się i usłyszał, że gram na saksofonie. Dybicz wcześniej kooperował już z innymi saksofonistami, uważa ,że jest to fajna sprawa i często podoba się ludziom jako dodatkowa atrakcja. Na początku się opierałem, bałem się, że nie dam rady bo dopiero zaczynam przygodę z saksofonem ale naciskał żeby spróbować obiecując, że będę mógł trochę poimprowizować do granych przez niego tanecznych kawałków. Dziś granie na imprezach czy weselach i w kapeli metalowej jednocześnie nie jest już dla mnie obciachem. Kiedyś za młodego była inna mentalność, ludzie stale dorastają do pewnych rzeczy i każdy (w przypadku muzyki )słucha czego tak naprawdę chce, co akurat go cieszy i przestaje się przejmować czymkolwiek. Natomiast są rzeczy, których nigdy nie będę chciał zagrać. Nigdy nie zagram na klawiszach czy saksofonie disco polo czy innych kawałków, które przede wszystkim ja uważam za kiczowate i obciachowe.
0 notes
Text
Siwa muzyka - część 1
Pierwsza część rozmowy z Łukaszem Siwy - klawiszowcem zespołu As Night Falls, prawnukiem Alojzego Siwy - byłego dyrygenta orkiestry dętej KWK Murcki
AM: Nasza rozmowa będzie miała formę koła kreślonego od saksofonu do saksofonu. Wiesz, dlaczego, prawda?
ŁS: Pierwszym instrumentem, na którym uczyłem się grać był keyboard, następnie w ognisku muzycznym przesiadłem się na pianino. Od klawiszy dzieci bardzo często zaczynają swoją przygodę z muzyką ale odkąd pamiętam zawsze kręcił mnie dźwięk i barwa saksofonu… Odkrycie mojego talentu i zamiłowania do muzyki przypisuje sobie babcia ze strony mamy. Opowiadała mi, że podczas wspólnych spacerów, jako mały chłopczyk brałem do ręki patyk i stukałem po płotach, gdzie różne drewniane sztachety czy metalowe słupki wydawały różne dźwięki, często cofałem się wiec żeby powtórzyć i wystukać sobie na nich jakąś prostą melodię, więc można sobie wyobrazić, że taki spacer mógł trochę potrwać ;) Babcia będąc świadoma muzycznych korzeni rodziny Siwy, zaczęła naciskać aby zapisać mnie na jakieś lekcje muzyki. Sama zresztą też bardzo lubi muzykę, opowiadała, że często za dziecka chodziła na koncerty do parku, siadając na krawężniku słuchać orkiestry dętej KWK Murcki, której to ówczesnym dyrygentem był Alojzy Siwy - mój pradziadek od strony ojca. Dowiedziałem się później, że topowym instrumentem pradziadka (a umiał podobno grać na wielu) był saksofon tenorowy i to tym bardziej utkwiło mi w głowie i pomyślałem, że to coś wyjątkowego, że mimo iż pradziadka nie poznałem to też bardzo kręci mnie ten dźwięk saksofonu…
Ognisko muzyczne do którego chodziłem było w Domu Kultury Kopalni Wujek w Brynowie i jeździli tam ze mną dziadkowie i rodzice na zmianę. Pamiętam, że to były wyprawy autobusowe, zajmujące całe popołudnie, chyba, że ktoś ze znajomych podrzucił samochodem, bo swojego wtedy nie mieliśmy. Po ukończenia ogniska muzycznego (6 lat) na pianinie Pani Profesor Joanna Makowska zaproponowała żebym wybrał jakiś drugi instrument i poszedł do szkoły muzycznej. Od razu pomyślałem wtedy – tak saksofon, chce się nauczyć grać na saksofonie. Okazało się, że w szkole muzycznej w Katowicach nie ma klasy saksofonu, ale jest za to klarnet czy np. trąbka. Zdecydowałem się na klarnet, bo jest bliższy saksofonowi – podobna budowa (stroik, ustnik, klapy) oraz podobny sposób dmuchania i wydobywania dźwięków. I tak zacząłem chodzić na lekcję muzyki do PSM im. M. Karłowicza. No ale to dalej nie był saksofon... Ciężka to była do tego nauka, nie tylko grania na instrumencie (pod przyjaznym acz rygorystycznym okiem Prof. Mirosława Niewiary) ale też pozostałych przedmiotów muzycznych, których się uczyłem dodatkowo po normalnych lekcjach w szkole podstawowej czy technikum. Kumple na placu grali w bala, bawili się w chowanego, a ja musiałem odbębnić swoje - ćwiczyć i dmuchać, żeby coś z tego było i żeby przyjść przygotowanym na kolejne lekcje… W Karłowiczu skończyłem pierwszy stopień, a potem zaczęło się coraz większe lenistwo i zabrakło motywacji i chęci aby szkolić się dalej w kierunku muzycznym. Klarnet miał iść w kąt, ale postanowiłem jeszcze spróbować swoich sił właśnie w orkiestrze dętej KWK Murcki gdzie od zawsze grali tam krewni z mojej rodziny. Pomyślałem przez chwilę, żeby jednak nie zaprzestać i rozwijać się dalej muzycznie z tym klarnetem, a przy okazji może i coś dorobić… Niestety nie udało się.
Do łask powróciły jednak klawisze, a jako, że od jakiegoś czasu kręciła mnie ciężka, mocna i zarazem szybka metalowa muzyka, dzięki inicjatywy kolegi załapałem się do nowo powstające na Murckach metalowej kapeli garażowej. Klawisze nie należą do typowych instrumentów nadających się do uprawiania metalu jak gitara, bas, czy bębny ale stanowią doskonałą formę wypełnienia, nadania tła, chórów, smyczków itp. stąd ucieszyłem się, że jednak można w tym mocnym graniu jakoś się wpleść z tym moim pierwszym keyboardem ;-)
Saksofon natomiast zawsze był gdzieś z tyłu głowy, tyle, że nie było mnie na niego stać bo to dość droga impreza. To było jednak jedno z moich marzeń i obiecałem sobie, że jeszcze do tego muszę wrócić. Pomyślałem sobie wtedy, że to widocznie jeszcze nie pora więc będę się rozkręcał na klawiszach. No i dopiero teraz nie dawno, udało mi się odłożyć, zaoszczędzić i zakupić sobie w prezencie na 30ste urodziny wymarzony saksofon tenorowy. Okazało się, że szkoła klarnetu bardzo pomogła mi w samodzielnym starcie z saksofonem. Z pierwszymi dmuchnięciami sobie jakoś poradziłem. Do tego mam wujka w Niemczech, który jest magistrem muzyki - uczy grać w szkole muzycznej oraz sam gra na saksofonie w big bandach czy innych orkiestrach i podczas pobytu w Polsce dał mi też kilka porad i knifów na start. No i tak samemu na ile czas pozwala sobie gram, ćwiczę czasem trochę z nut, często staram odgrywać główne melodie różnych znanych utworów z instrumentalnym podkładem, próbuje też nauczyć się ze słuchu i odtwarzać te najbardziej interesujące mnie saksofonowe solówki, a jak już wszystkiego się odechciewa to sobie improwizuję - to chyba lubię najbardziej ;-)
AM: Koło się zatoczyło w kształcie ogólnym więc zacznijmy rozbierać je na poszczególne wycinki. Skąd Ci przyszedł w ogóle do głowy ten saksofon?
ŁS: Jak wspomniałem wcześniej dźwięk saksofonu kręcił mnie od dziecka, a dodatkowym bodźcem była informacja jakiej się dowiedziałem później ,że mój pradziadek był dyrygentem orkiestry dętej KWK Murcki, a jego głównym instrumentem był podobno właśnie saksofon. To było fajne, to było dla mnie coś ważnego, dalej jest. Fajnie było usłyszeć od rodziny ,że miało się takiego przodka : dyrygent orkiestry, grał na saksofonie. Ale to nie ze względu na pradziadka wymarzyłem sobie że chce nauczyć się grać na saksofonie. Nawet długo nie wiedziałem, że grał akurat na saksofonie tenorowym, zbieg okoliczności chciał, że mi właśnie też ten typ skali instrumentu ze względu na jego charakterystyczną barwę najbardziej przypadł do gustu, dodatkowo – co ułatwiło mi rozpoczęcie nauki – saksofon tenorowy jest budowany w stroju „B” tak samo jak klarnet na którym się wcześniej uczyłem w szkole, wiec było to dla mnie spore ułatwienie w ogarnięciu instrumentu. Tak kręciło mnie po prostu to brzmienie, chrypa, którą można z niego wydobyć, takie „jazzowe zaciągi”. Myślę, kurcze, ale to super brzmi, ale fajnie wygląda, super ! Chciałem tego doświadczyć.

Orkiestra KWK Murcki pod kierownictwem dyrygenta Alojzego Siwego, 1937
AM: A jak wspominasz orkiestrę, do której wtedy trafiłeś?
ŁS: Miałem szesnaście lat. Już wtedy myślałem o ciężkim graniu, ale jak wspomniałem chciałem jeszcze trochę rozwinąć klarnet. Do tego była tradycja górnicza. W mojej rodzinie prawie wszyscy byli górnikami i ta orkiestra zawsze gdzieś tam się pojawiała, była ważna. Chodziło się do muszli na koncerty pooglądać, posłuchać i granie w orkiestrze wydawało się czymś fajnym. Chciałem dochować tradycji. Pomyślałem, że skoro nie jestem górnikiem, i raczej nim nie będę, to przynajmniej w taki sposób do tego górnictwa nawiążę. Do tego grali tam znajomi, czy starsi krewni wujkowie z rodziny Więc „Siwe” tradycja w orkiestrze do podtrzymania były.

" na froncie przy ksylofonie Jerzy Siwy - mój dziadek , po lewej nad nim czuwa jego ojciec, czyli mój pradziadek, dyrygent orkiesty KWK Murcki - Alojzy Siwy po prawej siedzi jego żona Elżbieta Siwy (prababcia) - pozostałych mój ojciec nie jest w stanie zidentyfikować prawdopodobnie krewni, znajomi muzycy...” Mimo tego coś jednak nie siadło. Próby odbywały się w Domu Kultury na Kostuchnie. Przyszedłem na próbę, zagraliśmy, potem druga próba i ultimatum – albo się sprężę i wstąpię w szeregi, albo mam sobie dać spokój. Sądziłem, że jakoś ujdzie mi płazem, ale tam była dyscyplina. Wtedy dyrygentem był Pan Szczepan Kurzeja, grali fajne covery np. Michaela Jacksona i brzmiało to super. No, ale był rygor i ja tego nie przeszedłem. Trochę załamany, pomyślałem „no trudno to chyba nie czas dla mnie może kiedyś jak będę starszy znów spróbuje”. Do tego od zaprzyjaźnionego z naszą rodziną Ś.P. ks. proboszcza Piotra Bichnera usłyszałem (chyba na pocieszenie): „młody żeś jest, co tam bydziesz choby dziod w orkiestrze na pogrzebach groł -idź rób coś co młodzi robiom”;-) Trochę racji w tym było – moich rówieśników było tam może z sześcioro. Czas mijał, wkrótce nadeszły problemy w górnictwie i wszystko zaczęło się powoli wykruszać, mnie tym czasem pochłonęła muzyka rockowa i metalowa.
AM: Czyli tym samym potwierdzasz to, o czym rozmawialiśmy z Matuszem Kroczkiem, a mianowicie, że Murcki to taka katowicka Skandynawia…
ŁS: Coś w tym jest – lasy, pewna izolacja, do tego hołdy przypominające być może nieco fiordy lub góry…specyficzny klimat…naprawdę nie wiem na czym polega ten fenomen, ale wiem, że w Murckach jest mnóstwo ludzi, którzy na czymś grają, wielu muzyków, ale właśnie grających metal, bluesa, rocka, wydaje mi się ,że więcej niż w innych dzielnicach. Widać to po ubiorze, zachowaniu, ekipach przesiadujących w parku, koncertach, na które jeżdżą. Obserwowałem to i myślałem sobie kurcze, ale w tych Murckach jest fajnie. Wszyscy słuchają klimatycznej muzy. Tu nie jest tak, jak w innych dzielnicach, w których przeważało wg. mnie techno, trance albo hip-hop czy pop. Widać to było patrząc po garażach – w każdym ktoś, coś grał. Zdarzało mi się całą sobotę przesiedzieć w garażach, trzech różnych bo był okres gdzie grałem w trzech kapelach równocześnie –dwóch metalowych i jednej rockowej
AM: Na szczęście Murcki są małe, więc nie musiałeś się zbyt długo nachodzić między tymi garażami
ŁS: To był plus bo wszystko działo się na tych samych garażach. Do domu miałem trochę dalej bo rodzice mieszkali na Bielskiej więc kiedy zamykali pierwszy garaż, brałem klawisze pod pachę i szedłem do domu około 10 min na obiad. Potem wracałem do drugiego garażu, a wieczorem do kolejnego bo akurat dostałem też propozycję grania w kapeli rockowej.
