pb16486-blog
pb16486-blog
my way to UX Design
26 posts
how I decided to change everything and become something else
Don't wanna be here? Send us removal request.
pb16486-blog · 7 years ago
Text
10 stycznia 2018, Perspektywa robi rzeczywistość
Siedzę na przystanku, czekam na autobus, spóźnia się już dwadzieścia minut, ale to nic nie znaczy. Ptaki skrzeczą nade mną, nie śpiewają. Przez krótką chwilę zastanawiam się na ile to prawda, a na ile moja zaburzona percepcja płata mi figle, bo już trochę nie mogę tego miejsca znieść.
Tumblr media
Jednego dnia po porannych zajęciach, po półgodzinnym marszu z punktu A do punktu B, gdzie transport publiczny nigdy nie istniał, zastałam przy casicie szklankę do połowy pełną uryny, zdemolowaną kuchnię i otwartą łazienkę. Było świeżo po Nowym Roku, ale nie przyszło mi do głowy dodać dwa do dwóch. Moja pierwsza myśl orbitowała wokół ludzkiej złośliwości i nie zdawałam sobie sprawy, że to tylko dlatego, że ten temat przez ostatnie tygodnie całkowicie zamazał mi rzeczywistość. Słowem, ktoś nasikał do kubka i postawił w upale przed drzwiami, na złość, tak, żeby cała weranda śmierdziała moczem. Ktoś pootwierał i nie pozamykał drzwi łazienki ani klozetu, na złość, żeby żaby miały zabawę, robaki uciechę, a człowiek nie mógł w spokoju się wysikać. Skąd w ludziach taka podłość?
Tego samego dnia dostaję wiadomość od rozbawionej Julie – zagadka rozwiązana: to nie mocz w kubku rozpylał nieprzyjemną woń, ale butla gazowa, zdemolowana z niemożności jej naprawienia. Łazienkę rozniosły pijane tłumki niedobitków po Nowym Roku, a żółta ciecz w kubku, to eksperyment przyrodniczy jednego panamskiego taty z dziećmi w wieku szkolnym.
Perspektywa robi rzeczywistość. Buddyści mieli racje, nigdy nie oceniać. Ocena wynika z pychy, zakłada, że oceniający wie więcej niż by na to pozwalała rzeczywistość. Dodatkowo, ta nad-wiedza narratora przynosi mu zazwyczaj jeno frustrację i rozczarowanie.
Nietoperze są super, zwierzęta słodkie jak maliny albo małe szczeniaczki, ale kiedy tobie taki jeden z drugim ląduje na piersi o piątej nad ranem, to niejeden śmiałek zadrżały ze strachu. Niemy krzyk na alarm rozlał po pokoju nienaturalne światło górnej lampy. To chyba przeraziło nieboraka jeszcze bardziej niż mnie, bo leżał teraz nieruchomo, maleńkie ciałko wdychało powietrze, góra, dół, góra, dół… Wyrwana ze snu, z pozornie niewielką szansą na podołanie temu niespodziewanemu wyzwaniu, zachowałam jednak zimną krew i chłodny umysł. Krótki pół-śmiech, przelotna myśl, że jakie to zabawne, bo ułożyłam się tej nocy, nie wiedzieć czemu, na miejscu Johna, po lewej stronie zamiast swojej i gdyby był tutaj, a nie w mieście, to pewnie nie zniósłby presji wampira na piersi. Przykryłam go przeźroczystym pudełkiem, podłożyłam kartonik i fru! wyleciał przez okno w noc, a ja poczułam, że doniosłe chwile trwają jednak za krótko by je dostatecznie schwycić.
Nazajutrz dostałam wiadomość zwrotną od jednego gościa, że czy wszystko okej, bo to jednak był nietoperz-wampir. I czy teraz ten słodki nieborak nadal taki mały szczeniaczek?! Tej nocy spałam przy pełnym świetle górnej lampy i biłam się w pierś za głupią decyzję pozostania samej w tym domu pełnym duchów zamiast pojechać z Johnem do miasta. Każdy cień wyglądał krwiożerczo. Perspektywa robi rzeczywistość.
0 notes
pb16486-blog · 7 years ago
Text
1 stycznia 2018, Nowy Rok
To Sylwester, który przejdzie do historii jako prawdopodobnie najdziwniejszy, jaki do tej pory miałam. Najpierw sporo przygotowań, sprzątanie domu, trochę nerwów z kitraniem się przed Karlą, która nie mogła wiedzieć, że nocuję pięć osób w pokojach na górze. Potem kolacja w domu podlewana sporą ilością alkoholu, aż w końcu wieczorem, już po zapadnięciu zmroku, wycieczka na plażę.
Spędziliśmy noc przy świetle pełni, której podróż po swojej orbicie obserwowałam do wtóru z rytmicznym przypływem. Nie było to wbrew pozorom piękne. Bardziej – olśniewające, oprzytomniające, oświecające. Brzydota szarości nocy odejmowała oceanowi monumentalności. Mimo pozorów, nie było też w tej nocy niczego złowieszczego, falom miękko opinającym brzeg bliżej było do dźwięków poranka, niż skradającego się czarnego kota. Trochę czułam się jak w filmie katastroficznym o końcu świata, po końcu świata. Czułam się jak u Becketta i Camusa, szeptana przez narratora jak w filmach Malicka. Spokój bijący od wody wprowadził mnie w swoisty trans i wydaje mi się, że śniłam z otwartymi oczami, aż do momentu, kiedy John szturchnął mnie lekko w ramię.
O północy uśmiechnął się do mnie i pocałował czule. Potem oglądaliśmy fajerwerki – prawdopodobnie najpiękniejsze, jakie dotąd widziałam. Nie wiem, czy to efekt oceanu, czy jakiejś specyfiki szerokości geograficznej Panamy, bo czułam, jakbym obejmowała wzrokiem połowę kuli ziemskiej. Rozciągnięte na tej przestrzeni niebo stało się tej nocy wdzięczną kanwą bogato haftowanych eksplozji kolorowych iskier. Nie myślałam o niczym. Nie myślałam o niczym, tylko chłonęłam wszystko wokół, aż stałam się jednością z Kosmosem.
Tumblr media
0 notes
pb16486-blog · 7 years ago
Text
24 grudnia 2017, Święta w basenie
Moim gwiazdkowym prezentem była biała sukienka z materiału idealnego na upały. Przewiewna, świeża, prosta, urocza. To właśnie ją i nowe panamskie sandałki miałam na sobie podczas uroczystej kolacji wigilijnej. Topniejąca w upale polska śnieżynka.
Przybyliśmy z Johnem do domu Julie, obładowani talerzami – z pierniczkami upieczonymi tygodnie wcześniej, a dekorowanymi wspólnie tego ranka, z kurczakiem, warzywami pokrojonymi na patelnię i kruchym ciastem drożdżowym, wylewającym mi się z miski swoimi obłymi, rosnącymi kształtami figurki kobiety prehistorycznej. Mieliśmy też ze sobą śmieszne opaski dla dzieciaków, ze świecącymi różkami Mikołajów, śnieżynek i bałwanków. Gotowanie odbyło się przy lampce ponczu, z widokiem na ocean, bo w naszym domu zostawili nas w te święta bez gazu, nasi uroczy chrześcijańscy gospodarze. Radzenie sobie z panamsko-amerykańskimi przeciwnościami już nam całkiem dobrze wychodzi. Uśmiech!
Tumblr media
Było trochę kolęd puszczanych z YouTuba, to po angielsku, to po hiszpańsku. Była żywa choinka i dobre jadło po amerykańsku – monumentalny indyk, pieczone ziemniaczki, sałatki – ale ich zapachy nie owiewały nas tak wyraźnie jakby to było w przytulnym pomieszczeniu jakiegoś domku z szczelnie pozamykanymi oknami w środku zimy. Z kominkiem i dywanem ze skóry niedźwiedzia. Rozpuszczona w wieczornym powietrzu tropikalnego upału, woń świąt, jakoś się w tym roku rozmyła.
Panamczycy przy stole niespecjalnie się asymilowali, czułam ich skrępowanie, niemal skroplone na swojej skórze. Zapytani o bożonarodzeniowe tradycje w Panamie, odpowiadali ogólnikami tak, że w sumie niczego się nie dowiedziałam. Kolacja wigilijna u szefa, nie ma miejsca na spoufalanie. Zjedli, podziękowali, odjechali. Podziały, wszędzie podziały, nawet w Wigilię.
Tumblr media
Potem było belgijskie wino i camembert z grilla, atmosfera się nieco od-święciła i zaczęło być wesoło. Dzieciaki pluskały się jeszcze w basenie nieskończoności, ktoś kogoś wepchnął do wody, było śmiechu. Rudy kot bał się wystrzału petard, a John szeptał, że w tej bieli mógłby już dzisiaj pójść ze mną do ślubu. Komary cięły niemiłosiernie, ale znieczuleni winem, niczego już nie czuliśmy, tylko lekką bryzę oceanu, którego widok rozciągał się przed nami cały wieczór. Podziwiany ze wzgórza, napawał trochę innym spokojem niż ten znajomy znad opłatka, karpia, barszczu z uszkami i śledzika w śmietanie.
Tumblr media
0 notes
pb16486-blog · 8 years ago
Text
17 grudnia 2017, Puma
Ostatnia scena ze „Śniadania u Tiffany’ego”, dokończona szlochem w trzęsącym się mini-busie, brzęczała – i nadal brzęczy – mi w uszach jak proroctwo.
Mamy kota. Pewnego ranka, jeszcze przed świtem, kiedy włączyłam lampy w korytarzu, żeby nie potknąć się z kawą na schodach, stanęła mi przed oczami czarna zjawa. Obie się przestraszyłyśmy, ale jej ostrożne „dzień dobry, przyszłam z wizytą i jestem słodka jak miód” rozwiało wszelkie obawy. Zaprosiłam ją do wewnątrz i nakarmiłam tuńczykiem. Była nerwowa, ale chyba bardziej z głodu i podniecenia, niż choroby umysłowej (przekleństwo psychologa, wszędzie dopatrywać się zaburzenia). Jej nieustające miauczenie i natarczywe łaszenie się wzbudzały we mnie niepokój, że już prawie miałam wyprosić ją za drzwi, kiedy John przeczytał mi fragment weterynarza Google i polecił cierpliwość.
Tego samego dnia, popołudniu, wracamy do domu z Venao, a tu nas wita cienkie miau. Nasza kotka, z podniesionym ogonem, elegancko, jakby chodziła na palcach jej szczupłych nóg, przydreptała na powitanie, zwabiona hałasem otwieranych drzwi. Nie wiedziałam, czy się cieszyć, czy się martwić, ale postanowiłam się cieszyć, bo John spojrzał na mnie, jakby właśnie tego się spodziewał. Nalałam jej mleczka w miseczkę i zniknęły smuteczki znad rzeczki.
Tumblr media
Następnego dnia, gdy John zajęty był wybieraniem bóg wie czego w supermarkecie, w którym i tak wszystkiego brakuje, przemknęłam do działu dla zwierząt. Wybrałam karmę o smaku owoców morza w gustownej, fioletowej torebce i czekałam na reakcję. Wrzucając do koszyka puszkę ze słodką śmietaną, uśmiechnął się do mnie dwuznacznie. „Chodź tu”, wymruczał i mnie przytulił. „No to mamy kota” – takie głupie, a jednak tak tego potrzebowałam!
Nadal zmieszana, bo czułam, że alergia czai się gdzieś za rogiem, przyzwyczaiłam się do Pumy już totalnie. Ma na imię Puma, bo ustaliliśmy z Johnem, że wszystkie nasze przyszłe zwierzęta będą nosiły imiona z nazw innych zwierząt, w hołdzie Faunie. Jest czarną, smukłą kotką o gładkiej sierści i z charakterystycznymi dla panamskich kotów szeroko rozstawionymi, zielonymi oczami, usadowionymi na maleńkiej główce. Może mieć z rok, nie więcej. John (zdecydowanie dog person niż cat person) twierdzi, że to najmilszy kot, jakiego kiedykolwiek znał. Ufna do granic, daje się bez problemu głaskać po brzuszku, łasi z zapałem maniaka, wołana, przylatuje w sekundkę jak na skrzydłach. Do tego klasyczna piękność, co czyni ją łatwym celem do kochania. Ciekawostka: kot, który praktycznie się nie bawi, na pewno nie jest z niej żadna zawadiaka. Cóż, nie można mieć wszystkiego!
Już coraz trudniej mi się śpi przez zapchany nos, a Johnowi wyszły na skórze dziwne pęcherze. Piszę to zdanie w jednym z czterech bujanych foteli, na górze, odgrodzona od balkonu tylko siatkami na komary. Pedasi budzi się ze snu, Puma jeszcze nie. Leży w fotelu obok, rozciągnięta na całą jego szerokość. Co rano jest tutaj ze mną, najwyraźniej odpowiada jej moja codzienna rutyna, bo chętnie tu ze mną przychodzi. Raz została na dole, nie wiem, może się obraziła. Kotom nie da się niczego narzucić i dlatego tym bardziej będzie mi żal się rozstawać, bo najwidoczniej dobrze do siebie pasujemy.
Tumblr media
W ostatniej scenie „Śniadania”, Holly mówi swojemu kotu do widzenia na jednej z parszywych, nowojorskich ulic. Kot okazał się od niej sprytniejszy, bo prędzej niż ona uświadomił sobie, że nawet takie dwa koty jak oni mogą się w końcu do siebie przyzwyczaić. Holly kopie kota w zadek, ale po kilku metrach w odjeżdżającym samochodzie, także i ona coś sobie uświadamia i pędem wraca do ciemnego zaułka rozstania. Kota już tam nie ma, a moje serce rozpada się na kawałki. Holly w swoim Rio już nigdy się nie dowie, że po kilku tygodniach tułaczki, kot spada na cztery łapy i znajduje nowy dom. Mam nadzieję, że koty z Rio potrafią dokonać podobnych cudów.
Tumblr media
1 note · View note
pb16486-blog · 8 years ago
Text
4 grudnia 2017, Elity
Pierwsza taka uprzytamniająca sytuacja zdarzyła mi się w Las Tablas, kiedy oboje z Johnem wyruszyliśmy na poszukiwanie pocztówek. Już ostatnim razem widziałam tę babkę sprzedającą domowo wyglądające wypieki w swoim stoisku na kółkach. Podeszłam z uśmiechem, trochę już zrezygnowana pocztówkowym niepowodzeniem, zrobiło mi się cieplej na sercu na widok bezowych wierzchów placków i biszkoptowych spodów. Comfort food, to dokładnie to, czym chciałam zapchać rozczarowanie. Wskazałam palcem na zapraszającą babeczkę i wymamrotałam swoim koślawym hiszpańskim, że tę poproszę. Na co kobieta zmierzyła mnie lodowatym wzrokiem i wydusiła z siłą, jakby po namyśle, „one dollar”. Babeczka była miniaturowa i nie było mowy, że kosztowała więcej niż dwadzieścia centów. Ton tej kobiety zmroził we mnie całą koncepcję sprawiedliwości i dałam się ponieść fali, choć zupełnie niezasłużenie, na mielizny jej nienawiści do obcokrajowców.
Potem przez kilka dni biłam się z myślami o przyczynach takiej dyskryminacji, aż odpowiedź przyjechała do mnie sama, z napędem na cztery koła. Kobieta pachnąca drogimi perfumami, naprzeciw tropikalnej wilgoci i morskiej pianie oceanu, w wielkich szkłach swoich ciemnych okularów, ubrana nonszalancko w białą sukienkę z dobrego materiału, nie dawała nam dojść do słowa. Narzucanie swojego zdania stało się dla mnie jasnym elementem jej charakteru, jak i to, że to strategia wykorzystywana przeciwko komukolwiek, nawet przypadkowo podwożonych autostopowiczów. Spoglądałam na Johna zaciskającego szczęki, ale oczywiście mieliśmy to wytrzymać, przynajmniej kolejnych kilkanaście minut drogi do domu. Cierpliwości nie wystarczyło mi na jej komentarz do panamskiego społeczeństwa, które w jej opinii czerpie wiele pożytku z tego, czym przyjeżdżające tu elity decydują się z nimi dzielić. „Panama rozwija się dzięki nam, wystarczy zauważyć, że ludzie pewnie do dziś mieszkaliby w gliniankach bez elektryczności. Nie wspominając o wyższej jakości życia, jako że ich zarobki znacznie się polepszyły, odkąd to my im płacimy”. Szkoda tylko, że w tej utopijnej wizji „lepszego świata dla maluczkich” brak jest zapewniania im wolności wyboru, powiedzmy przez edukację, która w mniejszych panamskich miasteczkach stoi na opłakanym poziomie. Na co kobieta obrzuciła mnie błotem argumentu, że nie powinna się wypowiadać osoba, która nigdy nie pracowała w tutejszym systemie, a tylko bazuje na opiniach rozżalonych rodziców, którzy woleli uczyć swoje dzieci w domu niż w lokalnych szkołach. To ja nie biorę pod uwagę różnic kulturowych i nie rozumiem, że edukacja to nie to, czego tutejsi mieszkańcy potrzebują. Czy nadal się dziwię, dlaczego kobieta od ciastek zasugerowana moim kolorem skóry obstawiła, że jestem arogancką suką z kompleksem władzy, która tylko czeka jak zrobić pieniądze na czyjejś naiwności i potraktowała wrogością?
Po kilku godzinach łażenia ulicami względnie większego panamskiego miasteczka, dowiedzieliśmy się, że wiedza o pocztówkach nie jest tu powszechna. Sprzedawczynie w sklepach nie wiedziały, o co pytam, same zasięgając języka u koleżanek ze zmiany. John tłumaczył po hiszpańsku, że chodzi nam o takie jakby zdjęcia, drukowane na grubszym papierze, zdjęcia ładnych miejsc w Panamie, na których odwrocie kilka poziomych kresek wyznacza miejsce na adres. Brak chodników to jedno, brak pocztówek, drugie. Na pierwszy rzut oka to drugie wydaje się o wiele bardziej prozaiczne i – choć niewątpliwie dziwne – nie niepokojące. Lecz z szerszej perspektywy, to drugie powinno wzbudzać donośniejszy alarm.
Panama to miejsce, w którym nie uczy się dzieci o pocztówkach w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Z jednej strony, trudno się dziwić, skoro instytucje pocztowe tutaj nie istnieją, a domy mieszkalne adresu po prostu nie posiadają. Z innej jednak, konsekwencją jest brak w głowach dzieci chociażby ziarna pomysłu o innym świecie. Brak świadomoci o innej rzeczywistości, gdzie możliwości mogą być znaczne, a rozwój ceniony. Ostatnio jedna Panamka tłumaczyła mi ze smutkiem jak pewiem ambitny nauczyciel został boleśnie zrugany przez rodziców, bo chciał dziecko z potencjałem wysłać na międzynarodowy konkurs matematyczny. „Rodzice uświadomili sobie, co by to mogło oznaczać, co by to było, gdyby ich dziecko zostawiłoby ich samych i wyjechało się kształcić za granice. No bo co im po tym, skoro gospodarstwo samo o siebie nie zadba, a oni nie mają już dwudziestu lat”?