AM: Ale pomimo tylu grających osób nie widać żeby na Murckach była jakaś scena…
ŁS: Teraz już nie, ale kiedyś było naprawdę mnóstwo kapel. Nawet próbowałem je wszystkie spisywać. Jedna z pierwszych kapel nazywali się „Rain” bodajże grała na sali gimnastycznej prywatnej szkoły, tam gdzie jest dziś Nibylandia, jeszcze nieco wcześniej na garażach grali też prekursorzy Murckowskiego punka - kapela o nazwie „Postanowienie końcowe” grali tam starsi ode mnie koledzy i chyba można powiedzieć, że na Murckach to granie garażowe zaczęło się właśnie od punka (z resztą wszędzie indziej też tak zaczynali) Po latach m.in. Ci punkowcy zainteresowali się metalam i wciągnęli mnie z klawiszami do jednego projektu żeby stworzyć ciekawy klimat. Na końcu garaży była tez kapela „the Plague” grająca z tego co pamiętam raczej znane covery – głównie Black Sabbath, Metallica, the Offspring, Nirvana itd. Chodziliśmy do tego garażu na ich koncerty. Siadało się na kanapach, paliły się świeczki, dziewczyny piszczały bo chłopaki wymiatali na gitarach, owacje na stojąco - działo się J Nawet miałem taki tekst ułożony o tym, że na Murckach cały czas ktoś coś gdzieś gra. Były tez swego czasu urządzane „jam session” w kilku co rusz w kilku Murckowskich knajpach takich jak Żak, Parkowy, Kot, w sumie były trzy knajpki, w których można było pojamować, szczególnie zimą. W pozostałe pory roku jamowało się w garażach. Zresztą dziś też czasami spotykamy się na jakichś jam sessions i gramy rzeczy odmienne niż te, które każdy z nas gra w swoich kapelach, coś wspólnie zaimprowizujemy często w klimatach blues-rockowych . Jest taka knajpka na osiedlu, która czasem daje nam możliwość żeby sobie trochę pograć. Pani właścicielka chyba jest zadowolona, bo my nie oczekujemy żadnej zapłaty, byle by móc gdzieś się spotkać i pograć (a tego na Murckach brakuje – miejsca do grania, sali prób z prawdziwego zdarzenia) czasem postawią nam jakieś piwko, a my przyciągamy ludzi, czasami samych znajomych i jest biznes .
Wracając do tamtych czasów - ludzie zaczęli dorastać, praca, rodzina, grający często też przestali się dogadywać odnośnie tego, co chcą grać, stylu muzyki, tekstów… Ludzie poszli w inne swoje kierunki, można było usłyszeć tu i ówdzie różne teksty w stylu „oni grają gówno bo grają np. rock, reggae czy bluesa, a my gramy metal i to jest to” Ja też kiedyś miałem klapki na oczach, kiedy piłowaliśmy ten black metal w garażu. Ludzie poznajdowali sobie nowe kapele, w których czują się dobrze, ale już nie na Murckach. Wszystko się więc porozsypywało, mnie też się to z czasem przejadło. Grałem w kolejnych kapelach, a przy okazji pomyślałem, że w sumie dlaczego mam być taki zamknięty skoro jest tyle pięknej muzyki na świecie? Poodkrywałem sobie jazz, hip-hop, blues, rozwinąłem się wszechstronnie. Zacząłem grać sobie sam to co chciałem, to na co w danym momencie miałem ochotę.
AM: No właśnie, jak to było z tym hip-hopem? Murcki nie wydają się miejscem, które może stanowić jakąś rapową pożywkę Nie ma osiedli, nie ma wielkiego miasta. Sam zresztą wspominałeś, żę hip hopu tu właściwie nie było. Do tego to właśnie używając hip hopu zacząłeś po raz pierwszy śpiewać o Murckach i wyrażać swoją lokalną tożsamość. Dlaczego?
ŁS: To był okres przerwy w moim graniu garażowym. Nie grałem wtedy nigdzie, a beat hip-hopowy dosyć łatwo było zrobić samemu na komputerze, posilając się klawiszami. Mam też kolegów , którzy układali muzykę i rapowali. Jednym z pierwszych projektów hip-hopowych na Murckach i Kostuchnie był „MC kwadrat” chłopaki zainspirowani głównie świetnie rozkręcającą się śląską sceną hip-hop (patrz. Kaliber 44, Paktofonika) dość konkretnie radzili sobie z tym rapowaniem i ja też pomyślałem, że mógłbym coś ułożyć. Pomyślałem, że to będzie łatwe – zarymuję, zrobię podkład, nie potrzebuję do tego muzyków. Chodziłem, obserwowałem i w końcu udało się jakoś napisać tekst. Było to o tym, że na Murckach jest fajnie, jest dużo ekip, imprez, wszyscy się znają, nie ma zbyt często bójek, ludzie się lubią, nie ma nienawiści, mimo, że są grupki w różnych klimatach. Tu flaszeczka, tam winko, idziesz sobie przez park na rynek, tu kto siedzi, tam ktoś siedzi, nikt nikomu specjalnie nie zachodzi za skórę. W innych dzielnicach ludzie stali w klatkach, blok obok bloku, były haje między osiedlowe. Myślę ,że wspólnota murckowska dobrze żyje. Czasami były jakieś odłamy, ktoś nabroił, ale w porównaniu z innymi dzielnicami było tu chyba dość bezpiecznie. Stąd taką wizję przelałem na papier i pomyślałem, że trzeba to nagrać. Ponieważ nie umiem śpiewać (z rapowaniem zresztą też mi różnie idzie…) poprosiłem moją przyszłą żonę, z którą wtedy chodziłem, żeby dośpiewała mi refren i dodała trochę melodii. Tak właśnie powstał kawałek Zielona dzielnica. To był zatem kawałek o hulaszczym stylu życiu młodzieży, w którym również uczestniczyliśmy, pisząc kolejny tekst trochę dorosłem i postanowiłem o tych Murckach opowiedzieć coś więcej, odkopać nieco korzenie i historię.
youtube
CDN....
0 notes
Text
W czarnych Murckach
Znów na Murckach. Po krótkiej wakacyjnej absencji, w formie letniego remanentu, trochę o dawnych podróżach i przypadkowym odkryciu. Ponieważ wiedzę o świecie czerpię głównie z snów i komiksów, lubię wertować nowe, co raz bardziej opasłe obrazkowe tomiszcza trafiające na przeróżne półki. Tak trafiłem na czwarty tom serii “Dawny komiks polski” będący co lepszymi kawałkami z przygód bezrobotnego Froncka. Sięgnąłem po nie bo za bajtla, nie wiem skąd, miałem jakąś książeczkę z wyczynami tego słynnego w latach 30tych elwra. Jego losy można było śledzić od roku 1932 na łamach “Siedmiu groszy” wydawanych przez Wojciecha Korfantego, a ojcem Froncka był pochodzący z Janowa Franciszek Struzik. Poza wybitnie politycznym i propagandowym przekazem Froncek dostarczał jeszcze wielu ciekawych obserwacji obyczajowych, które szczególnie po latach stanowią ciekawy materiał do budowania pewnego wyobrażenia o śląskiej przeszłości. Kto ciekaw, niech przeczesze (choć Froncek łysy) internet i dowie się więcej. Natomiast ja chciałem Wam zaprezentować kilka murckowskich kadrów znalezionych w publikacji. Ciekawych również dlatego, że Murcki, do których trafia uciekający tym razem od miejskiego zgiełku i brudu bohater wcale nie są zielone. Zostawiam do interpretacji i refleksji. Zapowiadam również wkrótce nowe, ciekawe rozmowy i kilka działań w dzielnicy. Soon...


ps. ten graficzny cytat pochodzi jak już wspomniałem z: Dawny komiks polski, tom 4 pod redakcją Adama Ruska, Wydawnictwo Komiksowe.
ps. 2 Z dalszej części opowieści nie wynika skąd wziął się wspomniany kurz, ale jak widać powyżej wytrzymać się go nie dało. Tym samy niemożliwe było również wypicie szklaneczki wody sodowej na murckowskim rynku. Zresztą....Froncek i tak nie miałby na jej zakup funduszy....
0 notes
Text
Przypadki mistrza Bradego cz.2
Ten film mógłby się zaczynać od odkrycia węgla na terenie dzisiejszych Murcek. Rzecz dzieje się w Kotliskach. Klasyka - dzieci, niech będzie synek i dziołcha, koniecznie bose siedzą na trawie i pożywają chleb. Wypasają świnki, a te wygrzebują ryjkami czarne bergi. Dzieci biorą je do rąk. Zauważywszy, że kamienie brudzą dłonie zaczynają, śmiejąc się, mazać się nawzajem po twarzach, odbijając palce, kreśląc przypominające znaki wojenne wzory na policzkach. Umurckane węglem dzieci biegną z nim przez las do mamy, która wrzuca bergi do ognia i krzyczy na zmaraszonych bajtli. Kamera spogląda na skromną izbę zza paleniska. W drugim planie, nieco niewyraźnie, widać wychodzące na podwórko okno, za którym rozebrane do pasa dzieci szorują się nad wiadrem z wodą. Na pierwszym planie węgle stają się co raz czerwieńsze. Synek, łoblekając koszula wpada do izby i widzimy jego twarz zbliżającą się do ognia. Rozdziawia usta i zaczyna wołać pozostałych, których widzimy w tle wbiegających z podwórka do wnętrza chałupy żeby zobaczyć cudowne kamienie gorejące między polanami.
Lecą napisy i plansze początkowe. W tle widzimy herb Promnitzów, robotników, którzy rąbią praktycznie wychodzące na powierzchnię pokłady węgla, urzędników pochylonych nad planami, mapami i schematami urządzeń, herb Anhalt-Cothenów, księcia biorącego na ręce noworodka - swojego spadkobiercę Emanuela, rękę kreślącą piórem na dokumencie nazwę “Emanuelssegen”, górników drążących szyby i obsługujących ręczne kołowroty, huty i kuźnice, a wreszcie wielki pożar. Na ekranie pojawiają się daty: 1657, 1755, 1768, 1769, 1815. Koniec czołówki.
Jest kwiecień roku 1847. Wałbrzych. Widzimy około czterdziestoletniego jegomościa z starannie wystrzyżonym wąsem spoglądającego to na niewysoki pagórek, to na plany techniczne rozłożone na prowizorycznym stole. Wokół stołu zgromadzonych jest wielu ludzi. To inżynierowie, mistrzowie górniczy, sztygarzy, przedstawiciela księcia. Gość z wąsem to górmistrz Brade, który przedstawia zebranym plany drążenia kopalni głębinowej Fuchs w Białym Kamieniu. Jest w tej dziedzinie niekwestionowanym autorytetem. Zgromadzeni kiwają z uznaniem głowami, wielu ściska prawicę Bradego, do którego wtem ktoś podbiega i szepcząc coś do ucha wręcza zapieczętowany list. W wosku pieczęci odciśnięty jest herb Hochbergów - właścicieli zamku Książ, wałbrzyskich kopalń, a od kilku tygodni również Księstwa Pszczyńskiego i licznych hut oraz kopalń, w tym kopalni Emanuelssegen. Książe Hans Heinrich X prosi Bradego o pilne spotkanie w zamku Fürstenstein. Czyżby miało to coś wspólnego z nowymi posiadłościami?
C.D.N.

Kopalnia Fuchs w Wałbrzychu.
Zdjęcie pochodzi ze strony www.dolny-slask.org.pl
0 notes
Text
Jest takie miejsce zielone...
Witam w murckowskim kąciku literackim. Jakiś czas temu prezentowałem wiersz Wiktorii Ossolińskiej Nie opuszczę Murcek rzucając Wam wyzwanie do zmierzenie się z nim jako materiałem muzycznym. Dziś prezentuję, za zgodą autora, za którą bardzo dziękuję, jeden z wielu wierszy przekazanych mi przez pana Eugeniusza Momota. Dlaczego ten? Jest w nim chyba wszystko to co już myślę, kiedy mówię “Murcki”. Nie oznacza to, że nie sięgniemy jeszcze do innych tekstów pana Eugeniusza.
Jest takie miejsce zielone
wspomnień dawnych dzieje
Starych dębów i buków
ziemi śląskiej knieje
Wypalali drzewo w lesie
smolarzami zwani
Hardzi twardzi
w pracy solidarni
Ostatnie cztery wieki,
jako przodownicy
Wydobywają węgiel
bracia górnicy
Tu na nudę nie ma czasu
wybierając się do lasu
Zwierząt ptaków bez liku
i przyniesiesz coś w koszyku
Spotkać można tu jelenia
jak, strzelić w place
A na ścieżce zając
uprawia swoje harce
Dobrze jest odpocząć
spacerując w lesie
Wiatr kołysze gałązkami
i śpiew ptaków niesie
Jest też pięknie w parku
na ławeczce o poranku
Tu myśli uporządkujesz
dobrze się poczujesz
I Najświętsze Serce Bije
z Kościoła farnego
Nowo narodzonym parafianom
i głos dzwonu dla odchodzącego
Nie zapomnij Murckowianie
o swojej dzielnicy
Choćbyś za granicą
Był kilometrów tysiąc
06-12-2007
Postanowiłem zachować zarówno oryginalną pisownię utworu jak i jego nieregularny układ graficzny, który sprawia, że tekst wije się wdzięcznie przez biel kartki niczym Ślepiotka- patrząc z góry....podobnie jak ten wiersz jest pewnego rodzaju spojrzeniem z góry

patrząc z góry
Przy okazji - czy “Hardzi twardzi” nie jest dobrą nazwą dla kolejnej kapeli z Murcek? Dziękuję panie Eugeniuszu. A już wkrótce kolejna odsłona Przypadków Mistrza Bradego.