Tumblr media Tumblr media
Młody ambitny nauczyciel, co to różnice kulturowe nauczył się na własnej skórze. Niektórym wystarczają historie jak ta, opowiedziane przez pobocznych świadków, żeby wyciągnąć wnioski. Może nie potrzeba na siłę zmieniać, przemieniać na czyjeś podobieństwo, a najpierw zrozumieć i powoli wdrażać. Może poprzez omawianie pocztówek, a może poprzez rozbudzanie ciekawości najmłodszych. Jeszcze innym nie wystarcza ani jedno, ani drugie. Ci ostatni to elity, usilnie dążące do osiągnięcia własnych celów, bez względu na koszty poniesione przez słabszych od siebie, niewyedukowanych ludzi bez ambicji do zmiany. Te kilka anegdot, których tu na własnej skórze doświadczyłam to tylko anegdoty, ale wiem, że opowiadają historię, od której nie jest wolne żadne inne rozwijające się społeczeństwo. Będzie mnie to już zawsze nurtować, zadziwiać, że nawet w skrawku takiego nieba, raju, jakim jest Panama z jej niewypowiedzianie pięknymi widokami, ludzie i tak to zmarnują. Swoim parszywym zachowaniem, powodowani najbanalniejszymi instynktami władzy, chciwości, zazdrości, sławy, pieniądza i wpływów. Swoim umacnianiem podziałów na silnych i słabych, bogatych i biednych, lepszych i gorszych. Jaka szkoda, że nie mogę unieść się ponad to wszystko i po prostu czerpać radości z otaczającego piękna tak wręcz komicznie niewinnej przyrody. W porównaniu z głupią, po prostu głupią, polityką doprowadzania do zagłady ludzi przez ludzi, nawet tropikalna dżungla to bezpieczna przystań.
Tumblr media
0 notes
pb16486-blog · 8 years ago
Text
1 grudnia 2017, Supermarkety
Trzy tygodnie temu przeprowadzka. Teraz od skraju dżungli dzieli nas jakaś godzina jazdy samochodem. No, może teoretycznie trochę mniej, ale podziurawione drogi nie pozostawiają złudzeń. Nie mamy już małp, chociaż pierwszego skorpiona w bieliźnie do prania, a także dwa nietoperze już w murach naszego przyjaznego hoteliku uświadczyłam.
Oczywiście pierwsza wielka zmiana, po gorących prysznicach w kamiennej kabinie, kuchni z pięcioma sprawnymi palnikami wewnątrz domu i salonie z czterema krzesłami bujanymi z opcją wyjścia na balkon – to sklepy spożywcze z normalnymi cenami i normalnej, wygodnej odległości (pięć minut spacerkiem do najbliższego supermarketu).
Pedasi to wioska bez chodników, z rozsianymi po murkach starszymi panami w kapeluszach słomkowych i zmarszczkach odsłonecznych. Tutejsi nie mają w zwyczaju się przechadzać, to raczej miejsca tkwiących w miejscu nieruchomych postaci, wylegujących się całymi dniami w fotelach bujanych na werandzie. Kompletna wioska – tylko zboczyć kawałek z głównej ulicy, a o żywą duszę trudno. Potem, jak się mija jedną osobę pojawiającą się nagle znikąd, to zdziwko bierze i dreszcz przechodzi. Dopiero niedawno odkryliśmy dwie restauracje (może w przypadku jednej to zbyt szumnie powiedziane, biorąc pod uwagę kilka stolików u gościa w ogródku) z bardzo dobrym jedzeniem, co nas, po pierwsze zaskoczyło, a po drugie, uradowało niezmiernie, bo reszta to kompletne dno (cokolwiek John by nie mówił, włącznie z pizzernią), a lubimy sobie czasem pojeść.
Może dlatego właśnie, tak nas przygnębia ogólna bieda supermarketów. Prowadzone przez Azjatów liczących pieniądze jakby nimi oddychali, zawierają artykuły podstawowe (owoce i warzywa, mleko, napoje, mąki, ryże, cukry), artykuły szokujące (buty) i artykuły luksusowe (mydło Dove, wino, pozłacane spinki, M&M’sy). Wszystko fajno, ale jak tu przeżyć po szokującym odkryciu, iż supermarkety panamskie zawierają również znaczący brak pewnych artykułów podstawowych. Nie ma normalnego chleba, choćby i był to chleb angielski (też nieprawdziwy, podrabiane bagietki francuskie na o wiele zbyt pulchnym cieście), albo już byle co, obojętnie, byle nie to-to plastikowe nie-wiadomo-co. Nie ma czekolady. Nad tym z jednej strony najbardziej ubolewam, choć z drugiej – cóż, na dietę przechodziłam od zawsze, więc może i dobrze się składa. Zastępuję sobie słodkość owocami i cukrem do kawy (nie powtarzać Johnowi). Jeszcze słowo o czekoladzie, bo to mnie jednak nadal porusza najbardziej – no, nie ma nic. Ostatnio zauważyłam w lodówce (jeśli już czekolada, to nigdy na półce w takich temperaturach) nowy importowany produkt „Dairy Milk”, czekoladę, której zawsze unikałam w Anglii, której nie poleciłabym najgorszemu wrogowi. Są niby nieprzyzwoicie przedrożone M&M’sy, które w akcie desperacji kilka dni temu nabyłam, ale szybko wyplułam wprost w Johna odkurzacz gębowy, bo smakowały jak stara ścierka, a ze mnie nie najtroskliwsza dziewczyna. Nie ma mięsa. Kupiliśmy raz kurczaka i chciałam go zrobić gotowanego, na miękko, w warzywkach, to skończyło się na wyławianiu szarej kulki z klamerką na nosie, bo smrodku nie dało się z bliska znieść.
Tumblr media
Są ryby od rybaka przejeżdżającego czasem ulicami Pedasi (kto wie, kiedy dokładnie), a także ciężarówki z owocami i warzywami, do których teraz mamy numer telefonu i dzwonimy po dostawę raz na tydzień lub dwa. Jabłka, jako że świecą fluorescencyjnie chemicznym blaskiem, zastępujemy ananasem i marakują, a sałatę (której po prostu nie ma) liśćmi hibiskusa zrywanymi wprost z drzewa. Może zrobimy zapiekankę z serem? Albo zjemy kanapkę z serem, skoro szynka nie istnieje? Sera nie ma. Panamczycy, przez wszystkie lata rozwoju swojej kultury nie nauczyli się wyrabiać serów, które są zwyczajnie wyrabiane nieprawidłowo, co się widzi już na pierwszy rzut oka. Camembert Président w sumie jest, ale nie dość, że kosztuje około $10 za 200 gramów, to jeszcze najpewniej dawno przeterminowany, bo artykułów luksusowych nikt tutaj nie kupuje.
Kiedy po kolejnym powrocie z Dużego Miasta znowu czuję zawód na brak sukcesu w zakupach, bo ani ubrań w normalnej jakości, ani tym bardziej butów (moje sfatygowane klapki jeszcze bóg jeden wie jak długo przetrwają codzienne zużywanie), a o główkach do szczoteczek elektrycznych nikt nie słyszał (zapytana o nie w supermarkecie ekspedientka, wskazała na zwykłą szczoteczkę do zębów i wymamlała „to chyba to”), przypominam sobie dżunglę, jej leniwy poszum śmiesznie olbrzymich liści, złowieszczy pomruk mroku i mycie naczyń pod prowizorycznym kranem z rozbryzgującą się o błoto wodą, wilgoć przylegającą do skóry mackami obślizgłej ośmiornicy zaraz po wzięciu prysznica i brak elektryczności przez większość deszczowych dni. Mamy tutaj, w Pedasi, jednak luksusy. Następnego dnia, przechadzam się, na powrót dumnie, po moich przeproszonych, cywilizowanych włościach, po kartonik mleka z niewydarzonego spożywczaka, jedynego jaki jest.
Tumblr media
0 notes
pb16486-blog · 8 years ago
Text
10 listopada 2017, Gorące prysznice
Od wczoraj już spakowani, czekamy na samochód, który ma nas przetransportować do naszego nowego domu. Ostatnie chwile spędzam w hamaku, kończąc czytać „Poczwarki” Wyndhama. John w środku, przywiązany jak sznurkiem do klimatyzacji. Patrzę dookoła i już wiem, że będzie mi tego miejsca brakować. John to również dogłębnie rozumie i nie potrzebuję mu tego komunikować telepatycznie. Wie, że myślę teraz okrągło o zieloności, bliskości ze światem zewnętrznym spoza domu. Jest w domach, szczególnie tych z małymi oknami, coś nienaturalnego, coś odrębnego, jakby w niezgodzie z naturalnym porządkiem rzeczy. Jakby się ludzie nagle zdecydowali odciąć od własnego przeznaczenia. Jakby się nagle rośliny zbuntowały przeciwko słońcu. W casicie inaczej, tam barykadowanie się przeciwko słońcu nie istnieje – z jej wielkimi oknami na każdej ścianie, w miesiąc zdążyłam się do tej symbiozy pomiędzy wewnątrz-zewnątrz przyzwyczaić i ją pokochać. Jaszczurka przebiega po ścianie. Zatrzymuje się tylko na sekundę, żeby się upewnić, że jej nie widzę. Albo może, żeby spojrzeć mi w oczy ostatni raz? Nazywałam je sisters i ze spokojną pobłażliwością przyjmowałam ich głośne plaśnięcia na podłogę, umyślne upadki, którym ulegały ze stresu, gdy ktoś nadchodził. Panama, jaszczurek jest pełno wszędzie, nowych znajomości z pewnością uświadczę także w Margaricie.
Casa Margarita to nasz nowy dom. Jeszcze rok temu szeroko prosperujący hotel, dziś wystawiony na sprzedaż, stoi tak sam na roku głównej ulicy, prosi się o opiekę. Stąd my tutaj. Zajmując jeden z jej pięknych pokoi, korzystamy z jej wnętrz, z rozlicznych łazienek z gorącymi prysznicami, korytarzy, schodów, pokoików na konfitury i tym podobnych i przez to normalne użytkowanie, utrzymujemy jej wartość, zapobiegając entropii. Jakieś drobne usterki, wadliwości na skutek stania odłogiem, to wszystko może być przez nas zauważone i załatwione wcześniej, niż na dzień przed przyjazdem jakiegoś potencjalnego kupca, co jest dla sprzedającego wygodne. Zaskoczenie to ostatnie, czego pragnie przy pokazywaniu domu. Za tę drobną przysługę sprawdzania, czy wszystko, czego bezkarnie używamy działa jak należy, nasz czynsz to w efekcie suma dość śmieszna. Czy taki deal udałby się gdziekolwiek w Europie? Nie sądzę, bo jedną z przyczyn, dla których taka polityka to w Panamie norma, to rozpleniająca się dookoła wilgoć. Wilgoć, nieprzejednany wróg każdego agenta nieruchomości, partner w zbrodni grzyba, posiadającego siłę zamienienia każdej posiadłości w perzynę, jeśli zawczasu niepowstrzymane.