0 notes
Text
Straszny wpis
Rozmowa z Mateuszem Kroczkiem - basistą zespołu Bebok
Był Straszny Film, przyszła pora na straszny wpis. Jeżeli myślicie, że w Murckach jest tylko jeden bebok - czarownica z Czarnej Studni, jesteście w głębokim niczym rzeczona studnia błędzie. Przez dwa tygodnie uganiałem się po murckowskich lasach i podwórkach za innym Bebokiem, którego paradoksalnie w końcu udało mi się upolować na Rynku. Okazało się, że ma wiele ciekawych rzeczy do opowiedzenia, nie tylko z świata beboków, więc po strasznie długiej przerwie publikuję zapis naszej rozmowy. Zanim jednak to uczynię, krótka prezentacja bohaterów przekazana mi drogą parapsychiczną przez nich samych:

fot. z archiwum zespołu Bebok
“BEBOK - śląski demon, upiór kiery lubi popaskudzić i postraszyć. Tako jest tyż naszo muzyka za której niezwykły klimat odpowiadają:
Robert Ptak - wydobywający z gitary opętane riffy z energią z jaką fedruje wongiel na grubie i z głosem równym owocom pracy strzałowego na dole
Łukasz Przybył - szybkość solówek jak prąd pędzący z trafoka na przodek, finezja kompozycji i aranżacji równo 10 orkiestrom górniczym
Piotrek Biniasch - czasami jak gro nie wiemy czy to tąpnięcie na dole było czy to Pyjter powoduje że szolki w byfyju dzwonią
Mateusz Kroczek - jak chopcy nie mają pomysłu na riff to wtedy bas brzmiący jak silnik Ikarusa z perkusją gro solo i szolki już nie dzwonią ino zlatują z byfyja na zol.”
Jedziemy:
AM: Nie za dużo już tych beboków w Murckach? Może lepiej było się nazwać heksa? W końcu mieliście tu jedną taką….
MK: Ciekawe pytanie bo akurat myślimy o napisaniu tekstu dotyczącym murckowskiej wiedźmy, która dawno temu urzędowała w Murckach na Siągarni, ale co do nazwy zespołu to stanęło na Beboku. Chcieliśmy żeby nazwa miała coś wspólnego ze Śląskiem, a poza tym my tyż som takie beboki
AM: Lubicie poszkudzić…Przeczytałem gdzieś, że ten Wasz Bebok powstał jako projekt przyjaciół z placu kochających grać muzykę. Jak wyglądało życie bajtli na murckowkim placu?
MK: Murcki są specyficzne. To była osada typowo górnicza. Jak tak na to dzisiaj patrzę z perspektywy lat, to wszystko kręciło się wokół kopalni. Kopalnia była obecna w naszych domach, wielu rodziców pracowało na kopalni, była obecna w przedszkolu i szkole , uczyliśmy się wierszyków o górnikach. A dzieciństwo, biegaliśmy po podwórku, graliśmy w piłkę, chyba trochę inaczej niż dzisiaj. Oczywiście korzystaliśmy z lasu, kiedyś próbowaliśmy budować ziemiankę w dziurze w ziemi która według opowieści mojego dziadka była pozostałością po bombie zrzuconej podczas wojny …Używaliśmy też ścieżki zdrowia, chodziliśmy na Wzgórze Wandy, gdzie zimą zjeżdżało się na sankach. Jak to na przedmieściach – dużo ruchu, mało siedzenia w domu. Do tego otacza nas las i pamiętam, że na przykład za bajtla wyprawa autobusem do centrum Katowic to była mała wycieczka. Do centrum Katowic jeździłem z mamą na zakupy i na gorącą czekoladę do cukierni WEDEL na Korfantego. Na Murckach w tamtych czasach był spożywczak, piekarnia i tak zwany sklep G czyli sklep dla górników. Trochę później, w czasach nastoletnich doszła jeszcze hałda. To było miejsce, w którym się imprezowało, rozpalało ogniska. Hałda to taki element murckowskiej popkultury, miejsce kultowe dla Murckowian, myślę na równi z naszą parkową muszlą koncertową, szczególnie dla mojego pokolenia. Nie wiem jak młodsze generacje bo ostatnio nie mam z nimi styczności, ale wciąż myślę, że to wspaniałe miejsce czekające na jakieś zagospodarowanie. Co jeszcze…. Pamiętam, że dziadek zabierał mnie na grzyby, pokazywał mi w lesie różne fajne miejsca na przykład Ślepiotkę.
AM: A pamiętasz basen w Dolince Murckowskiej?
MK: Pewnie, że tak
AM: i jak to po latach wspominasz? Pytam, bo jest też taka opinia, że ten basen to było samo zło, że basenem zniszczono ekosystem tego terenu i dopiero teraz m.in. dzięki staraniom Fundacji Edukacji Ekologicznej Studnia Sylwka Szwedy udaje się przywracać Dolince pierwotne wartości przyrodnicze. Z kolei wielu ludzi, szczególnie starszych utożsamia basen ze złotymi czasami Murcek.
MK: Murcki, z tego, co opowiadał mi dziadek, to było przed wojną i po wojnie miejsce wypoczynku całych Katowic. Potem, kiedy zniszczyli Prewentorium (pierwotnie gospoda książęca, budynek zburzono w roku 1977 – przypis AM) i wybudowali drogę, to właśnie Dolinka była miejscem, do którego ciągnęły całe Katowice właśnie ze względu na kąpielisko. Wiele osób wspomina to więc miło, a co do ekologii i ekosystemu, na pewno nie mam takiej wiedzy jak Sylwek, więc trudno mi się na ten temat wypowiadać. Ja wspominam basen jako obowiązkowy punkt spędzania wolnego czasu w lato. Był czas, była pogoda, szło się z tatą na basen, a potem oczywiście samemu albo z kolegami, kiedy się już trochę podrosło.
AM: A jak koledzy z placu założyli zespół? Czy w Murckach była jakaś scena muzyczna, jakieś środowisko? Wasze granie nie wzięło się przecież z nudy, ani tzw. powietrza?
MK: Wtedy kiedy ja zaczynałem grać, połowa lat 90tych wiele osób w Murckach zajmowało się muzyką. Dzisiaj znaczna część z nich nie zajmuje się już czynnie muzyką, ale wciąż grają w domach. Myślę, że wtedy do lepszej organizacji zabrakło tak zwanego zaplecza, jakiejś dosłownej sceny, na którą można by wejść i pograć, nie było warunków. Wiecznie, czy mróz, czy upał, gnieździliśmy się z instrumentami po garażach i piwnicach. Raz poszliśmy do Domu Kultury zapytać, czy moglibyśmy tam grać. Odpowiedziano nam, że nie możemy ponieważ u góry mieszka pani dyrektor szkoły podstawowej i nie życzy sobie hałasu. Pierwsze miejsce, w którym zacząłem grać to był garaż moich rodziców pod lasem. Potem z pierwszym zespołem oczywiście punkowym, graliśmy tu niedaleko na ulicy Wolności w piwnicy u kolegi, Piotrka Wołynki który grał na perkusji. Na gitarze grał Artur Gieroszka który obecnie gra w zespole FILL na basie. Grała też z nami jakiś czas Agnieszka Włodarz na saksofonie, która równocześnie grała w orkiestrze górniczej. To wszystko było spontaniczne, każdy chciał grać muzykę i mieć z tego radość choć nie zawsze wszystko stroiło idealnie (śmiech). Ostatnio się zastanawiałem ile tu wtedy, pod koniec lat 90tych mogło być osób grających…była kapela blackmetalowa DEMOGORGON w której grał Tomek Dzięgiel, świetny basista i gitarzysta, był młody bluesman, grający na gitarze Łukasz Tomasik, starszy bluesman Darek Wojtalewicz, można by długo wymieniać, ale zespołów zebrało by się może ze trzy. Były różne gatunki muzyczne, od bluesa, przez rock do metalu. Mnie blues nudził, zawsze wolałem mocniejsze brzmienia, ale nie było między nami jakichś animozji, byliśmy raczej zgraną bandą zapaleńców która pożyczała sobie w miarę potrzeb sprzęt i wymienialiśmy się doświadczeniami. Wszyscy się znaliśmy, może polecę teraz po bandzie, ale dla mnie wtedy to było takie małe Seattle.
AM: próbowaliście się jakoś w tym małym gronie organizować?
MK: Organizowaliśmy się w miarę możliwości. Myślę, że zabrakło jakiegoś wsparcia z góry, zawsze odbijaliśmy się od ściany. Zawsze, kiedy chcieliśmy coś zrobić słyszeliśmy, że się nie da. Pamiętam, że pod koniec lat 90tych przytargaliśmy do muszli w parku dość duże nagłośnienie , kolumny i amplimikser należące do kolegi - Piotrek Leniński vel Pylaś to był jego sprzęt i pomysł. Bardzo aktywny muzyk pasjonat który potrafił skupić wokół siebie ludzi o róznych gustach muzycznych. Zaprosiliśmy parę znajomych kapel i o od A do Z i zorganizowaliśmy sobie festiwal. To było wydarzenie jednorazowe, ale zabawne jest to, że wszyscy zaczęli mówić na nie „Muszlownik” i parę lat później kiedy kolega Janusz Brzozowski wpadł na ideę festiwalu w parku, nazwa już była, jakoś się przechowała. Z kolei z Bebokiem to było tak , że spotykaliśmy się w ogóle w różnych składach, zakładało się kapelę, a za pół roku już była inna i tak dalej. Raz z tym, raz tamtym, ten poszedł tam, inny przyszedł tu, cały czas się to zmieniało. Po wielu latach, jakieś dwa lata temu, założyliśmy zespół Indigo, z wokalistką z Bytomia Olą Kuczmańską, klasycznym wokalem, ale bez instrumentów klawiszowych. Po roku z okładem przestaliśmy się dogadywać, mieliśmy odmienne wizje grania i rozwiązaliśmy kapelę. Zaprosiłem więc jeszcze kolegę z pracy, Piotrka, na perkusję, /który jest z Rudy Śląskiej ale pierwsze kroki na perkusji stawiał w Murckach, więc wszystko się zgadza/ i w czwórkę założyliśmy Beboka. Chcieliśmy grać tak, jak zespoły, których słuchaliśmy w młodości, w czasach, w których my zaczynaliśmy grać, trash metal, groove metal, Sepultura, Pantera, Slayer itp. Natomiast zależało nam, żeby kapela miała jakiś śląski sznyt i stąd część tekstów jest po śląsku i sama nazwa też jest „stąd”. Teraz jesteśmy na etapie pisania nowych utworów i nowych tekstów.
AM: A skąd potrzeba żeby śpiewać po śląsku? Co prawda jest moda na śląsko godka, ale skąd przekonanie, że nadaje się ona do śpiewania metalowych piosenek?
MK: To jest właśnie tak, że w moim przypadku moda nie ma tu nic do rzeczy ponieważ ja nigdy za modą nie podążałem. O, jedzie mistrz….(w tej chwili naszej rozmowy przemknął na rowerze Sylwek Szweda przyp. AM)…Zawsze kiedy mieliśmy wcześniejsze kapele to teksty były po angielsku albo polsku i kiedy ten ostatni zespół się rozpadł pomyśleliśmy sobie tak: wróćmy do korzeni, czyli takiego grania, którego kiedyś słuchaliśmy, a skoro wracamy do źródeł to niech będzie od razu słychać, że jesteśmy stąd. Jesteśmy po prostu bardzo emocjonalnie związani ze Śląskiem i z Murckami.
AM: Zwróciłem uwagę na to, że w wszystkich materiałach jako miejsce pochodzenia podajecie nie tylko Katowice, ale używacie również dopisku „Murcki”. Wystarczyłoby przecież „Katowice”, szczególnie, że kiedy gracie poza Śląskiem, a przecież gracie, to Murcki nic nikomu nie mówią…
MK: Wiem, że to zabrzmi banalnie, ale to jest właśnie nasza mała ojczyzna i czuliśmy jakąś potrzebę, nawet nie wiem jak to wytłumaczyć, że to jest właśnie tu, że ta kropka na mapie w środku lasu to my. Tak sobie świadomie postanowiliśmy, że jak ktoś spojrzy na plakat i zobaczy Katowice/Murcki to może weźmie mapę google i wyszuka to miejsce. Na to liczyliśmy. Mam takiego znajomego, genialnego gitarzystę Michała Zygmunta, który mieszka w Brzegu Dolnym pod Wrocławiem. Jest bardzo zaangażowany w promowanie regionu, z którego pochodzi. Współtworzy gitary z miejscowego drewna z drzew które rosną nad Odrą, nagrywa dźwięki natury itd. Kiedyś napisałem, że zazdroszczę mu tego, jak potrafi promować swoje miejsce przez muzykę. Odpisał mi, że mieszkając w Murckach miałby bogactwo materiału na muzykę, promocję i różne działania promujące nasz region. Mamy jako Bebok się od kogo uczyć
AM: A same Murcki, poza Waszą własną twórczością….z jaką muzyką Ci się kojarzą? Uderzam w tradycyjne, górnicze tony…
MK: No jasne. Mieszkam tu od urodzenia i za bajtla mieszkałem koło skrzyżowania, przy kościele. Co roku z okazji Barbórki było słychać z rynku orkiestrę górniczą, która gra tam do dzisiaj przynajmniej raz do roku chociaż z roku na rok jest to co raz smutniejsze. Górnictwo umiera, a orkiestra gra jak na Titanicu. Statek tonie, a orkiestra gra. Pamiętam, że w Barbórkę zawsze tata spotykał się z wujkami żeby poświętować, a ja byłem bajtlem, stałem z boku, tata grał na akordeonie znał nuty, wujek na gitarze. Co do skojarzeń to wydaje mi się, że południowe dzielnice Katowic, Murcki, Kostuchna, Ligota to rejon, w którym dominuje muzyka rockowa i metalowa. Może to przez ten las….
AM: Sugerujesz, że tu jest jak w Skandynawii? Izolacja, klimat? W końcu Finlandia, Norwegia, Islandia to metalowe stolice. Las, czarownica…teraz rozumiem
MK: Może się to wydawać śmieszne ale myślę że jest coś na rzeczy. Muzyka elektroniczna, hip hop kojarzą się raczej z miastem blokowiskami…nas zawsze straszono jakimiś utopkami, „nie idź nad wodę bo cię wciągnie”, „nie idź do piwnicy bo tam jest bebok”. Beboki, strzygi, heksy na pewno miały wpływ na naszą wyobraźnię. Tu jest ich naturalne środowisko.
AM: Myślisz, że w Murckach nie byłoby o czym rapować?
MK: Na pewno by było. Nie chcę iść w takie proste podziały i schematy. Znalazłoby się tu parę osób tworzących rap. Na przykład Marcin Burek albo Andrzej Dolina.
AM: No ale kiedy słucham Waszego tekstu do kawałka „Bydzie haja” to jest tam jednak trochę publicystyki. Uderza mnie w nim jakaś frustracja związana chociażby z zamykaniem kopalń. Czy to jest jakaś część Waszego doświadczenia?
MK: Ten tekst rzeczywiście przepełniony jest gniewem, może także frustracją. Kopalnia byłą matką karmiącą całą lokalną społeczność. Kiedy wspominam Murcki sprzed trzydziestu, dwudziestu, dziesięciu, nawet pięciu lat bo tak dynamicznie zmienia się sytuacja to widzę, że czas się tu jakby zatrzymał. Kopalnie zamykają, a ludzie cały czas żyją tęsknotą za tym, co już było. Ten utwór jest raczej wyrazem bezradności wobec ludzi u góry, którzy od dekad pozwalali, że górnictwo popadało w niebyt. Mój ojciec całe do emerytury przepracował na szybie Stanisław, który zamknęli chyba jako pierwszy w okolicy. Potem górników przenieśli na Kostuchnę i inne okoliczne szyby. Zresztą szyb na Kostuchnie od jakiegoś czasu też jest nieczynny. Kiedy byłem mały parę razy byłem z tatą pod szybem, ale niewiele pamiętam z tego, jak to tedy wyglądało. Jakiś czas temu apelowałem na fb o udostępnienie jakichś zdjęć z tamtego czasu i miejsca bo bardzo chciałem to sobie przypomnieć. Pracowało tam pół Murcek więc pomyślałem, że te zdjęcia można by też wykorzystać do okładki płyty.
AM: A ty nie chciałeś zostać górnikiem?
MK: To ciekawe bo ja akurat nie. Nie miałem ochoty zjeżdżać do dziury w ziemi choć podziwiam ludzi, którzy to robią, bo ich praca jest bardzo niebezpieczna, wymaga wiele odwagi i jest nie oszukujmy się na dzień dzisiejszy „nie zapłacona” niedoceniana. Pamiętam, że kiedy chodziliśmy do szkoły średniej to wielu kolegów też nie chciało na kopalnię, szczególnie, że wtedy był boom na kierunki typu „Zarządzanie i marketing”, a potem przyszedł taki moment, że ci wszyscy koledzy zaczęli marzyć o tym, żeby pójść na kopalnię. Na kopalniach brakowało ludzi więc wielu pomyślało, że się zatrudnią, a potem skorzystają z wcześniejszej emerytury. Ale to był krótki moment. Potem przyszły odprawy, ludzie brali kasę, a za pół roku byli już bez środków do życia. To były dramaty ludzkie. Nasz gitarzysta Robert pracuje do dziś na kopalni i wiem, że chłopaki boją się o pracę. Kiedyś mówiło się, że na kopalni o pracę nie trzeba się bać, a teraz ludzie boją się pójść z gorączką do lekarza właśnie ze strachu przed zwolnieniem z powodu L-4. Co do mnie to mama pytała się, czym chcę się zajmować, ale nie było żadnych nacisków żebym został górnikiem. Chociaż gdybym oświadczył, że chcę być muzykiem to pewnie powiedziałaby „Idź lepij na gruba” (śmiech). Ja przypadkiem zostałem kierowcą autobusu. Pracowałem jako magazynier, a potem jako ochroniarz w hurtowni farmaceutycznej. Potem PKM Katowice, w 2005r. szukał kierowców i dostałem ofertę z urzędu pracy. Umowa była taka, że jeżeli przepracuję w PKM pół roku, nie będę musiał oddawać pieniędzy za kurs prawa jazdy kat. D i tak minęło 12 lat.
AM: I jak Murcki wyglądają z okien autobusu?
MK: To moje subiektywne zdanie, ale uważam, że to najpiękniejsza dzielnica Katowic. Jest w niej jakiś mistyczny urok choć czasami słyszę, że jest zaniedbana. W tej chwili dzieje się tu za mało. Fitness w Domu Kultury to wciąż za mało. Poza przebudową rynku rzeczywiście od lat nic się tu nie zmieniło i choć ludzie się organizują wszystko jest w jakiejś mgle. Kopalnie pozamykano, a niewiele zaoferowano w zamian. Tego też dotyczy gniew, a metal doskonale nadaje się do wykrzyczenia tego, co boli.
AM: Można wykrzyczeć różne rzeczy, ale co dalej? Kijem Wisły nie zawrócisz. Jak widzisz przyszłość Murcek? Wchodzisz w wiek, w którym myśli się już powoli o przyszłości następnych pokoleń.
MK: Przede wszystkim trzeba uczestniczyć w wyborach i głosować na ludzi, którzy potrafią coś lokalnie zmienić i samemu angażować się w akcje, które jak kropla drążą skałę. Trzeba się organizować i wspierać lokalne inicjatywy.
AM: A widzisz w Murckach takie osoby? Dostrzegasz tu lokalnych liderów?
MK: Bartek? (Zatorski przyp. AM, historyk Murcek, lokalny działacz społeczny, autor bloga Erdmancyjo). Jest świetnym organizatorem. Myślę, że to człowiek godny zaufania, który ma pomysł na naszą dzielnicę , zna jej problemy i ma dar jednoczenia ludzi o wydawałoby się różnych poglądach
AM: A jaka przyszłość czeka Beboka?
MK: Teraz mamy mały wakacyjny przestój. Szczególnie perkusista Piotrek dużo pracuje, ale na początku września sytuacja powinna wrócić do normy. Szykujemy się do dwóch wrześniowych koncertów w m.in. Rudzie Śląskiej, mamy jesienią w Katowicach gościć po raz kolejny zespół WARBELL z Jeleniej Góry, TIBERIUS z Bydgoszczy... Chcemy nagrać płytkę demo, ale nie w wynajętym studiu tylko samodzielnie ponieważ zajmuję się też amatorsko nagrywaniem muzyki i masteringiem. W tej chwili próbujemy w Załężu, nieopodal CH Załęże. Wynajmujemy salę w trzy kapele ponieważ nas perkusista gra we wszystkich trzech – Bebok, Majzel i GTX.

fot. z archiwum zespołu Bebok
AM: Czyli w Murckach dalej nie ma dla Was miejsca.
MK: Nie ma. Nic się nie zmieniło. Jakiś czas temu obiecali nam budynek, który jest w parku, dawną siedzibę klubu sportowego MK Górnik. Kiedyś w dawnej klubowej szatni była nasza sala prób, ale potem nas wyrzucono bo nie było jasna do kogo należy ten budynek – do kopalni czy miasta. Podobno sprawa ostatnio wyjaśniła się na korzyść miasta. Ale jeżeli chodzi o zorganizowanie tam miejsca do grania to póki co nic nie słychać.
AM: A nie przyszło Wam do głowy, żeby grać na przykład etno albo poezję śpiewaną? Ja mam bardziej takie skojarzenia z lasem.
MK: Myślę, że w tym lepszy jest kolega, który przed chwilą przejeżdżał na rowerze i bez sensu byłoby wchodzić mu na podwórko (śmiech)
AM: A o czym można śpiewać na Murckach?
MK: O wszystkim, ale chyba przede wszystkim o tym, jak zmienia się rzeczywistość wokół. Sylwek śpiewa o lesie, o przyrodzie, a my będziemy się drzeć o tym, co boli. W przypadku naszej poprzedniej kapeli pojawiła się jakaś sugestia, żeby grać więcej ballad złagodzić kierunek. Wtedy powiedzieliśmy koniec. Teraz zakładamy kapelę, gdzie nie będzie żadnych ballad, gdzie będziemy grać swoje. Ludzie przyjęli nas ciepło i często mówią, że „to właśnie jesteście Wy, szczerzy w tym, co robicie”. Teraz to jest nasze od A do Z i nie zamierzamy robić niczego, żeby się komuś przypodobać. Polecamy też zespół MARGOTH założony przez Olę i Kubę naszego byłego perkusistę. Utrzymujemyy dobry kontakt.
AM: w pierwszym wywiadzie z Olkiem Uszokiem postawiliśmy taką tezę, że w Murckach jest jakiś gen buntu. Rozumiem, że w tej postawie on się właśnie aktywuje?
MK: Zgadzam się z tym choć ciężko nazwać buntem coś, co robi zgodnie z swoim sumieniem, a nie na przekór komuś. Chcemy robić coś, co sprawia nam przyjemność niezależnie od tego, czy ktoś będzie nam za to klaskał czy nie.
AM: I to jest esencja Murckowioka?
MK: Tak – robić, to co słuszne i, choć to banalne, być sobą. Pan Kutz powiedział kiedyś, że jesteśmy dupowaci. My jesteśmy raczej szczerzy i prostolinijni i to właśnie jest dla mnie być Ślązakiem. I jako Bebok próbujemy te cechy ocalić również w muzyce.
0 notes
Text
Przypadki Mistrza Bradego
Wertując Księgę Samuraja nie sposób wprost nie zauważyć pojawiającego się w niej dziesiątki razy nazwiska - Julius Brade. Kim był? Czego dokonał? Jaki był jego związek z Murckami? Dlaczego warto się nim zajmować?
Aby rozwiązać zagadkę proponuję zmienić nieco optykę księgi, przestawić środek ciężkości z ujętej w tabele wielkiej przemysłowej narracji na historię człowieka. Postępujcie zgodnie z poniższą instrukcją:
-weźcie Księgę Samuraja (jeżeli jakimś cudem udało się Wam do niej dotrzeć. Jeżeli nie robię to za Was więc wyobraźcie sobie, że ja to Wy, choć może to być o wiele bardziej skomplikowane),
-zwróćcie uwagę na dwa słowa “Julius” i “Brade” (możecie się na nie natknąć łącznie lub osobno. “Brade” jest bardziej trafione i pojawia się częściej, a “Julius” na ile zdołałem się zorientować nie występuje w tekście bez bez “Brade” więc samego “Juliusa” raczej w ogóle nie szukajcie. Jeżeli już jednak jakimś cudem zajdziecie to nie wahajcie się, nie wrzucajcie w Google - tam jest na prawdę mnóstwo “Juliusów” i “Juliuszów”, ale żaden z nich nie będzie TYM Juliusem. “Ten Julius w Księdze pewnie i tak, w domyśle, dotyczyć będzie “Bradego”),
-przypiszcie mu dużą wagę i historyczną masę,
- weźcie intelektualne sito z oczkiem wystarczająco szerokim żeby przepuścić wszystkie inne elementy,
-zbierzcie z powierzchni rzeszota wyselekcjonowane tą prymitywną, czasochłonną, wyczerpującą, monotonną, otumaniającą, ale jakże skuteczną metodą kawałki,
-obejrzyjcie je dokładnie, pod światło, poobracajcie w palcach, poczujcie nierówności, powąchajcie,
- odbierzcie swoją nagrodę - fascynującą opowieść o człowieku, który małemu kawałkowi świata poświęcił połowę swojego życia, a o którym częściej wspomina się w Łaziskach i Wałbrzychu niż w Murckach.