Dom jest przepiękny i to dość zabawne, jak mały dystans dzielił nasze tropikalne życie wśród zwierząt od tego przepychu i wygody. Dobre drewno, dobre posadzki, dobre łóżka, wielość pokoi, fotele bujane, wiszące kieliszki, jadalnie, salony, spiżarki – czego dusza zapragnie! Wieczorem „wyskoczyłam” po kartonik mleka do supermarketu i czułam się jak pani świata. Ciekawy eksperyment – najpierw przyzwyczaić się do niedostatku, żeby później móc doceniać dostatku detale po stokroć. Gdyby tak każdy mógł tego przeskoku doświadczyć, byłoby na świecie pewnie więcej szczęścia, jakiegoś takiego ukontentowania. Bo nie ma chyba nic gorszego od braku satysfakcji i rozczarowania, które jak trucizny zatruwają radość życia, monologi wewnętrze i cieszenie się chwilą. Od teraz sięgam po dostatek z całą świadomością sięgania i wysysam z wdzięcznością jego potencjał. Słucham rajskich ptaków bardziej widocznych tutaj niż na skraju dżungli, robię zdjęcia malowniczych ulic, kolorowych ścian i klimatycznych wnętrz przyuważonych ukradkiem przez uchylone nieostrożnie drzwi. Tutaj nareszcie doznaję lekcji hiszpańskiego z prawdziwego zdarzenia, czy to w piekarni, czy w supermarkecie, czy w pizzerii. Pora sucha nadchodzi wielkimi krokami, słońce zaczyna mocniej przygrzewać. Oglądamy z Johnem Tarzana i Księgę Dżungli, z niektórych kadrów z sentymentem rozpoznając znajome rodzaje motyli.
Tumblr media
0 notes
pb16486-blog · 8 years ago
Text
4 listopada 2017, Pora deszczowa
              Przegonił mnie z Bristolu deszcz i burzowe chmury i, trochę jak z deszczu pod rynnę, wpadłam wprost w sam środek najwilgotniejszego miejsca na Ziemi (dosłownie) – w porę deszczową tropików.
Tumblr media
Lekcje geografii w liceum na pewno nie należały do moich ulubionych. Przerażona do szpiku kości przerażającym stylem bycia nauczycielki geografii, nie pamiętam z tych lekcji zupełnie niczego, oprócz kurczenia się, przybierania pozycji niewidzialnej dla oczu, skurczów żołądka, stapiania się ze ścianą, udawania głuchoniemej. Jeszcze teraz, mam przed oczami jej drobną posturę, krótko ostrzyżoną głowę i szelmowski uśmieszek. Czasem mi się zdaje, że niektórzy nauczyciele wybrali ten zawód z nieczystych przesłanek dogodzenia własnej próżności, niż z przyczyn czysto edukacyjnych. Trochę jakby ta głupia baba chciała siebie połechtać, ech, jaka jestem niesamowicie inteligentna, a te dzieciaki przede mną, garść niedouków, której to trzeba uprzytomnić. I, choć koszmary koszmarami, dzisiaj znajduję siebie w tym samym zaciekawieniu światem, co sprzed liceum. Toteż, usadawiając się wśród dżungli, niepomiernie dziwię się na jej cuda, jakbym nigdy wcześniej o nich nie słyszała. Zainspirowana spektaklem dziejącym się na moich oczach, zaczęłam oglądanie „Planet Earth” zrobionej przez BBC i „Cosmos” Sagana. Samo-edukacja kosztuje o wiele mniej stresu, o wiele więcej przyjemności.
Zresztą, dzieciaki tutaj, to co innego – w gardła im wpycha las tropikalny wiedzę o przyrodzie, bo nijak nie da się na niego nie zwrócić uwagi. Uwielbiam, kiedy po moich lekcjach wyjdzie czasem temat małp albo ptaków, albo drzewa cytryny i mój uczeń wprost się nie może doczekać, żeby coś mi w jego rozlicznych książkach o faunie i florze Panamy pokazać. Uwielbiam, jak dla dzieci tutaj, świat naturalny jest trochę po prostu oczywisty. Na przykład, kiedy ja się zastanawiam, hm, ciekawą melodię ma nagle ten ptak, dziecko bez zastanowienia rzuca: „tak, śpiew zalotny jastrzębia”. To ja tylko wtedy się zatykam i cieszę, że będę mogła dać upust całemu swojemu zachwytowi, kiedy wieczorem, leżąc ze wzrokiem wpatrzonym w sufit, zaświeci się tam nagle zadek świetlika. Poczuję się wtedy jak Simba, podzielę się tą magią z moim Pumbą, który trochę się z tej mojej dziecięcości pośmieje, żeby potem ululana do snu słodkimi mignięciami, zasnąć spokojnie. No chyba raczej, bo hello, kto widział prawdziwego świetlika, ręka do góry!?
Tumblr media
Deszcz tutaj pada inaczej niż w Bristolu. Ostatnio padało przez prawie 24 godziny, bez przerwy. Deszcz to obietnica, obietnica pięknego słońca nazajutrz, zupełnie jak David Attenborough uczy swoim łagodnym głosem nadającym oczywistościom niesamowitości: do życia nie wystarczy woda, potrzebne jest też słońce. Potem chodzę, udeptanymi przez krople ścieżkami i skrzy mi w oczach od migotania rosy, za moment kompletnie wysuszonej przez palące słońce. Widzę strumyki wody spływające całymi potokami z gór i pagórków, małe, leśne rzeczki, wskrzeszone nagle do życia, soczyście obdarzające pomniejsze roślinki i korzenie większych drzew. W powietrzu roi się w takie słoneczne dni po deszczu od życia, wszystko wiruje, bo wszystkiego nagle jest w brud, szaleństwo pełni napawa zwierzęta i rośliny witalnością, a mi cieszy oko.
Deszczu obłe, mięsiste krople gęsto bębnią o dachy, tak, że się nie wie, czy to hula armia kolorowych iguan, czy to stąpa po nich stado wyjców (howlers monkeys), czy może to sam dach, rozwijając swoje zdolności językowe, przemawia w języku dudnień. A potem przychodzi codzienność i trzeba się opamiętać w zdziwieniu i ciekawości, bo nagle kapie mi na nos deszczówka z przeciekającego dachu bez zdolności językowych, kiedy leżę na łóżku i składam słowa w zdania. I czy jest to przygoda (doświadczenie przeciekającego dachu), czy tylko dokuczliwa, życiowa niedogodność? Może Sartre miał jednak rację, może poczucie przygody trwa tylko wtedy, kiedy się o niej opowiada, składa w całość zdania, czyni się z niej zabawiającą kogoś narrację, ze wstępem, rozwinięciem i zakończeniem. Dopiero wtedy przygodą mogą być nazwane pewne wydarzenia, inaczej są one po prostu przeżywaniem na bieżąco tego, co się wydarza, niczym więcej. John powiedział mi nawet raz z tej okazji, że cieszy się naszą wyprowadzką z casity, bo przez miesiąc nie zdąży mi jeszcze polowe życie zbrzydnąć, dlatego zawsze będę je wspominać czule. Czterotygodniowa przygoda jeszcze nie zdąży spowszednieć, zmętnieć, zdrętwieć, jeszcze nie zdążę się nią zmęczyć.
Cokolwiek sobie gadał introwertyczny Sartre i czegokolwiek by sobie nie gadali ogarnięci strachem ludzie, ja postanowiłam wycisnąć z dżungli całe jej bogactwo, jak się wyciska deszczówkę ze zmoczonego podkoszulka, kiedy złapał nas nieoczekiwanie tropikalny deszcz na szlaku. Po samotnym weekendzie, ochraniana w nocy jedynie tarczą cienkich drzwi, po prysznicach wśród pomniejszych zwierząt, po jaszczurkach, ropuchach, pająkach i skorpionach, postanowiłam sobie, że, dopóki tu jestem, tego właśnie chcę. Nauczyłam się tu radzić sobie z przeciekającym dachem i wilgocią, brak elektryczności nie jest mi straszny, nawet podczas samotnych nocy, nie mam już problemów z utrzymaniem równowagi w hamaku, wilgoć już nie tłuści mi włosów ani nie liże twarzy. To mi w zupełności wystarczy, żeby opowiedzieć moim dzieciom historię o dżungli, która pozwoli im naprawdę zrozumieć, co to znaczy pora deszczowa. I żadna nauczycielka geografii nie będzie im straszna, a ich głód wiedzy, zostanie zaspokojony autentycznym doświadczeniem, a nie suchym tonem i grożącym im z ambony niedowartościowanym palcem autorytetu.
Khun, nasz zaprzyjaźniony Człowiek Lasu, Protektor Kurnika i Pogromca Skorpionów, podparty pod bok, w swoim słomkowym kapeluszu, powiedział nam, moknąc w lekkim deszczu, że to jeden z ostatnich w tym sezonie. Rozpromienionym uśmiechem, wyciągając dłonie do nieba, łapiąc krople w locie, uwielbił deszcz na naszych oczach.