Fryderyk Wilhelm II miał Redena, Ballestremowie Karola Godulę, a Hochbergowie Juliusa Bradego. W poprzednim wpisie obiecałem, że będę wracał do murckowskich historii z Księgi Samuraja. Jednak zamiast cytować jej fragmenty (skądinąd świetne) postanowiłem zaproponować Wam szkic, treatment serialowej, telewizyjnej superprodukcji o świetnym, ambitnym facecie, który przyjeżdża do Księstwa Pszczyńskiego nie wiedząc jeszcze, że spędzi tam prawie trzydzieści lat i.... odmieni charakter pewnej małej, odizolowanej od reszty świata lasami osady. Odcinek pierwszy z powodzeniem mógłby zacząć się tak samo jak cytowany już “Tron we krwi”, ale nie będziemy się przecież powtarzać (choć byłby to piękny pomost pomiędzy historią Shinsuke Hosody i jednego z bohaterów jego dzieła, przyznacie). Niech więc zaczyna się.....aha....najpierw plansza z tytułem “Niezwykłe przypadki Juliusa Brade” ....będzie dramatycznie, historycznie, śmiesznie, lokalnie, światowo...albo “Wszystkie kopalnie duże i małe”...tak, czy owak już wkrótce zapraszam na pierwszy odcinek. Wakacje czasem seriali.

relief z grobowca Juliusa Brade na cmentarzu komunalnym w Wałbrzychu. Poza tradycyjnym górniczym “Glück auf” pojawia się tam również sentencja: “potrzebującemu wręczał On chętnie swą pomocną dłoń, szczęśliwemu był On zawsze dobrym, wesołym kompanem” . Zdjęcie i informacja pochodzi ze strony
https://dolny-slask.org.pl/542724,Walbrzych,Grobowiec_Rodziny_Brade.html
0 notes
Text
Samuraj w Murckach
Istnieją, historycznie i współcześnie, liczne dowody wzajemnych fascynacji japońsko-europejskich. Któż z urodzonych w latach 70tych z wypiekami na twarzy nie oglądał kolejnych pojedynków Musashiego Miyamoto? Nie śledził losów Szoguna? Do tego manga, japońska scena psychodeliczna i noisowa nie wspominając o japońskich reklamach i produkcjach telewizyjnych w stylu Takeshi’s Castle, których idea choć do końca niezrozumiała, budzi u wielu dziwną fascynację. Indeks zainteresowań obywateli Kraju Kwitnącej Wiśni kulturą i historią europejską również zawiera wiele pozycji, ale nawet najwięksi entuzjaści tezy o magnetyzmie starego kontynentu nie wpadli by na to, że może się wśród nich znaleźć położenie socjalne robotników w górnictwie węglowym w dobrach książąt pszczyńskich na Górnym Śląsku w latach 1847-1870. Taki właśnie tytuł nosi książka Shinsuke Hosody wydana jako uzupełniona rozprawa doktorska obroniona w Instytucie Historycznym Uniwersytetu Wrocławskiego w ramach stypendium rządu polskiego. Niesamowitości sprawie dodaje niewątpliwie fakt, że praca została przez profesora (Shinsuke Hosoda od 1995 posiada tytuł profesora nadzwyczajnego Uniwersytetu Ryukoku w Kioto) napisana w języku polskim. Do tego, aby studiować w dużej części rękopiśmienne materiały archiwalne w języku niemieckim, autor opanował również mowę naszych zachodnich sąsiadów.

“Położenie socjalne robotników w górnictwie węglowym w dobrach książąt pszczyńskich na Górnym Śląsku 1847-1870? Wchodzę w to.”
Książka nie jest tylko suchym zestawieniem tabel, statystyk i indeksów dotyczących ówczesnych problemów gospodarczych i społecznych Księstwa Pszczyńskiego, choć trzeba przyznać, że zgromadzone i przedstawione w nich dane robią wrażenie i stanowią świetny materiał do interpretacji. Właśnie studiując tabele łatwo dostrzegamy jak szybko udawało się ówczesnym zarządcom i właścicielom kopalni Emanuelssegen wyciągać wnioski z własnych błędów, aby zwielokrotnić wydobycie, znacząco zwiększyć zatrudnienie, rozbudować bazę zbytu i przyciągać mieszkańców do nowej kolonii. Jeżeli przyjmiemy, że w przypadku Murcek to głównie przemysł górniczy był siła napędową rozwoju osady, rozprawa Shinsuke Hosody staje się całkiem barwną opowieścią o jej początkach, szczególnie kiedy na kartach pojawiają się nazwiska konkretnych osób oraz cytaty z rejestrujących ich życie dokumentów i korespondencji. Samo zestawienie nazwisk rodzin zamieszkujących Murcki w latach 1854 i 1856, wraz z przytoczeniem danych dotyczących ich konfesji, zawodu, wieku wprowadza na karty rozprawy naukowej jednostkę. Choć zwrotniczy Anton Krabuschke, maszynista Carl Riedel, czeladnik kowalski Ludwig Ptok czy wdowa Johanna Geltowsky nie odegrali prawdopodobnie w tej historii żadnej istotnej roli to w dźwięku i wibracji ich nazwisk brzmią żywe nuty melodii, która prowadziła tą wspólnotę przez kolejne dziesięciolecia. Uwadze czytelników polecam szczególnie wątek kolejnych starań inspektora górniczego Grundiga o przyciągnięcie do kolonii nowych mieszkańców. Dodam tylko, że w tej opowieści jedną z głównych ról odgrywają....krowy. Z rozprawy można wywieść również wątek zdrowotny - wziąwszy pd uwagę izolację Murcek (temat również wielokrotnie podejmowany przez autora) można by go śmiało nazwać “Szpitalem na peryferiach”. Wracamy zatem do odniesień filmowych...W “Yojimbo” czyli “Straży przybocznej” Kurosawy jest świetna scena otwierająca. Grający rolę Sanjuro Toshiro Mifune staje na rozstajach dróg. Z drogi podnosi sporych rozmiarów, prosty kij i podrzuca go wysoko do góry. Kij spada wskazując Sanjuro kierunek dalszej drogi, która prowadzi go do małej osady...Nie wiem, co wskazało drogę do Murcek Shinsuke Hosodzie, ale wiem, że cokolwiek to było, wskazało dobrze.
youtube
Książka jest raczej trudno dostępna. Pozwolę sobie od czasu do czasu przytaczać zamieszczone w niej ciekawsze zestawienia i wątki. Podjąłem również próbę kontaktu z profesorem - mam nadzieję, że zgodzi się na rozmowę o Murckach i kiju....
0 notes
Text
Nie opuszczę Murcek
Sznurek na membranie zaczyna rytmicznie podskakiwać. Duża w tym zasługa energii wędrującej po murckowskiej szkole, która stała się główną bazą naszej ekspedycji. O Murckach można śpiewać, o tym już wiemy i mamy na to kolejny dowód w postaci tekstu piosenki napisanej dla nas przez Wiktorię Ossolińską z klasy IV:

Autorka umieściła dla Was również akordy, gdyby ktoś chciał podjąć próbę dołączenia do panteonu murckowskich bardów. Jeżeli komuś uda się wykonać piosenkę zgodnie z wskazówkami Wiktorii, ewentualnie po lekkich zabiegach aranżacyjnych proszę o kontakt i ewentualne nagranie. Będziemy je publikować i budować wspólnie murckowski śpiewnik. Tekst Wiktorii ma charakter ody, a może bardziej hymnu. Siłą rzeczy zawiera element afirmacji, o który w Murckach nie trudno - leży między szyszkami w lesie, zwisa z drzew, unosi się nad hałdą. Jednocześnie po wielu rozmowach, również tych udokumentowanych w blogu, przekonaliśmy się, że to wyjątkowe miejsce było również sceną wydarzeń trudnych, nie podlegających prostej ocenie. O tym też można śpiewać i pisać, do czego zachęcam. Przy okazji proponuję, abyśmy poszukali istniejących utworów, w których pojawia się motyw murckowski, z jedną uwagą - utwory Sylwestra Szwedy są odrębną kategorią :-)
aha....zapomniałbym

0 notes
Text
Sznurek na membranie
Drzwi za odchodzącym rokiem szkolnym postanowiliśmy zatrzasnąć z hukiem, któremu towarzyszyły niskie pohukiwania bębnów ramowych, świsty wirujących w powietrzu peszli, brzęczenia marimb i wielu innych dostojnych instrumentów oraz przedmiotów pretendujących, zwykle bezskutecznie, do tego miana. W murach przyjaznej murckowskiej szkoły, w towarzystwie dzieci, niezawodnych współtowarzyszek mojej podróży oraz kilku dobrych duchów (tak, w Murckach żyją nie tylko czarownice, murckowska równowaga powinna być przysłowiowa) nasza mała-wielka spontaniczna Axis Mundi Orchestra zagrała pierwszy zamknięty, radosny dwudniowy recital. Lataliśmy wysoko na niskich tonach. W tej muzyce i rozmowach splatały się i porządkowały wątki, które do tej pory na zmianę tropiliśmy, łowiliśmy i znów wypuszczaliśmy. Łapaliśmy ślad wijący się między łaźnią, rynkiem, parkiem, to schodzący do Dolinki, to wspinający się na hałdę, gdzie na widok majaczących na horyzoncie Beskidów wątki wypadały nam z rąk i rozsypywały się po wysuszonym błocie. Człowiek wchodząc do lasy odzyskuje rozum, o czym była już mowa. Podobnie działa muzyka.
Osiedle, szkoła, las, park, kościół, dolinka, zwierzęta, Rynek, Rybaczówka (to nastąpił głośny protest, że to nie Murcki), boisko, odpust, Biały Domek (o tym może kiedyś więcej, intrygująca sprawa), plac zabaw, boisko szkolne, festyn przy kościele, dzwony, jezioro Barbary, droga, dźwięk roweru, ludzie całujący się na Rynku, szkolny dzwonek – to zestaw odpowiedzi dzieci na pytanie o dźwiękowe przestrzenie Murcek. Kopalnia zupełnie zniknęła już z przestrzeni dźwiękowej, brzmienie i zapach industrii nie miały szans na zadomowienie się w młodej pamięci (czy w świadomości, to jeszcze sprawdzimy). To zestawienie jest esencjonalne dla tego miejsca. Przypuszczalnie nigdzie indziej w Katowicach (może za wyjątkiem np. Doliny Trzech Stawów, ale to nie dzielnica) turkot obracających się szprych i rowerowych dzwonków nie mógłby konkurować na równych zasadach z kościelnymi dzwonami. Zbigniew Kadłubek w jednym z esejów swoich „Bezbronnych myśli” pisał o tzw. górnośląskim agraryzmie, witalizmie, jako o pewnej wykształconej w procesach historycznych postawie, dzięki której człowiek „oswojony tak samo z technologiami, jak z naturą i altruizmem, entuzjastycznie może przywitać nowe konstrukcje rzeczywistości postindustrialnej. Holistycznie objąć nieobejmowane dotąd płaszczyzny i aspekty życia”. Jeżeli ta utopia mogłaby gdzieś okazać się choć odrobinę możliwa, to chyba tylko w Murckach. Tu poszukiwanie drugiego człowieka, jako cząstki przyrody w industrialnym świecie, ze względu na położenie dzielnicy, nie musiało mieć tak rozpaczliwego charakteru jak w innych górnośląskich miastach-maszynach. Może również zmiana, która jest tu podstawową zasadą rzeczywistości również ma szansę odbyć się w sposób bardziej witalny i wspólnotowy…
Na koniec wspomnienie o zaskakującym instrumencie, który ujawnił się podczas szkolnego muzykowania. Jest nim kawałek sznurka z uchwytu bębna ramowego, który ze względu na swoją długość opiera się na jego membranie. Kiedy obrócić bęben do góry nogami i pozwolić sznurkowi na niej spocząć, zaczyna, po uderzaniu w instrument, drgać i brzmieć własnym dźwiękiem w harmonii z rytmem i wibracją membrany. Relacje dzieci potwierdzają, że na murckowskiej membranie leżą już krótkie sznurki. Długie już częściowo znaleźliśmy próbując wprawiać je w drganie. Również te, które póki co, służą tylko jako uchwyt utrzymujący bęben w dłoni …czas na nowe wynalazki i walenie w bęben!

0 notes
Text
Posłuchaj, jak rośnie przyroda
Rozmowa z Sylwestrem Szwedą, część 3
AM: Czy jako osoba pochodząca z Załęża tęsknisz za przemysłem? Mam wrażenia, że pomimo ekologicznej postawy masz jednak pozytywne z nim skojarzenia? Jest taka Twoja piosenka „U Pana Boga za piecem”, w której śpiewasz „był taki czas, że żyło się tu jak u Boga za piecem. Była taki czas- mnóstwo kopalń i hut(…)”.
SSZ: W Załężu mieszkałem między torami tramwajowymi i ulicą z mnóstwem samochodów, a torami kolejowymi, po których non stop jeździły pociągi do Kopalni Kleofas - hałas był tam po prostu straszny. Nie było to przyjemne dla nikogo. Natomiast jeżeli mówimy o ekologii to ja reprezentuję raczej taki nurt „realistyczny”. W latach siedemdziesiątych postawiono na przemysł ciężki z względów gospodarczych, ale również zbrojeniowych. Jako członek Układu Warszawskiego byliśmy zapleczem dla tego przemysłu i kopalnia Murcki wydobywała w sposób szalony, metodą gospodarki rabunkowej. Przed wojną wydobycie było właśnie na poziomie realnym, natomiast efektem powojennej gospodarki było szybkie wyczerpywanie się złóż i walące się domy. W pewnym momencie zaprzestano nawet robienia podsadzki i to wydobycie stało się typowym rabunkiem. Takie miejscowości jak Ruda Śląska, Bytom i wiele innych przeszły dokładnie to samo. Wydobycie nie musiało być aż tak duże, ale zdecydowały względy polityczne. Cóż mieszkańcy mogli na to poradzić? Pracowali i cieszyli się, że mają robotę. Jeżeli chodzi o „U Pana Boga za piecem” to ten klimat, o którym śpiewam nawiązuje raczej do tego, że Ślązacy byli zawsze bardzo rodzinni. Pamiętam, że w latach sześćdziesiątych na przykład wszystkie chlewiki były pootwierane, nikt nie używał zamków. W latach siedemdziesiątych wiele się zmieniło wraz z nowymi mieszkańcami, którzy wnieśli tu również inną mentalność i absolutnie ich za to nie osądzam. Pamiętam, że jeździłem wtedy z kapelą „Poziom 600”. Każdy z członków zespołu za sprowadzenie na Śląsk pracownika dostawał dodatkowe pieniądze. Jak już napełnili autobus pracownikami i przywieźli ich na Śląsk, to zarabiali naprawdę olbrzymie pieniądze. Byli to często ludzie biedni, którzy dość mieli kontroli społecznej wynikającej z życia w małej społeczności, gdzie władzę często sprawował proboszcz. Tu były wielkie osiedla i anonimowość.
AM: Czy z perspektywy lat żałujesz, że górnictwo w Murckach się skończyło?
SSZ: Gdyby nie rabunkowa polityka, to kopalnia dalej spokojnie by wydobywała, a miejscowość dalej funkcjonowała. Tak się jednak nie stało, więc musimy dziś patrzeć na Murcki jako zagłębie zielone. W Murckach mieszkają dziś też ludzie bogaci, którzy nie musieliby wcale jeździć w poszukiwaniu kawiarenek, gdyby takie były w Murckach. Murcki powinny być takim turystycznym centrum dla Śląska i Zagłębia, bo są położone gdzieś po środku i tu właściwie łączą się wszystkie szlaki turystyczne. Rynek powinien być wyposażony w kafejki itp. Potrzebne są jednak inwestycje w infrastrukturę. Mentalność ludzi i ich postrzeganie tej dzielnicy musi się zmienić. Szczególnie ludzi starsi zwykli uważać, że „dawniej to były fajne czasy”. Owszem, były, ale się skończyły i dzisiaj trzeba zacząć myśleć inaczej. Te działania ekologiczne, które prowadzimy są właśnie taką próbą wskazania kierunku, szczególnie ludziom młodym, otwartym i mającym pomysły, które mogą realizować chociażby w takiej Dolince, w której właśnie rozmawiamy. Dolinka to takie miejsce, w którym ludzie mają też uczyć się odpowiedzialności za wspólne dobro, a przy okazji różnych imprez, konferencji, warsztatów edukacji ekologicznej, budować więzi. Mają tu poczuć, że to, co nas łączy, to właśnie dobro wspólne. Prywatne to płoty – ktoś tego pilnuje, jest tam jakiś groźny pies, trudno się nam tam spotkać. Nawet, jeżeli kogoś za tym płotem odwiedzamy to zawsze jest lęk przed psem, który gdzieś tam chodzi i warczy. Dolinka była wysypiskiem śmieci, ale jeszcze wcześniej, mniej więcej w okresie dwudziestolecia międzywojennego były tu dwa zarybione stawiki, pasły się kozy. Później, w latach siedemdziesiątych powstał tu basen, bo kopalnia chciała pokazać, że dba ludzi. Oczywiście okazało się to śćiemą, bo po około dwudziestu latach, kiedy kopalnia przestała fedrować, przestała się również interesować ludźmi. Basen zamienił się w olbrzymie wysypisko śmieci, ponieważ można tu było bardzo łatwo dojechać. Kiedy dotarło do mnie, że jedynie wyobraźni brakuje, żeby zauważyć olbrzymi potencjał tego miejsca to był rok mniej więcej 2000. Wtedy zacząłem tu przychodzić i coś robić – najpierw sam, później z kilkoma znajomymi, ale w takim wydaniu to nie miało szans. Generalnie wszyscy mi odradzali mówiąc, że tu i tak będzie nadal wysypisko. Coś się zmieniło dopiero, kiedy zacząłem współpracować z nadleśnictwem, paroma ludźmi z miasta, co do których nie wiedziałem w jakim stopniu mogą mi pomóc. Pierwsze sprzątanie zorganizowaliśmy w datę tragiczną – dziesiątego kwietnia dwa tysiące dziesiątego roku. Spadł samolot. Byłem tu sam. Przyszła jedna osoba, bo wszyscy siedzieli przed telewizorami. W ogóle nie wiedziałem, co się stało, ale pierwsze koty za płoty. W kolejnych latach kontynuowaliśmy sprzątanie Dolinki i wywieźliśmy masę kontenerów śmieci. Po kilku latach pozbyliśmy się ich całkowicie i zaczęło się przywracanie wody źródlanej z Przyrwy. Wcześniej było to niemożliwe, ponieważ Murcki nie były skanalizowane, więc woda z dzielnicy spływałaby tu razem z fekaliami. Wykonano system, dzięki któremu woda z Przyrwy wpada bezpośrednio do basenu, a przez to Dolinka przyciąga znacznie więcej osób niż park murckowski, który dzisiaj zamienił się w taki park sportowy. W Parku powinien mieć swoją siedzibę MOSIR, a w Dolince mielibyśmy bardzo rozległy cichy teren o charakterze parkowym. Ciekawostka, że podobnie jak w Rezerwacie Ochojec mamy tu klimat górski. Jest tu chłodniej i wilgotniej, a zatem występuje tu mnóstwo ciekawych roślin i zwierząt. Tym bardziej należy dbać o to, żeby ten teren pozostał własnością społeczeństwa oraz o to, żeby społeczeństwo rozumiało, że to jego własność, która mu służy i o którą to społeczeństwo powinno dbać.
AM: Mimo wszystko, kiedy przeglądam fora internetowe, rozmawiam z ludźmi, to odnoszę jednak wrażenie, że jesteś jedną z nielicznych osób, które twierdzą, że budowa i czasy basenu w Dolince to był błąd. Bardziej powszechne jest przekonanie, że kiedy był basen to dopiero było fajnie. Twoja opinia, że to wtedy właśnie zniszczono ekosystem Dolinki jest wymierzona w tęsknotę sporej grupy osób za złotymi czasami basenu…
SSZ: Mam dwie perspektywy oceny tej sytuacji. Z perspektywy lat siedemdziesiątych basen pod tzw. ręką miał sens. Szczególnie, że przyjeżdżali tu również ludzie z innych dzielnic, bo w Katowicach była wówczas tylko Bugla i potem chyba dopiero chorzowska Fala. A tu fajnie położone kąpielisko – w lesie, spokojnie, cicho. Do tego ludzie budowali ten basen wspólnie z kopalnią w czynie społecznym więc jest to również ich dzieło -ja to jak najbardziej szanuję i z tamtej perspektywy tego nie neguję. Z dzisiejszej perspektywy, utrzymywanie basen, który funkcjonuje, przy bardzo dobrej pogodzie przez półtorej miesiąca, zważywszy na całoroczne koszty utrzymania, konserwacji i dozoru basenu, nie ma sensu. To jest aspekt ekonomiczny, na który powoływał się jeszcze prezydent Uszok mówiąc „nie ma mowy, wybijcie to sobie z głów”. Wtedy się z nim zgadzałem i dalej się zgadzam. Jest też drugi aspekt ekologiczny, ale w latach siedemdziesiątych sprawy ekologii były w powijakach i ja byłem wówczas z moimi poglądami outsiderem i totalnym dziwakiem. Działałem wówczas w studenckich organizacjach ekologicznych, ale zajmowaliśmy się głównie organizacją zadym. Myśmy uciekali, oni nas gonili – zabawa w kotka i myszkę. Dopiero po piętnastu, dwudziestu latach okazało się, że to miało sens. Natomiast trzeba podkreślić, że wtedy rzeczywiście nikt się tym specjalnie nie przejmował. Ekosystem Dolinki zaczął się odtwarzać dopiero wtedy, kiedy pojawiła się woda. Wszystko wraca powoli do normy. Teraz jest to częściowo teren użytkowy, ale są też odgrodzone płotkami stanowiska zwierząt m.in. żmij czarnych oraz wielu gryzoni. Chcemy urządzić to tak, żeby każdy znalazł swoje miejsce. Jest tu też mnóstwo terenu jeszcze niewykorzystanego, więc chcemy wpisać Dolinkę w miejscowy projekt zagospodarowania przestrzennego żeby raz na zawsze przypieczętować jego społeczny charakter. Żeby nikt nigdy nie próbował tu już kombinować, sprzedawać, wycinać – wiadomo, że może się pojawić kolejna ustawa, a wtedy niezależnie od tego, czy drzewo ma dwieście, czy trzysta lat idzie pod topór - jako własność prywatna. Mamy też wizję poszerzenia funkcji tego terenu m.in. o polankę dla harcerzy, polankę dla psów, czyli funkcje, które mogą istnieć nie kolidując z potrzebami ludzi, którzy przychodzą tu po prostu pospacerować. Nie ma tu związku wędkarskiego, więc dzieci mogą łowić ryby, a jest ich tu sporo, bo jest czysta woda. Sąsiadujemy również z rezerwatem Las Murckowski, więc Dolinka jest taką przestrzenią, która łączy Łaźnię, Park, same Murcki, Czarną Studnię, Rezerwat. Jeżeli w projekcie budżetu obywatelskiego mieszkańcy zagłosują na przejście z Dolinki na ulicę Fałata, to dzieci będą mogły przechodzić bezpiecznie z dzielnicy właśnie bezpośrednio do Dolinki. Wtedy nic im nie będzie zagrażać.
AM: Chyba, że czarownica…
SSZ: Ale to tylko przy Czarnej Studni. Tam jest to możliwe. Ale obok tej studni jest też druga, studnia leśna i właściwie to od niej zaczęło się śpiewanie o Murckach, a „Blues południowej krainy” był drugi. Zaczęło się od tego, że odkopaliśmy tę studnię, a ona napełniła się wodą, którą oddaliśmy do zbadania. Okazało się, że jest dobra. Dlatego Pracownia Edukacji Ekologicznej nazywa się „Studnia” – od niej wszystko się zaczęło.
AM: I tak nasza rozmowa zatoczyła koło – zaczęliśmy od pytania skąd wziął się bard murckowski i oto na końcu mamy wreszcie odpowiedź – bard murckowski wziął się od studni.
SSZ: Nie tylko ponieważ mój wujek był tu leśnikiem. Niby w Wesołej, ale to jeszcze teren Katowic. Nazywał się Franciszek Szweda i to właśnie on zaszczepił mi miłość do przyrody. Zawsze mówił: „przyłóż ucho do ziemi o posłuchaj jak rośnie przyroda”.
AM: I jak brzmią te Twoje Murcki? Tak, jak Twoje utwory?
SSZ: Brzmią różnie. Jeżeli śpiewam o przyrodzie, to staram się, żeby nie były zbyt głośne. Choć na przykład „Ślepiotka”, jeden z kilku utworów napisanych w ramach obrony rezerwatu w Ochojcu przed budową drogi brzmi i góralszczyzną i balladą i rockowym ostrym brzmieniem nawiązującym właśnie do buntu. Nie miało być za słodko. Podobnie piosenka „To wszystko dla nas”, która również opowiada o chęci budowy drogi przez rezerwat bez względu na to, co w nim żyje. Piosenki o tematyce industrialnej takie jak „Blues południowej krainy” czy „Umurckany blues” idą właśnie bardziej w stronę bluesa, z którym Śląsk się kojarzy, i który również ważny jest w moim życiu.
AM: A jak widzisz to miejsce – Murcki i Dolinkę za lat dziesięć?