Tumblr media
1 note · View note
pb16486-blog · 8 years ago
Text
18 października 2017, Po dwóch tygodniach w dżungli
Po porannej kawie w hamaku i lekturze Houellebecque’a, zaznawszy nieco pierwszego słońca i, w miarę możliwości tropików, rześkiego powiewu poranka, wracam do łóżka. John nigdy nie budzi się przede mną, więc szansa na nieprzytomne przytulasy to tylko kwestia mojej inicjatywy. Przyjmuję je z wdzięcznością i często obserwuję z bezczelnością dziecka jego nadal zroszone snem policzki. Miarowy oddech, pulsowanie serca w szyi i powolne ruchy pod powiekami czytające myśli jak książkę, od lewej do prawej, wystukują rytm zaspanych akcji życia. Czasem jęknie, gdy odsunę się za daleko albo kiedy zaburzę jego idealną pozycję, ten słodki bezruch między snem a jawą. Otulony pod samą szyję w cienkie prześcieradło naleśnik wymrukuje mi słodko nieświeżym oddechem „I love you”. Zanim ta casita rozpocznie dzisiejszą wrzawę życia, minie jeszcze jakieś pół godziny.
Tumblr media
Budzę się codziennie o szóstej trzydzieści, czasem, w sobotę i niedzielę, o siódmej, żeby uczcić biblijne stworzenie świata. Sprawdzam czy za drzwiami nie czyha spóźniony potwór z dżungli, obmywam twarz zimną wodą, przez co twarz tylko pozornie przestaje się kleić. Ostatnio napatoczyłam się na cieniutkiego wężyka, relaksującego się na naszej werandzie. Początkowo myślałam, że nie żyje, ale gdy podniosłam alarm i zaspany John szturchnął go miotłą, serpentyna ciała naprężyła się w długą nić i zsunęła nieśpiesznie w gęstwinę kwiatków stopień niżej. Zdarzyło się też, że noc wcześniej John zapomniał (prawdopodobnie otumaniony wrażeniami z jego głupiej gry, w której strategiczne przestrzenie zapuszcza się co noc, gdy ja już śpię) opuścić klapę w toalecie i zamknąć za sobą drzwi. Co poskutkowało wizytą spragnionej wilgoci żaby, plażującej, jak gdyby nigdy nic, wprost w naszej muszli klozetowej. Wyglądająca na zrelaksowaną, spojrzała na mnie zawadiacko, skutecznie uniemożliwiając mi poranne opróżnienie pęcherza. John znowu zaspany, znowu stanął na wysokości zadania i, uzbrojony w miotłę, wykurzył żabę z kretesem. Tutaj należy się słowo wyjaśnienia: europejskie żaby nijak się mają do panamskich. Te tutaj są wielkie jak łapa drwala, grube jak ropuchy i wojownicze jak węże boa. Niby normalnie brzmi – odganianie żaby miotłą – ale ta walka o świcie trwała czas jakiś, bo żaba próbowała niezmordowanie, na przekór miotłowych odepchnięć, wrócić do swej wilgotnej przystani.
John się budzi. Sprawdza telefon i przeciąga w spazmach radości życia – czas na śniadanie. Jeśli nie są to naleśniki, przygotowuję je ja. Najczęściej owoce – banany, ananasy, marakuje – w różnym wydaniu, czy to jako smoothie, czy to w ryżu na mleku, czy to w owsiance. Potem bierzemy prysznic pod naszym prowizorycznym prysznicem, naprzeciw ściany lasu. Czasem trzeba oczyścić ścianę z ponocnego robactwa. Ciekawe, że w wilgoci naszych prysznicowych desek, zamieszkujące je owady są zazwyczaj żywo zielone, żarliwie seledynowe, zupełnie jakby woda nadawała im niezwykłego, bajkowego blasku. Z rana, pod prysznicem jest raczej chłodno, więc nie ma szans na dłuższe moczenie, chociaż John zauważył między nami pewne znaczące różnice kulturowe, bo, jak to chętnie interpretuje, moja polskie zahartowanie przeciwko niskim temperaturom pozwala mi przeżywać prysznic jako o wiele mniej uciążliwy niż jest dla jego gorącej, hiszpańskiej krwi. To moje małe pole triumfu sprawia mi przemożną radość, szczególnie gdy cały się pręży z niezadowolenia po oberwaniu ode mnie wodą, spływającą potem bezlitośnie po jego nieprzyzwyczajonych do zimna plecach.
Tumblr media
Życie mija nam tu spokojnie i bez większych problemów. Zadziwiające jak w chaosie tropików, zaczyna doceniać się rutynę. Podczas gdy cywilizacja współczesności zwykła ją utożsamiać z nudą i czymś wielce niepożądanym, w ekstremalnych warunkach zaczyna ona pełnić funkcję niemalże dobrego ducha, trzymającego w ryzach całe nasze leśne egzystowanie. Może to przez to, że czas mija tu wolniej i bez jasnego planu, spędzalibyśmy pewnie dnie na łażeniu bez celu po ścieżkach i plażach, wpatrując się tępo w zadziwiający świat roślin i zwierząt, dając się omamić pułapkom tej kompletnie odmiennej od europejskiej, egzotycznej, obcej – a może właśnie jedynej czystej i autentycznej? – czasoprzestrzeni. A może to tylko iluzja sprawstwa, bo rutyna codzienności narzucana jest nam tak naprawdę z góry, przez naturę, która codziennie budzi się o tej samej porze, przebiega dość przewidywalnie w ciągu dnia, żeby położyć się spać w lustrzanie podobny sposób każdego dnia. Może moje poczucie rutyny wyznaczającej rytm dnia jest naturalną odpowiedzią na tropikalny klimat, a nie kwestią naszego wyboru. Nie wiem, wszystko mi jedno.
Środek dnia, kiedy oboje jesteśmy poza domem – John w palarni, a ja jeszcze różnie – to zazwyczaj źródło niespodzianek. Ostatnio zaczęłam pracę jako nauczycielka dla dwójki rodzeństwa, których edukacja odbywa się w domu albo, popołudniami, na różnych warsztatach poza domem. Dziewczynka ma dziesięć, a chłopak trzynaście lat i już wiem, że dostarczą mi regularnej platformy do przemyśleń. Bardzo się na ten projekt cieszę, chodzę do nich na kilka godzin, dwa razy w tygodniu, z rana. Większość imigrantów uczy swoje pociechy w domu, bo panamska edukacja to niestety pole, na którym tej kraj kuleje prawdopodobnie najbardziej. Po rozmowach z rodzicami wiem, że tutejsi nauczyciele zwykli pokładać edukacyjne nadzieje w uczeniu się treści na pamięć, na przykład, główną metodą, którą uczy się dzieci angielskiego – ku zgrozie obcojęzycznych rodziców – jest uczenie się na pamięć i recytowanie angielskich wierszy. W efekcie rodzice wybierają mniejsze zło i wolą szukać prywatnych nauczycieli (co w moich okolicach graniczy z cudem), niż posyłać dzieci do szkół państwowych. Venao i okolice to miejsce bez szkoły dwujęzycznej, wykwalifikowanych nauczycieli jest tu jak na lekarstwo, a drogi są w tak złym stanie, że w porze deszczowej (czyli właśnie w czasie roku szkolnego) trudno jest codziennie dojeżdżać do oddalonej o niecałe dwie godziny jazdy mieściny. Dramat tych rodziców trudno, aby nie motywował do edukacyjnych przedsięwzięć. To właśnie, mam nadzieję, zajmie mi w najbliższej przyszłości moje dnia środki.
Tumblr media
0 notes
pb16486-blog · 8 years ago
Text
8 października 2017, Kontrasty międzyludzkie
John powiedział mi niedawno, że tym właśnie Panama jest dla niego – miejscem kontrastów – po tym, jak mama zwróciła mi uwagę, że to głównie przedstawiają moje zdjęcia. Kontrast między bogactwem a biedotą, między rzetelnością i zapałem a kompletnym brakiem motywacji, dwujęzyczną edukacją a dziecięcą prostytucją, między wieżowcami a dżunglą.
Tumblr media
Ostatnio przychodzi mi też doświadczać kontrastu, jak to nazywam, międzykontynentalnego. Ktoś mógłby zaraz się obruszyć i słusznie zauważyć, że to stwierdzenie niepolityczne, że może zamiast kontrastować, powinno się zauważać – i doceniać! – różnice, różnorodność. Pewnie, co komu po drodze, tak czy owak nie istnieje żadna jedna prawda, a tylko panierka konwencji, w jakich indywidualne perspektywy smaży się na subiektywnej patelni opinii.
Toteż pozwólmy konwencji tego wpisu stać się zadość i obnażyć niego moją własną, subiektywną perspektywę na kontrasty międzyludzkie.
Trudnym jest wdrożenie się w społeczność z liczebnością ludzi tak małą, że wszyscy nawzajem znają się na wylot. Często znajomość ta w żadnym stopniu niezwiązana jest ze zwierzaniem się z problemów, czy wieczornymi rozmowami przy ognisku (czy przy czymkolwiek ludzie dżungli lubią opowiadać o swoim życiu), ale z plotkami i opiniami zaczerpniętymi z pomruków zasłyszanych tu i ówdzie w przypadkowych rozmowach ludzi czekających w sklepowej kolejce po masło. Trudność złapania kontaktu z grupą ludzi świadomą, że każdy ich gest może służyć jako pożywka dla plotek i nieprzychylnych – lub przychylnych – komentarzy, łatek i etykietek, trudność ta złapała mnie już przy pierwszej konfrontacji, na wczorajszym popołudniowym spotkaniu przy okazji czegoś, co w zamyśle miało być marketem z różnego rodzaju dobrami do nabycia. W rzeczywistości były to dwa-trzy średnich rozmiarów stoły ustawione dookoła miejsca zebrania, na których co niektórzy wystawili niechciane już pierdoły na wydanie.
Przyszliśmy z Johnem, trochę spociły mi się dłonie, bo miałam poznać tam kilka mam, moich potencjalnych szefowych. Z szerokim uśmiechem, przywaliłam głową w mur ukradkowych spojrzeń, odwracanych pośpiesznie głów w strachu przed nawiązaniem dłuższego kontaktu wzrokowego, zaczepnych uśmieszków jednak nieskierowanych w moją stronę i braku jakiejkolwiek inicjatywy zaproszenia nowej twarzy do grona powstających gdzieniegdzie kółeczek ludzi wymieniających kurtuazyjne uprzejmości. John przedstawił mnie jednej osobie, tacie moich potencjalnych uczniów, po czym zniknął, ufny, że zaraz się w społeczność szybciutko wdrożę, pośpieszany przez Julie (jego szefową) do nadrobienia zaległości i obgadania tak zwanych „szczegółów”. Tata, dość nieśmiały Amerykanin z azjatyckimi rysami, muzyk, który na muzyka kompletnie nie wyglądał, znużył się rozmową ze mną w miarę szybko i widziałam gorączkowe obmyślanie ucieczki malujące się na jego twarzy. Przez chwilę miał nadzieję na oparcie w żonie, ale mama nie wyrażała najmniejszej ochoty wchodzenia ze mną w interakcję. Uważałam jej zachowanie za dość niegrzeczne i gdybym nie wiedziała, że jest niewypowiedzianie bogata i traktuje ludzi wedle ich statusu materialnego, pomyślałabym, że jest może nieco niedorozwinięta towarzysko i najzwyczajniej brak jej obycia. Niedobre pierwsze wrażenie społeczności Venao zostało niechybnie potwierdzone wisienką na torcie jej pretensjonalnego kompleksu wyższości.
Dzisiaj, po niefortunnych wrażeniach z marketu, poznaliśmy z Johnem parę Kanadyjczyków, mieszkających w jednym z domków, na szczycie alei spadających kwiatów. Kilka razy wcześniej pozdrawiająca nas nieśmiało zza swoich ciemnych okularów amerykańsko brzmiącym „Buenas”, dziś podeszła bliżej, wyciągnęła serdecznie rękę w geście powitania: „Laura”. Po kilkuminutowej rozmowie, dołączył do nas Peter i ich córka Layla, oboje zmoczeni przez ocean. Nagle rozmowa potoczyła się lawiną porozumienia. Powiało świeżością czegoś, co nazywam zdrowym podejściem do życia. Składa się na nie zazwyczaj zbiór wyrażanych opinii świadczących o niewykrzywionym odbieraniu rzeczywistości, nawet nie wiem, jak to ująć w ramy mniej abstrakcyjne. To chyba pojawia się wtedy, kiedy z nowopoznaną osobą po prostu coś zaskoczy i ma się ochotę spędzać z nią więcej czasu, poznawać lepiej. Bo jakoś podświadomie się czuje, że ta osoba zaraz zgrabnie potwierdzi wszystkie moje własne – mniej lub bardziej wykrzywione – perspektywy na świat. Może tak, może to czysty egocentryzm prowokuje porozumienie. W każdym razie, dzisiaj odkryłam, że w Venao, mimo że ludzi jest niewiele, potencjał na znalezienie sobie ludzi nadających na tych samych falach, niezepsutych specyficzną rzeczywistością tutejszego środowiska podziałów, istnieje. Potem miało się okazać, jak ważna była ta obserwacja z punktu widzenia zdrowego, dobrego samopoczucia w tropikach.
Tumblr media
0 notes
pb16486-blog · 8 years ago
Text
7 października 2017, Poranki
Tumblr media
Pierwszy dzień słońca, odkąd przybyliśmy do Venao. Wschód ogląda się pięknie. Spomiędzy palców stóp dyndających z hamaka prześwitują pierwsze promienie. Ptaki wyśpiewują trele, uwijając się niespokojnie z rozpoczęciem dnia. Słyszę dialog, brzmiący jak miękkie brzęknięcia papug, dochodzący z różnych stron, uwikłany w gęstwinę liści tropikalnych drzew. Nad fioletowymi kwiatkami zawisnął szmaragdowy koliber, którego mianowałam królem dżungli. Nad uchem bzyczą wielkie muchy, olbrzymie żuki, chude pszczoły. Śmiesznie wielkie liście ni to drzew, ni to krzewów uginają się pod ciężarem śmiesznie wielkich kropli rosy. Rosa tańczy na ich powierzchni do rytmu z poranną wibracją budzącej się ze snu fauny i flory.
Budzącej się z pozornego snu fauny i flory, bowiem silne wrażenie, że dżungla nie śpi nigdy, nie opuszcza mnie od pierwszej nocy. Jakieś złowieszcze szepty, niepojęte pojękiwania, przyczajone mruknięcia i nigdy niemilknące brzęczenie świerszczy sprawiają, że wolę po zmroku nie opuszczać naszych wychłodzonych od klimatyzacji czterech ścian, które jak tarcza, chronią nas przed potworami. Te pierwsze wieczory to trochę jak pierwsze sceny horroru, kiedy napięcie rośnie, a główny bohater pozostaje w błogiej nieświadomości co do dramatycznych wydarzeń, jakie mają już niedługo stać się jego udziałem. Zło czyha tuż za rogiem, wygląda czerwonymi ślepiami zza krzaka, wystawia głodne łapska, czeka na odpowiednią chwilę by zadać morderczy cios. Dżungla wygrywa symfonię grozy do taktu.
Nagle, huk! Coś walnęło z siłą w ściany i spojrzeliśmy po sobie z Johnem, wyrwani z naszych wieczornych stref samotności, kiedy każdy zajmuje się sobą. „Może wąż walnął głową w drzwi” – powiedział. Stanął mi przed oczami obraz oślizgłego cielska sunącego skrzętnie po podłodze, podnoszącego ciekawsko łeb wysuwając jęzor. „Sprawdzimy?” – nie mogłam się powstrzymać. Koniec końców, warto wierzyć, że nawet potwory czegoś się boją. Ustawiłam się do ewentualnej ucieczki z powrotem na łóżko i leciutko uchyliłam drzwi, pozostawiając tylko maleńką szczelinę, przez którą boa by się nie przecisnął. Nic. Tylko miarowe mruczenie lasu. Wystawiłam głowę w zmrok i zobaczyłam kogo przyniosło w nasze skromne progi – ropucha podniosła łapkę w nieporadnym geście powitania. Nowa sąsiadka, pewnie w swoim języku poprosiła o szklankę cukru. Szkoda, że John nie mówi po ropuszemu, bo zamiast odwzajemnić powitanie, przegonił ją miotłą.
Tumblr media
Dziś rano, o wschód słońca wygrzewam stopy w pierwszych promieniach, kiwam się w hamaku. Kawa zaparzona w prowizorycznej kuchni z prowizorycznym czajnikiem jeszcze nie parzy w język, bo temperatura powietrza nadal tylko pokojowa. Chmury zasłaniają niebo jedynie cienką powłoką, niczym senna mgła. I choć nie będzie z nich dzisiaj deszczu, unosząca się w powietrzu wilgoć sprawia, że puchną mi kostki. Wyciągam je w górę, moje ciało w pozycji trójkąta próbuje utrzymać równowagę w chwiejności hamaka, staram się utrzymać poziom kawy w kubku. Poczytam trochę Orwella, trochę pochlipię nad ohydą tyranii, a potem zatopię spojrzenie w bezkresną zieleń, gotowa zacząć nowy, szczęśliwy dzień.
Tumblr media
1 note · View note
pb16486-blog · 8 years ago
Text
6 października 2017, W głuszy odgłos kroków
Idziemy z Johnem wzdłuż plaży. Ocean chlupie w oddali, woda zostawia dzisiaj brzegowi ogrom przestrzeni. Nie chce sobie moczyć stóp, jego sprawa, ja się upieram na pełne zanurzenie. Początkowo niezadowolony, że wyrywam mu się z uścisku, w końcu ustępuje. Idziemy teraz dwiema równoległymi ścieżkami – ja blisko wody, on po piasku.
Woda jest ciepła, bez szans na ochłodę. Moczę w niej stopy z czystego sentymentu. Przypominam sobie letnie wakacje z rodzicami nad polskim morzem, tacie by się tutaj pewnie podobało. Tak bardzo inaczej, choć przecież woda dokładnie ta sama.
Chcę się podzielić z Johnem wrażeniami, ale mnie nie słyszy. Czyni w powietrzu ten sam gest, który znam z Dnia Świra, z końcowej sceny znad morza. Znowu przypomina mi się tata. Jesteśmy od siebie w odległości około siedmiu metrów. Od Polski jeszcze dalej.
Nagle oblewa mnie uczucie osamotnienia. Egzystencjalnej samotności. Małość jest tutaj narzucona z góry, bo doprawdy nie ma się co równać z ogromem oceanów. Dawno już wyszłam ze swojej strefy komfortu i samotność jest pewnie jakąś częścią ceny, którą za to płacę.
Próbuję nowych rzeczy, eksperymentuję ze statusem quo, zanurzam się w coraz bardziej ryzykowne głębiny możliwości. Idę wzdłuż plaży, stopy moczę już tylko nieznacznie, małe kamyczki trochę je ranią, dookoła drepczą znerwicowane kraby. Spoglądam w prawo, John idzie równym rytmem, z dystansu dotrzymuje mi kroku. Właśnie ten obrazek uważam za metaforę egzystencjalnej samotności – po mojej własnej osobistej ścieżce idę sama ja, nikt inny nie zmieściłby się razem ze mną w tej jednej, ograniczonej przestrzeni. Do rytmu ze mną idą bliscy mi ludzie, po swoich własnych ścieżkach. Cieszę się z tej spontanicznej metafory, bo układ ścieżek równoległych zdaje się odzwierciedlać moją perspektywę na związek: iść razem w tę samą stronę, ale przynosić własną, unikatową wartość, komunikować się obojętnie jak, byle się dogadać. Może być i na migi, tak długo jak długo rozumiemy, że to już pora na zmianę kierunku. Skręcamy w prawo, macham na pożegnanie plaży. Miły poranek, John zaczyna palenie, ja siadam do pisania.