SSZ: Widzę ludzi, którzy nie są już tak bardzo obciążeni przeszłością, rozumiejących, że to jest ich dom, współpracujących ze sobą. Przyroda sprzyja odnajdywaniu siebie, sięganiu w głąb. Wtedy możliwe jest nawiązywanie relacji, ludzie przestają się izolować, wyłącznie krytykować i osądzać, zaczynają rozwijać się wewnętrznie. Chodzi o uruchomienie wyobraźni i wrażliwości nie tylko na piękno, które można uratować, ale też tworzyć – tak jak tą dolinkę.
Koniec
Ale...
Na koniec powyższej rozmowy pozwalam sobie wkleić treść zaproszenia, które otrzymałem od Sylwka. Co prawda nie dotyczy ono Murcek, a Ochojca, ale dotyczy spraw i ludzi, którzy pomogli kiedyś również Dolince.
Szanowni Państwo! Wiosną 2017 roku mija 35 lat od utworzenia rezerwatu przyrody „Ochojec” w Katowicach. Wśród działań promujących tę rocznicę zaplanowałem obywatelską akcję sprzątania rezerwatu, gdyż dotychczasowe starania o rozwiązanie problemu zaśmiecania rezerwatu na drodze służbowo-administracyjnej nie odniosły pozytywnego skutku. Akacja ta, oprócz uświetnienia jubileuszu rezerwatu, jest działaniem edukacyjnym mieszkańców Katowic, podnoszącym wiedzę przyrodniczą o rezerwacie i świadomość ekologiczną. W związku z otrzymaniem w dniu dzisiejszym decyzji Regionalnego Dyrektora Ochrony Środowiska w Katowicach uprzejmie zapraszam na akcję sprzątania rezerwatu „Ochojec” w dniach 24 czerwca i 9 września 2017 r. Zbiórka uczestników akcji o godzinie 10.00 na parkingu za Szpitalem Górniczym przy ul. Cegielnia Murcki. Warunki uczestnictwa w akcji: - organizator akcji nie odpowiada za bezpieczeństwo uczestników: każdy sprzątający uczestniczy w akcji dobrowolnie, osoby niepełnoletnie muszą posiadać zgodę rodziców lub opiekunów, lub szkoły na udział w akcji, - organizator nie zapewnia sprzętu do zbierania śmieci, prosimy więc uczestników o zabranie ze sobą niezbędnej ilości worków na śmieci oraz rękawiczek, - przypomina się o właściwym stroju terenowym, odpowiednim do panujących warunków pogodowych. Uprzejmie proszę o potwierdzenie swojego uczestnictwa w akcji sprzątania rezerwatu „Ochojec” do dnia 21 czerwca 2017 r. W przypadku szkół, proszę o podanie liczby uczniów, którzy będą ewentualnie brali udział w akcji sprzątania oraz danych kontaktowych do ich opiekunów. Jestem bezpośrednim koordynatorem akcji sprzątania rezerwatu „Ochojec” z ramienia Centrum Dziedzictwa Przyrody Górnego Śląska. Zapraszam do rezerwatu przyrody „Ochojec”, niech w roku jubileuszu będzie wolny od śmieci. Chrońmy przyrodę rezerwaty przyrody „Ochojec” w Katowicach! Z poważaniem Jerzy Parusel
link do wydarzenia: https://tinyurl.com/ycgrjjcm
youtube
0 notes
Text
Jak ktoś chce, to wejdzie wszędzie
Rozmowa z Sylwestrem Szwedą, część 2
AM: Poza tym, kiedy patrzę na łaźnię i jej otoczenie to wydaje mi się, że na tych kilku hektarach mamy wszystko to, co stanowi kwintesencję Murcek- jest kopalnia, las, hałda, z której widać Beskidy. Dla outsidera to Murcki w pigułce.
SSZ: Do tego musisz dodać miejsce, do którego przywieziono murckowskie żubry. Dziś, w odległości 200 metrów od łaźni stoi głaz, który udało nam się tam przetransportować i tablica informacyjna o żubrach. Wokół łaźni, czego teraz nie widać, była też taki mały park, teren zielony, więc otoczenie jest sprzyjające. Gdyby miasto wyraziło taką chęć, mógłby tam właśnie powstać dom kultury. Natomiast zważywszy na ogromne koszty adaptacji i remontu, które będą rosnąć wraz z przedłużaniem się obecnego stanu budynku, może lepszym rozwiązaniem byłoby oddanie budynku w prywatne ręce. Być może ktoś mógłby umówić się z mieszkańcami i miastem i zaoferować tam również jakąś działalność publiczną, kulturalną.
AM: Wracając do Sylwka – skąd wziął się bard właśnie murckowski? Z tego, co zrozumiałem zajmowałeś się muzyką na długo przed sprowadzeniem się do Murcek. To jest dla mnie jakaś absolutnie niecodzienna sytuacja, że małe Murcki mają swojego piewcę. Na świecie są tysiące miast, które czekają na kogoś takiego. Kraków ma, co najmniej kilku, bardów, Warszawa miała Grzesiuka i wielu innych, ale to duże, historyczne miasta. Swojego barda nie mają Katowice, a Murcki tak. Jak zatem Sylwek Szweda z Załęża został bardem z Murcek?
SSZ: Zamieszkał w Murckach…
AM: Wielu ludzi zamieszkało w Murckach, ale nie zaczęli przez to śpiewać…
SSZ: (śmiech) Faktycznie zacząłem w wieku trzynastu lat. Pierwsza piosenka, którą napisałem nazywała się „Mój dom”, druga „Różowe okulary” i potem jakoś to poszło. Po drodze były trzy krakowskie festiwale studenckie, ale miałem pecha, bo na pierwszym trafiłem na Raz Dwa Trzy, na drugim na Renatę Przemyk, a na trzecim Universe Mirka Breguły. Wystąpiłem też na Rawie Blues. Tak więc pisałem cały czas, ale te piosenki na początku były właściwe o niczym. Człowiek nie bardzo wiedział, o czym ma pisać. Potem pojawiły się zbuntowane bluesy o tym, jaki ten świat jest okropny, zły i złodziejski. Śpiewałem wtedy protest songi i piosenki Dylana w tłumaczeniach Piotra Pastora, Cohena oraz piosenkę turystyczną. Byłem bardem znanym wówczas właśnie w kręgu piosenki turystycznej. Grałem na festiwalach studenckich w całej Polsce, a że kultura dopłacała wtedy do występów i podróży to można było wziąć do pociągu nawet dziesięcioosobowy zespół. Były to super wycieczki połączone z super imprezami, a przy okazji trzeba było coś tam zagrać na tych festiwalach. Każdy na czymś brzdęknął brzdęknął i było fajnie. Ale to nie był poziom, z którego byłbym zadowolony. W tak zwany okres dojrzały wchodziłem z swoją twórczością w okolicy połowy lat osiemdziesiątych. Zaczęły się wtedy pojawiać piosenki, które śpiewam do dziś. Pierwszą płytę wydałem w 1992 i to było zaraz przed wprowadzeniem się do Murcek. Później były kolejne piosenki i kolejne płyty, które powstawały już w całości w Murckach. Murcki niejako zeszły się w czasie z moją, że się tak ośmielę powiedzieć, dojrzałością artystyczną.
AM: Ale jak to się stało, że w piosenkach tyle miejsca zacząłeś poświęcać właśnie temu miejscu? Kiedy myślę „muzyka w Murckach”, to automatycznie myślę „Sylwek Szweda” i niesamowite ilości piosenek o tej dzielnicy, w których jest i historia, i lokalne legendy, i Twoje osobiste murckowskie doświadczenia. Gdyby ktoś chciał dowiedzieć się czegoś o Murckach, mógłby spokojnie zacząć od sięgnięcia po jedną z tych płyt. Dlaczego aż tak wszedłeś w tę dzielnicę?
SSZ: W ogóle, tego nie zakładałem. Ja jestem takim wędrowcem, który podróżuje i stara się poznawać miejsca, do których dociera. Sprawdzam, co w nich jest ciekawego, wchodzę nawet tam, gdzie nie wolno. Pamiętam, że w Berlinie było takie muzeum dinozaurów, które było zamknięte, ale i tak, przez piwnicę i kotłownię do niego weszliśmy. Potem nas oczywiście wyprosili, ale zdążyliśmy je sobie obejrzeć (śmiech). Jak ktoś chce, to wejdzie wszędzie. Oczywiście nie niszcząc, nie przestawiając, nie kradnąc, a tylko zachwycając się zgromadzonym pięknem. Murcki były miejscem, które zacząłem powoli poznawać i choć tego nie planowałem, te piosenki zaczęły po prostu powstawać. Robiłem też wtedy tłumaczenia piosenek Boba Dylana i wtedy pojawił się utwór o Murckach. W mojej wersji to „Blues południowej krainy”, a w oryginale „North country blues”, „Blues północnej krainy”. To piosenka o tak zwanych miastach-duchach. Polega to na tym, że kiedy gdzieś kończą się dobra naturalne to ludzie przestają wiedzieć, co mają robić. Przez chwilę jeszcze tam zostają, ale potem stopniowo wszyscy się wynoszą. Zamykane są sklepy, bo nie ma dla kogo ich prowadzić itd. Miasto zamienia się w rodzaj skansenu, widma, ducha. W pewnym sensie Murcki też zaczęły się zamieniać w widmo. Kiedy zamknięto kopalnię, to nikt się o te budynki nie troszczył. Miasto nie interesowało się zabytkami najstarszego górnictwa na Śląsku. Wszystko podupadało, niszczało, rozgrabiano cudowne maszyny parowe, które jeszcze miałem szansę obejrzeć – wszystko szło na złom, nikt tego nie pilnował. To był czas restrukturyzacji, kiedy komuna upadła, a ludzie próbowali jakoś się w tej sytuacji odnaleźć. Wiele obiektów przechodziło w ręce prywatne, ale w Murckach tak się niestety nie stało. Więc „Blues południowe krainy” jest jednym z pierwszych, który opisywał lokalne sprawy, potem przyszły następne.
Powstała piosenka o rezerwacie przyrody LAS MURCKOWSKI pt. STUDNIA, którą odkryłem. Zacząłem baczniej przyglądać się przyrodzie i jego bagactwu. Poznałem też wtedy doktora Jerzego Parusela - dyrektora Centrum Dziedzictwa Przyrody Górnego Śląska, który dał mi materiały o przyrodzie, wiele rzeczy pokazał, udostępnił. Poznawałem ludzi w Murckach, w tym wielu starszych, którzy mi różne ciekawe rzeczy opowiadali. Również pasjonatów historii takich jak Bartek Zatorski. Ciekawa była też historia kościoła wzniesionego w dwudziestoleciu międzywojennym, który poza przebudową szkoły podstawowej był wówczas właściwie jedyną inwestycją budowlaną na tym terenie. W Murckach nie widziano potrzeby dobudowywania czegokolwiek, więc ludzie mieszkali coraz gęściej i gęściej w tych samych mieszkaniach. Dopiero po II Wojnie Światowej, kiedy pojawiły się Tychy okazało się, że potrzeba nowych mieszkań jednak była. W dwudziestoleciu międzywojennym, jeśli chodzi o budownictwo, wszystko tu stanęło w miejscu. Szkoda, że Murcki nie ocalały w pełnym kształcie, tak, jak Nikiszowiec, bo architektonicznie byłaby to dzisiaj perła architektury przemysłowej. Co się tyczy architektury, to styl, który pojawia się w Murckach przywodzi na myśl Sudety. Gdybyśmy pojechali w Karkonosze, np. do Szklarskiej Poręby to zobaczylibyśmy podobną architekturę. Skąd te wpływy? Po prostu takie były widać preferencje księżnej Daisy, którą inspirował m.in. zamek w Książu i postanowiono o przeniesieniu niektórych wzorców do Murcek. Po wojnie, podobnie jak w Giszowcu, próbowano to zniszczyć, bo nie pasowało do ówczesnego systemu. Te osiedla budowali kapitaliści, którzy jaki wiadomo tylko wyzyskiwali i nic nie dawali robotnikom. A przecież budowali dla nich domy, próbowali zatrzymać ich w jednym miejscu. Jasne, że stał też za tym aspekt ekonomiczny, wydajność itd., ale polegało to na tym, żeby ludziom stworzyć warunki, w których żyje im się tak dobrze, że nie mają ochoty na zmianę otoczenia i pracy. Była zatem dbałość o robotnika. Był gasthaus, który kiedy się tu sprowadziłem był już zburzony – piękny obiekt, wnętrza w dębie, wspaniała scena… Dziś byłoby to idealne miejsce na dom kultury.
AM: Odnośnie tego, o czym mówisz – wydaje się, że Murcki nie upadły jednak z nadejściem PRL-u. Komuna właściwie przejęła od książąt funkcję patronacko-opiekuńczą. Upadek Murcek zaczął się po zamknięciu kopalni, kiedy ten system opiekuńczy się definitywnie zakończył.
SSZ: To nie była jednak taka sama sytuacja, bo były to własność Księcia Pszczyńskiego. Natomiast kiedy tą tzw. opiekę przejęła komuna to tak naprawdę przejęło ją państwo. Wszystko szło zgodnie z jedynymi słusznymi wytycznymi Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, które zakładały, że górnictwo, w ogóle przemysł ciężki, jest najważniejszą gałęzią polskiej gospodarki.