Tumblr media
0 notes
pb16486-blog · 8 years ago
Text
4 października 2017, Nad oceanami
Pierwsza noc w dżungli, po wielogodzinnej podróży i kilkudniowej tułaczce po najbrzydszym mieście świata, zapisała się w moim życiu jako jedna z najgorszych, jakie kiedykolwiek przespałam. Właśnie tak. Nie była to bowiem noc bezsenna, może jedynie częściowo. Nie, była to noc naznaczona skorpionią paranoją, tropikalną gorączką i strachem przed złowieszczym szeptem lasu. Wyrywało mnie co chwila ze snu jakieś niewyraźne uczucie zagrożenia, jakieś mgliste przeczucie makabry. Spoglądając jednym okiem na sufit, uspokajałam się, że zapobiegam potencjalnemu deszczowi skorpionów. Krótkowzroczna, oślepiona tym dotkliwiej przez głęboką ciemność nocy, wmawiałam sobie, że poruszające się cienie nie mogą mnie przecież skrzywdzić. John nieruchomy obok. Może byłabym spokojniejsza, gdyby trochę dla odmiany pochrapał. Było mi lodowato zimno i nie wiedziałam, jak regulować klimatyzację. Zresztą, pouczona wczoraj wieczorem, nie ośmieliłam się jej tknąć, bo przy 23 stopniach podobno zaczyna się w pokoju roić od robactwa.
Moje ciało z ulgą zareagowało na pierwsze brzmienie budzika. Z zaskoczeniem odkryłam, że po drugiej stronie ściany (jedynej realnej granicy między nami a potworami nocy) jest już zupełnie ciepło, a właściwie nawet o wiele cieplej niż wewnątrz. Dla ochrony przed krwiożerczymi komarami i tak zwaną czitrą, przywdziałam jednak długie nogawki. „Czitra” to z haszpańska coś na kształt polskich „przecinków”, z tymże, ich ukąszenia są zazwyczaj dotkliwie bolesne, zostawiając wyraźne podrażnienie skóry. Mam godzinę do pierwszego przeciągnięcia się Johna, chcę zrobić sobie kawę, wyjmuję aparaturę – maleńką wagę, aeropress, okrągłe papierki filtrujące – zaparzam wodę w garnuszku. Jest szósta trzydzieści, słońce jeszcze nie wyszło zza drzew. Do pełni szczęścia potrzeba mi tylko prysznica i ćwierkania Johna. Na Johna liczyć nie ma co, bo jego funkcje życiowe budzą się do rytmu dnia nie wcześniej niż o ósmej, więc zadowalam się prysznicem. Zimnym i na otwartej przestrzeni. Na golasa, pod ledwo sączącym się strumieniem, uważam na skorpiony pod stopami i zanurzam się w zielonej ścianie dżungli. Małpy mają pewnie uciechę, widząc, jak zmagam się z zimną wodą. Zimne czy nie zimne, prysznice w tropikach się celebruje, jak wybawicieli spod uciemiężenia potem i klejącą skórą.
Tumblr media
Panama leży jest między dwoma oceanami – Spokojnym i Atlantyckim. Jej sprytne położenie geograficzne pozwoliło jej zyskać miano spokojnego zakątka, bo pozwala jej ono skrzętnie unikać wszelkich, dotykających bez pardonu pobliskie państwa, kataklizmów. Pierwszego dnia w Venao, idziemy doświadczyć tej okiełznanej bestii, wystarczająco łagodnej by nie dopuścić do śmiertelnej fali i na tyle radosnej, by kusić surferów, którzy przyjeżdżają tu trenować z najdalszych zakątków globu. Ocean pozwala im poczuć się poskramiaczami jego potęgi, choć tak naprawdę pewnie śmieje im się w twarz. Ze swojej małości zdają się najlepiej zdawać sobie sprawę kraby. Uwielbiam te skromne zwierzątka, przebierające nerwowo chudymi nóżkami by umknąć do najbliższej dziurki w ziemi. Na plaży można gdzieniegdzie natknąć się na ślady całych kolonii. Podziurawiona ziemia uchyla czasem rąbka tajemnicy, kiedy wychyli z niej główkę nadgorliwy jegomość, który jednak momentalnie się chowa, prawdopodobnie instynktownie reagując na cień – oznakę potencjalnego zagrożenia. Po jakimś czasie miałam się nauczyć, że bardziej rezolutna odmiana krabów, zdaje się o wiele mniej płochliwa, a nawet czasem przyjacielska. Ci spryciarze, którzy zorganizowali sobie domki z muszli noszone dumnie na grzbiecie, wykorzystują je jako przenośne dziurki w ziemi, stąd nie muszą pędzić jak oszalałe, sikając z nerwów przed zagrożeniem. Wystarczy, że schowają się szybko w muszli. Najwięcej jest tychże jegomości przy spadających z palm kokosach, ich źródła słodkiej rozkoszy. To także esteci, bo niektóre muszle są doprawdy imponujące – każda prezentuje unikatowy styl, gust i upodobanie osobnika.
Tumblr media
Palarnia kawy jest zaraz przy oceanie, gdzie nasz pierwszy spacer przy brzegu dobiegł końca. Małemu pomieszczeniu z wypalarką (?), jak się okazało, nie posłużył miesiąc w zamknięciu: wszystko pokryte rdzą, wnętrze śmierdzi wilgocią przeraźliwie, a pobyt w tym pomieszczeniu na dłużej niż dziesięć minut grozi reakcją alergiczną. Tak, okazało się, że jestem uczulona na wilgoć, całe przedramiona w alergicznych kropkach. Do tego brak Internetu, bo w całej okolicy nie ma sygnału, tubylcy nazywają to „power cut”, co zdarza się średnio raz w tygodniu i przyjmowane jest raczej ze zrezygnowaniem, politowaniem i łagodnym westchnieniem, niż poirytowaniem, charakterystycznym dla ludzi świeżo przybyłych. John – świeżo przybyły – skwitował to krótkim: „teraz rozumiesz, z czym musiałem się tu zmagać”. Energia powróci pewnie jakoś w późnych godzinach popołudniowych, czyli wtedy, gdy będziemy przygotowywać ostatni posiłek przed zapadnięciem zmroku. Co w praktyce oznacza brak Internetu przez cały dzień, a w konsekwencji brak możliwości na skontaktowanie się z kimkolwiek i brak możliwości pracy, jeśli ta zależna jest od Internetu. Pomimo kilku przeciwności logistycznych, wiem, że John cieszy się na powrót. Miesiąc w ponurej Europie to czas wystarczający by zatęsknić do rajskich kolorów tropików i szumu fal dwóch potężnych oceanów.
0 notes
pb16486-blog · 8 years ago
Text
3 października 2017, Panamskie małe miasteczka i duże psy
Dziś obudziliśmy się wcześnie. Po kilkudniowym pobycie w mieście, czas na nas, ruszamy głębiej w las. Nasz autobus z Panama City do Las Tablas odjeżdżał z samego rana ze stacji głównej, czyli spod centrum handlowego. Po dwóch godzinach w drodze, kierowca zjechał na dość biednie się prezentujące pobocze z jeszcze biedniej się prezentującą przydrożną jadłodajnią. Klinicznie zielone ściany nie służyły tam celom estetycznym. Zerknęłam głodnym okiem na soczyście wyglądające kurczaki w jeszcze bardziej soczystym sosie. Kiedy się jest głodnym kurczaka o dziesiątej rano, to można być pewnym, że jet lag jeszcze trzyma. Ostatnie dwie godziny trasy spędziłam więc na spaniu, w kiwającym się na boki autobusie pustki, sporo miejsca na wyciągnięcie nóg.
Tumblr media
W Las Tablas przebyliśmy nieznaczny dystans, objuczeni bagażami, dlatego nie widzieliśmy zbyt wiele. Zresztą, jak się tego spodziewałam, John nie omieszkał zaznaczyć, że to miasteczko bez absolutnie czegokolwiek wartego uwagi. Chyba, że interesują mnie dziurawe chodniki, zapadające się domy i kompletna dezorganizacja przestrzeni.
Chaos ostatnich kilku dni zostawił po sobie ślad głodu i o pierwszej w południe głód na kurczaka stał się już całkowicie uzasadniony. Zarzekania się Johna o tym, że jedzenie w jadłodajniach jest w Panamie tańsze niż kupowanie produktów w supermarketach i własne przygotowywanie jedzenia zawsze dzieliłam przez dwa, zwłaszcza po wszystkich pieniądzach wydanych na dobre restauracje w Panama City. „Chodź, przekonasz się”, zrzuciliśmy z siebie plecaki, oparliśmy torby na kółkach o nakryty niebieską ceratą stół i zajęliśmy miejsca na białych, plastikowych krzesłach ogrodowych. Większość stołów była zajęta przez biednie, choć poczciwie wyglądających ludzi. Fonda to mniej więcej odpowiednik polskich barów mlecznych z domowym jedzeniem, gdzie można napełnić kabzy do syta, bo porcje są duże, a ceny, faktycznie, niskie.
Tumblr media
John stanął w kolejce, jak w stołówce, z poleceniem zdobycia pożywnej strawy o jakimkolwiek smaku, a mi rzucił się w oczy pies o spojrzeniu kokainisty. Jego maleńkie źrenice przesuwały się nerwowo z jednej twarzy na drugą, wyszukując przyjaznego spojrzenia potencjalnego Samarytanina. Zauważyłam, że wszystkie bez wyjątku napotkane w Panamie psy były duże i krótkowłose. Co w normalnych warunkach mógłby tłumaczyć klimat, ale John już śpieszył z wyjaśnieniem: „w Panamie pies pełni funkcję gospodarczą, widziałaś kogokolwiek prowadzącego pieska na smyczy”? Musiałam przyznać mu rację, nie widziałam. Duże psy pilnujące posesji i odstraszają skorpiony, wybrakowane psy ulicy włóczące się bez celu po wyrzuceniu przez właścicieli. Pies nie potrzebuje ładnie wyglądać, cieszyć oka, niepotrzebne mu loczki, pies ma być użyteczny, użytkowy. Urodziwy pysk może mu przynieść jedynie kilka kostek więcej, rzuconych od niechcenia przez co wrażliwszych klientów Fondy.
0 notes
pb16486-blog · 8 years ago
Text
2 października 2017, Społeczny agnostycyzm
Jeszcze przed przekroczeniem panamskiej granicy, nasłuchałam się jak bardzo Panamczycy są specyficzni. Przedstawiało mi się ich jako leniwych, powolnych i mało rozgarniętych. Żartowało się z ich tępego wyrazu twarzy i głupawego spojrzenia. Ludzie nierzetelni, którzy nie przywiązują żadnej wagi do pracy, nie lubią i nie chcą pracować, nie mają poczucia konsekwencji własnego zachowania, dla których ambicja i rozwój nie mają żadnego znaczenia. Wizja tutejszego społeczeństwa nie zostawiała żadnych wątpliwości, że jego przyszłość w głównej mierze zależy od imigrantów. Jak się jednak okazuje, w Panamie imigranci to duży problem, bo brak edukacji i ignorancja powodują poczucie zagrożenia, z którym radzi się najskuteczniej przez ksenofobię i ogólną wrogość. Amerykanie, Europejczycy i obywatele innych państw Ameryki Południowej napływają tu tłumnie, kuszeni zielenią i niskimi podatkami, i to właśnie oni popychają wszystko do przodu, wpływając na rozwój tego kraju. Panamczycy zdają się mieć z tym niemały problem, bo progres, do którego są zmuszani wiąże się z wychodzeniem ze strefy komfortu.
Tumblr media
Strefy brudnych, zaniedbanych ulic, rozwalających się domów z powybijanymi oknami. Woli się tkwić w tym, co znane i parszywe, niż wchodzić w coś co nieznane i lepsze. Tutaj nie obowiązuje logistyka, nie ma systemu utrzymywania porządku. Słupy elektryczne uginają się pod ciężarem kabli dodawanych wedle potrzeb, bez uprzedniego usunięcia zbędnych. Nie ma systematycznego ulepszania, tylko łatanie dziur poprzez dokładanie nowych, grubszych warstw. Czasem dziur w sensie dosłownym: wskazane jest patrzeć pod nogi, bo chodniki mają to do siebie, że czasem są dziurawe, a dziury na kilka metrów to już nie przelewki, tym bardziej, że Panamczycy nie mają w zwyczają stawiania jakichkolwiek znaków ostrzeżenia. Czasem te dziury służą jako spontaniczne kosze na śmieci. I tak się piętrzy, górka mizerii. Tutaj buduje się nowe drogi, a potem zostawia je samym sobie. Społeczny agnostycyzm. Nawet nowo wybudowane drogi z czasem marnieją bez właściwej dbałości o ich stan. Tutaj nie rozumie się entropii, tutaj entropia to default setting, pasożyt, z którym żyje się w symbiozie. Paradoks goni paradoks, bo można by pomyśleć, że może nie ma pieniędzy na opłacanie sprzątaczy, którzy sprzątaliby śmieci z ulic, ale potem widzi się o wiele zbyt liczną grupę ludzi budujących drogi, z których jeden pracuje, podczas gdy reszta stoi w kółku i gada o dupie. Pieniądze są, nie ma pomysłu na sprawnie działający system społeczny. Kreatywność rodzi się z inteligencji, z otwartej głowy, z ciekawości. Tego tutaj brakuje.
Tumblr media
Można by pomyśleć, że może edukacja załatwiłaby sprawę, zacznijmy edukować Panamczyków w taki sposób, który miałby potencjał wyposażyć ich w umiejętności wystarczające do ogarnięcia dupy i zmiany statusu zastania w jednym i tym samym szlamie zacofania. Problemem jest klasowość, jakkolwiek niewygodna byłaby ta prawda o panamskim społeczeństwie. Jednym słowem – ludziom przy kasie nie zależy na rozwijaniu świadomości swoich marionetek, ludziom przy kasie zależy na utrzymywaniu nieświadomości, żeby wyciągać kasę od biednych trybików konsumerskiej machiny. Żeby bogacze mogli się bogacić potrzebna jest szara masa. W Panamie przepaść pomiędzy jedną grupą a drugą jest niewyobrażalna. Chodzę po centrum handlowym i płaczę, z furią przełykając fałszywe szczęście uzależnionych od wydawania pieniędzy biedaków. Jako edukator, jeszcze bardziej boli mnie świadomość braku jakiegokolwiek realnego wpływu na ten cały syf. Bez hiszpańskiego, mogę uczyć jedynie w szkołach międzynarodowych, a więc w tych dla dzieci ludzi w wyższych sfer. Do ludu, nie mam jak dotrzeć bez języka, a z moim kolorem skóry jestem przez nich z automatu postrzegana jako zadufana w sobie bogaczka. W altruizm się tu nie wierzy, z altruizmu się tu wyśmiewa.
0 notes
pb16486-blog · 8 years ago
Text
30 września 2017, Żołądkowe rewolucje
Pięć stacji metra i jesteśmy na miejscu. Radosny nastrój nas nie opuszcza, bo, po szeregu przeciwności losu, nareszcie wszystko zdaje się iść jak z płatka. Pewnie również dlatego, że dobrze spaliśmy. Miłość w powietrzu i cieszą mnie jego wlepione we mnie dwa brązy i policzki blisko moich przy rurce do trzymania.
Nagle, zupełnie nagle, zrobiło mi się słabo. Poczułam niewyraźność w brzuchu i musiałam ukucnąć. Metro pełne ludzi. Kropelki potu oblały kark i wąs. John spojrzał mi w twarz i wiedziałam dobrze, że zauważył jej naglą bladość. Obraz siebie srającej w metrze do mnie nie przemówił, więc nie wiem jaką siłą, powstrzymywałam falę za falą, „pięć minut do naszej stacji”, obiecywał.
Tumblr media
Ze stacji do zaprzyjaźnionej kawiarni było około pięciu minut, ale w tamtym momencie, moje rozumienie czasu stało się bardziej zero-jedynkowe – wiedziałam, że nie dam rady na tak przeraźliwie długi marsz. Wyszliśmy z metra po dwóch seriach ruchomych schodów i kompletnie ślepa na wszystko dookoła, wbiegłam do pierwszej lepszej restauracji.
Rewolucji żołądkowych nie polecam nikomu. W kiblu tamtej restauracji spędziłam jakieś dziesięć, piętnaście minut, czasie wystarczającym do zjednania sobie przez Johna właściciela restauracji. Wtedy, jak nigdy wcześniej, z wdzięcznością przyjęłam rewelacyjne umiejętności towarzyskie (”soft skills”) Johna, szczególnie, że państwo nie zastali przyjemnego widoku w ubikacji po mojej wizycie.
Kompletnie spocona, kompletnie wycieńczona, przeszłam ze wstydem kilka kolejnych metrów i tylko marzyłam o łóżku. Nadal czułam, że atak może nastąpić w każdym momencie. Trudno mi było mówić, bo każde słowo groziło zwymiotowaniem. Jeszcze nadal roztrzęsiona całym zajściem, zostałam przez gospodarzy napojona podobno najlepszym na tego rodzaju rewolucje napojem ze sfermentowanych buraków. Może i nie legumina, ale czułam jak miarowo odzyskuję kolory. Jak widać gówno dały probiotyki brane tak pilnie dla oswojenia tutejszych ustrojów bakterii.
0 notes
pb16486-blog · 8 years ago
Text
29 września 2017, Posmak różnic
Tumblr media
Wilgoć tutaj jest nie do opisania. Po zaledwie jednym dniu w tropikach, czuję jak moje ciało odzwierciedla tutejszy klimat: spuchnięte kostki, spuchnięte palce, spuchnięte powieki. Nagle koncept suchych dłoni zupełnie przestał istnieć, a włosy, choć szybciej się przetłuszczają, nabrały sprężystości i mogłabym gładzić je godzinami. Siedzimy obok siebie w autobusie wypełnionym błyszczącą skórą i brązem tęczówek, John szepce, że dla tubylców dotyk spoconych ramion nie jest obrzydliwy. Na następnym przystanku wsiada blond pasażer, wysoki mężczyzna (to tutaj też ewenement) w średnim wieku, w blond lokach, jasnych oczach i outficie w odcieniach kości słoniowej. Patrzę na niego, filtrując brązowym filtrem, nie uświadamiając sobie par czarnych dziecięcych oczu spoglądających na mnie tak samo ciekawsko znad zmizerniałego bukieciku kwiatków nazbieranych pewnie po drodze na przystanek, ściskanych kurczowo przez drobniutkie brązowe paluszki o miniaturowych paznokciach. Uśmiecham się do niej. Niepewnie, nieufnie odwzajemnią uśmiech jej niezliczone warkoczyki.
Tumblr media
Jesteśmy w centrum Panamy. John obiecuje, że za kilka kroków ukaże się nam cywilizacja: turystyczna bańka z porządnymi chodnikami, popodcinanymi palmami i odmalowanymi ścianami domów mieszkalnych z ozdobnym wykończeniem, jedynych istniejących w tym mieście monumentów, z których Panamczycy są dumni jak Francuzi z ich zamków. Jak na razie jednak, przechodzimy przez dzielnicę nieletnich prostytutek, mechaników samochodowych, fryzjerów podcinających brody na ulicy i sprzedawców ryb. Mijamy po drodze staruszków sprzedających tytoń na sztuki, kałuże oleju z pływającymi w nim ościami ryb, zapatrzonych w przestrzeń ludzi, którzy z nadmiaru czasu i niedoboru pracy nie mają co ze sobą zrobić, więc siedzą. Niektórzy patrzą na nas ciekawie, niektórzy w sposób, który powoduje u mnie ciarki grozy. Pewnie idąc tamtędy sama, nie miałabym odwagi, by zatrzymać się raz po raz po malowniczy kard. Bieda jest malownicza. Ruiny budynków i zrujnowane zmarszczkami twarze starców dobrze wychodzą na zdjęciach, czy tego chcemy, czy wprawia nas to w niesmak. Kontrast skrajnej biedy i obrzydliwego bogactwa miał się jeszcze nie raz przewinąć przez moje panamskie doświadczenia tutejszej rzeczywistości.
Tumblr media Tumblr media
0 notes