AM: Najważniejszą przecież także dla Murcek? Murcki pierwszy raz poczuły się naprawdę opuszczone chyba właśnie po likwidacji górnictwa?
SSZ: Zdecydowanie. Powoli zaczęto odbierać przywileje, a miejsca, w których do tej pory coś się działo zaczęły pustoszeć. Ale dla mnie punktem zwrotnym był rok chyba 1975 – rok zburzenia gasthausu. Zniszczono miejsce, w którym murckowianie się spotykali. Było to miejsce nie związane ani z częścią mieszkalną, ani kopalnianą. Dla mieszkańców Murcek to był najprawdopodobniej szok. Pytali „dlaczego”? Podobno pod budowę drogi, ale droga mogła mieć inny przebieg. Powód był podobny jak na Giszowcu – zniszczyć wszystko, co mogłoby sugerować, że kapitaliści mogli mieć wobec robotników jakiekolwiek dobre intencje.
AM: A jednocześnie zniszczyć małe społeczności, które mają miejsca spotkań związane z innym systemem, które kultywują inną tradycję oraz pamięć o innym stylu życia. Małe społeczności były wbrew ówczesnej definicji społeczeństwa pojmowanego masami i klasami. To mogły być niebezpieczne enklawy.
SSZ: Być może. Nie pamiętam, gdzie zaczęto burzyć najpierw – na Giszowcu, czy w Murckach. Chyba na Giszowcu. Tam zaczęto wpierw wyburzano domy, a potem chcieli zabrać się za gasthausu, czyli dzisiejszej karczmy. Możliwe więc, że w Murckach wyciągnęli już wnioski z Giszowca i doszli do przekonania, że trzeba zacząć od likwidacji miejsc, które służą integracji mieszkańców. Potem ludzie się zaczęli buntować i niszczenie stanęło. Gdyby nie to, to Giszowiec byłby wyburzany dalej, a w Murckach nie zatrzymano by się na gasthausie.
AM: Ale co w takich maleńkich Murckach można było jeszcze burzyć?
SSZ: Przede wszystkim wyburzono by wszystkie czworaki. Później zabrali by się za dzisiejszą ulicę Samsonowicza, dawniej Kolejową, bo prowadziła na dworzec. Dalej zaczęto by burzyć wszystko, co stare i budować wszędzie bloki. Na Rynku mamy już jeden taki blok, który jest dowodem na to, że właśnie wtedy zaczęto niszczyć spójność architektoniczną Murcek. Ten okres mamy już na szczęście za sobą. Dziś musimy ocalić to, co jeszcze zostało. CDN.
youtube
0 notes
Text
Z Murckowskiej Księgi Przysłów

Dzisiaj aż cztery nowe przysłowia. O ile z reguły wątpię w skuteczność tego typu maksym, to sądzę, że pod murckowskim niebem mogą one autentycznie działać. W tym układzie TUTAJ=W MURCKACH. W ten sposób nabiera to zdecydowanie sensu.
0 notes
Audio
Dolinka soundtrack czyli tło dźwiękowe do wywiadu. Zachęcamy jednakowoż do słuchania Dolinki w wersji live - występuje codziennie, niezależnie od pogody w Murckach.
0 notes
Text
Płacę tylko za las
Rozmowa z Sylwestrem Szwedą - część 1
AM: Zacznę trochę górnolotnie Juliuszem Rogerem cytowanym zresztą w opracowanej przez Ciebie książce „Ach te Murcki”: Na tych piaszczystych polach wyrosły wonne kwiaty pieśni gminnej, tam mieszkali wieszcze wśród ludu i z ludem. Zacznę pytaniem o to skąd w Murckach wziął się bard Sylwester Szweda?
SSZ: Czyli musimy sięgnąć do dzieciństwa – gdzie się Sylwek urodził i gdzie mieszkał jako dzieciak. Urodziłem się w Katowickim szpitalu na ulicy, dzisiaj chyba Raciborskiej, a potem mieszkałem przez piętnaście lat w Załężu, czyli jak to się w Katowicach mówi – w takiej rojber dzielnicy. Wcześniej była tam huta Baildon, kopalnia Kleofas i wiele mniejszych zakładów przemysłowych, więc mimo, że było tam kupa rojbrów, to nie było źle. Mieszkali tam, Cyganie, później wielu z nich przeniosło się do Lipin, i Grecy, nawet włosi, ale tych było niewielu.
AM: O, czyli takie śląskie multikulti?
SSZ: Trochę multikulti, a trochę takie śląskie Betlejem. Mimo, że biedne to wyszło stamtąd wielu ludzi, którzy dziś robią fajne rzeczy – i nie myślę tu o sobie. Tak więc moje korzenie to Załęże- choć to dzielnica odcięta od zieleni, to jako dzieci chodziliśmy często do lasu kochłowickiego, a w porywach nawet, kiedy mieliśmy więcej czasu, do samych Panewnik. Dzieci od pięciu, do ośmiu, dziesięciu lat – wtedy nikt się tym nie przejmował, dziś prawdopodobnie byłoby to karalne (śmiech). Jakoś przeżyliśmy. Chodziliśmy między innymi na cegielnię, która była na dzisiejszym Osiedlu Witosa. Tam zjeżdżaliśmy na takich metalowych wózkach… było rewelacyjnie. Były tam pola, łąki, wiejski klimat, czyli trochę taka typowa śląska wieś między Załężem a Załęską Hałdą. Za lasem, w okolicach Nadleśnictwa i dzisiejszej ulicy Kijowskiej była jeszcze stara huta, stare domy- wszystko to wyglądało wtedy jak wioska, tyle że przemysłowa.
AM: Czyli już wtedy ciągnęło Cię do zielonego
SSZ: Zawsze. Ale do lasu chodziliśmy też na łuski. Żołnierze ćwiczyli tam strzelanie i zawsze jakieś łuski zostawały i wtedy my ciach i łuski nasze. Tak sobie żyliśmy. Las zawsze był, ale troszeczkę daleko. Tutaj jest znacznie bliżej. Później mieszkałem jakiś czas, krótką chwilę na Wełnowcu, a potem w latach dziewięćdziesiątych, dokładnie w roku dziewięćdziesiątym trzecim wprowadziliśmy się tu, praktycznie z całą rodziną. To były lata, kiedy wybudowali domy dla górników, ale górnicy byli przyzwyczajeni do tego, że wszystko jest za darmo, albo na kartę, albo z dotacją, a to się nagle skończyło, więc trochę nie było na te domy chętnych.
AM: Czyli chciałeś wtedy właśnie do Murcek?
SSZ: Tak się złożyło. Wtedy mieszkał tu już nasz przyjaciel. Miałem koncert w muszli w Parku Murckowskim, pamiętam graliśmy akustycznie – śpiew, gitara, skrzypce, kontrabas, bo akustyk na tym koncercie był kompletnie pijany, więc kazaliśmy mu wyłączyć sprzęt i iść do domu, bo cały czas sprzęgało. Wtedy właśnie przyszedł tenże przyjaciel i mówi „wprowadź się bo są mieszkania, ja tu mieszkam, pracuję na kopalni jako inżynier i tu jest super” . I tak się tutaj znalazłem.
AM: Co Cię wtedy szczególnie przekonało do tego miejsca?
SSZ: To nie było tak, że nie miałem wcześniejszych kontaktów z Murckami. W latach osiemdziesiątych miałem tu dziewczynę, Anię, która była wicemistrzynią Polski w jeździe figurowej na łyżwach juniorów. Więc jeździło się tu na zolyty. Wtedy jeszcze była kopalnia, był gasthaus, wszystko to było spójne architektonicznie i myślę, że ta spójność dająca człowiekowi jakiś taki spokój wtedy mnie zaciekawiła. Lubię takie miejscowości, w których nie ma chaosu architektonicznego. O lesie wtedy jeszcze zbyt wiele nie wiedziałem. Wtedy przekonały mnie park i architektura.
AM: Czyli właściwie w Murckach, jeżeli dobrze to interpretują, pociągała cię enklawowość, o której rozmawiałem wcześniej chociażby z Olkiem Uszokiem. To, że jest to taka spójna, otoczona lasem, mała miejscowość, rodzaj wspólnoty w środku lasu?
SSZ: Jeżeli chodzi o enklawy to właściwie dotyczy to wieli miejscowości na Śląsku – na przykład każda z dzielnic Rudy Śląskiej to taka enklawa przedzielona osiedlami budowanymi w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych.
AM: Zgoda, ale tu właśnie jest dodatkowo las, który odcina Murcki od reszty. Właściwie jest tu jedna, dwie drogi, które komunikują dzielnicę z resztą Śląska. Tak to wtedy odebrałeś?
SSZ: Nie, wtedy nie zauważałem, że trzysta metrów w każdą stronę od Rynku jest las. Ale jak już odkryłem ten las to stwierdziłem, że wszystko w Murckach mam za darmo – płacę tylko za las. Woda za darmo, czynsz za darmo, wszystko, co płacę to za las. To jest skarb i trzeba o niego dbać. Mój ojciec w Załężu zawsze sadził drzewa, jak szalony.
AM: Bo tam akurat zbyt wielu nie było…
SSZ: Ale tam, gdzie mieszkaliśmy, na Wiśniowej, przed wojną była to ulica Wilsona, te drzewa do dziś się ostały. Szczególnie, że w Załężu brakowało drzew, jakoś się tam o to nie dbało. Niby był park, ogród jordanowski, ale strasznie to było zapuszczone. Pamiętam, że na boisku piłkarskim grano tak intensywnie w bala, że nie było na nim nawet źdźbła trawy. Jak zamontowano światło to grano na nim non stop, nawet w nocy (śmiech), a dziś boisko w Murckach stoi puste. Ale wtedy nie było komputerów, internetu, były inne czasy.
AM: Wróćmy do Murcek. Mówi się, że to zamknięta dzielnica, hermetyczna społeczność, z którą trudno się zasymilować. Jak to odebrałeś wtedy, kiedy się tu wprowadziłeś?
SSZ: W tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym trzecim roku rzeczywiście tak to odebrałem. Była kopalnia i albo się pracowało na kopalni, albo się tu nie mieszkało. Powodowało to, że ta społeczność była bardzo hermetyczna. W okresie dwudziestolecia międzywojennego Murcki były najbogatszą gminą na Śląsku. Niejako przejęła bogactwo od Księcia Pszczyńskiego, który niby miał tu jeszcze jakieś dobra, ale na skutek nie płacenia podatków częściowo mu je odebrano. Nie zmienia to faktu, że i przed wojną i po wojnie, tak długo jak istniała kopalnia Murcki to była zamknięta społeczność. Nie było tu nowego osiedla, a ciekawostką jest to, że mieszkało tu około sześciu tysięcy mieszkańców do momentu wybudowania Tychów. Wtedy liczba mieszkańców zmniejszyła się do trzech tysięcy. Wielu ludzi, którzy mieszkali na tzw. kupie, w mieszkaniach jedno, dwupokojowych, i było im ciasno wyniosło się właśnie do Tychów. Wtedy wybudowano w Murckach osiedle i różnica się wyrównała. Budowa osiedla to moment, w którym ta hermetyczność została złamana, choć nie do końca. Bo choć byli to przyjezdni z kieleckiego, rzeszowskiego, górale z Beskidu Żywieckiego (był nawet autobus dowożący ludzi z Ujsoł) itd. to dalej pracowali w kopalni. To się skończyło dopiero, kiedy kopalnia, która załatwiała wszystko – utrzymywała szpital, dom kultury, zapewniała opiekę, rozrywkę, przestała istnieć. Niestety kopalnia niczego nie chciała oddawać ludziom choćby za darmo. Wszystko chciała sprzedawać, co spowodowało chociażby, że przepadło wiele zabytków. Ja niestety zbyt późno zorientowałem się, że trzeba to ratować. Teraz próbuję ratować łaźnię. Ta walka trwa już ponad dwa lata i jak tak dalej pójdzie, zanim miasto, albo ktoś inny to przejmie, to już nie będzie czego ratować. Aczkolwiek kopalnia powinna to zbywać, bo ma długi, jeżeli chodzi o podatek VAT i zrzekać się takich obiektów na rzecz skarbu państwa. Nie robi tego, a szkoda, bo dzieje się to ze szkodą dla zabytków, które nam jeszcze zostały.
AM: A jaką w tej chwili ta łaźnia mogłaby pełnić funkcję? Czego więcej Murckom potrzeba? Las jest, sklepy są, dom kultury jest…może gastronomii trochę brakuje.
SSZ: Myślę, o czymś na kształt Galerii Szyb Wilson. Biura, firmy, ale obok tego muzeum regionalne, miejsce do koncertów, spotkań, filmów. Jest dom kultury, ale on się mieści w budynku mieszkalnym. Do tego są schody będące barierą dla niepełnosprawnych, są mieszkańcy, więc nie można tam robić żadnych większy imprez. Jest to niekorzystne zarówno dla domu kultury jak i mieszkańców…
0 notes