Tumgik
slwstr-archiwum · 5 years
Text
Ten moment, kiedy dowiadujesz się, że gdzieś to wszystko już było zarchiwizowane, po prostu, niczym tytan reaserchu, którym jestem, nie dałam rady tego znaleźć.
https://web.archive.org/web/20170531045411/http://slwstr.net/
0 notes
slwstr-archiwum · 5 years
Text
40% homoseksualistów to pedofile
Popularna statystyka, którą lubią przytaczać, w dosłownej lub uogólnionej formie (że pedofile to częściej lub zwykle geje):
Popularna statystyka, którą lubią przytaczać, w dosłownej lub uogólnionej formie (że pedofile to częściej lub zwykle geje):
nacjonalistyczne portale
Tumblr media
katolickie portale
Tumblr media
chore z nienawiści polityczki partii rządzącej
Tumblr media
Mógłbym wymieniać w nieskończoność.
Źródłowym tekstem dla tej bredni wydaje się być w polskim Internecie bazgranina niejakiej Agaty Bruchwald, opublikowana na portalu prawy.pl (nie linkuję by nie nabijać wejść, ale gogle szybko wam odszuka, jeśli naprawdę chcecie):
Jak pokazują badania naukowców odsetek homoseksualistów, którzy są pedofilami dochodzi do 40 proc. I to oni – jako najgroźniejsi – znacznie częściej molestują dzieci niż tzw. pedofile heteroseksualni. TVN24 i Gazeta Wyborcza jednak o tym nie informują i to w chwili największej dyskusji o pedofilii.
Badania nad występowaniem pedofilii wśród gejów nie są obce naukowcom. Sprawą zajęli się m.in. dr Freund i dr Heasman z Clarke Institute of Psychiatry w Toronto. Badania przeprowadzone przez dr Freuda wykazały, że 34 proc. homoseksualistów to pedofile, według drugiego naukowca to 32 proc.
Ten paszkwil przyjmuje typową strategię prawicowych kłamców: cytuje jako dowody na pedofilię gejów prace naukowe, które mówią coś dokładnie przeciwnego.
Badania Freunda
Tekst Bruchwald jest napisany dość niechlujnie (zauważcie, że w drugim paragrafie z  zacytowanego powyżej ustępu dr Freund nagle staje się Freudem, LOL), ale przy odrobinie wysiłku możemy zidentyfikować pracę naukową Freunda na którą się powołuje:
Tumblr media
Kliknij na obrazek powyżej by zobaczyć cały artykuł.
Przejdę wprost do fragmentu tego artykułu traktującego o tym czy geje (nazywani w tym artykule androfilami) częściej są pedofilami:
Tumblr media
Badania, o których tu mowa, wykonano pletyzmografem. To urządzenie, które nałożone na penisa, może mierzyć zmiany jego objętości. Innymi słowy stanowi najbardziej bezpośredni i obiektywny miernik pobudzenia seksualnego. W wyniku tych pomiarów stwierdzono, że geje reagują wyraźnie słabiej na obrazy dzieci płci męskiej, niż heterycy na obrazy dzieci płci żeńskiej.
Tumblr media
Pletyzmograf do mierzenia zmian objętości prącia
Tumblr media
Te badania prowadzone były jeszcze w latach 70 i 80 zeszłego wieku. Od tamtej pory brak związku między homoseksualizmem wobec osób dorosłych, a homoseksualną pedofilią (to jest pedofilią mężczyzn wobec chłopców), potwierdzony został wiele razy. Co ciekawe jedną z większych analiz tego rodzaju przeprowadzono na zlecenie Kościoła Katolickiego, który próbował dociec, czemu księża katoliccy tak masowo gwałcą dzieci.
Raport John Jay College of Criminal Justice dla Konferencji Episkopatu USA
Raport opublikowany w 2011 roku powstał po tym jak amerykańska konferencja biskupów opublikowała Kartę ochrony dzieci i młodzieży, w wyniku czego stworzono Narodową Radę celem zrozumienia przyczyn i znalezienia rozwiązań dla kryzysu pedofilii w Kościele katolickim. Rada nawiązała współpracę z John Jay College of Criminal Justice, który przeprowadził badania, zanalizował dane, a następnie opublikował sążnisty raport The Causes and Context of Sexual Abuse of Minors by Catholic Priests in the United States, 1950-2010. Dobre wyobrażenie o jego dogłębności może dać sam spis treści:
Tumblr media
W raporcie badacze pochylają się nad kwestią, czy molestowaniu dzieci przez księży sprzyja bycie gejem w sutannie. Innymi słowy wprost konfrontują kolejny popularny mem prawicowy: że za pedofilię w Kościele odpowiada jakoweś homoseksualne lobby.
Odpowiedź?
Tumblr media
Jako konkluzję tych rozważań podano:
Tumblr media
Czy są jakiekolwiek badania potwierdzające rojenia homofobicznej prawicy? Nie bardzo. Przykładów jak dwa powyższe mógłbym przytaczać wiele. Na szczęście nie muszę, bo na Wykopie ktoś inny już to zrobił. Jedyni ludzie, którzy mogą udawać uczonych wspierających pomylone tezy prawicowców to szarlatani pokroju Paula Camerona czy Marka Regnerusa. O badaniach tego drugiego mam notkę, więc sami sobie sprawdźcie na ile są wiarygodne.
Co ciekawe, pomimo, że zbadań zleconych przez sam Kościół katolicki wprost wynika, że masowe molestowanie nieletnich przez księży nie ma nic wspólnego z ich gejostwem, domniemanym czy rzeczywistym, narracja taka jest nadal powielana, w tym przez eks-papieża Benedykta XIV, który, samemu będąc bratem jednego z księży zamieszanych w tuszowanie pedofilii, nie przepuścił okazji by pobełkotać coś o homolobby w Kościele jako przyczynie gwałtów na dzieciach. Opowiastki te z ochotą w Polsce podchwycono.
Podsumowanie
Prawicowe homofoby powielają fejka, że 40% gejów to pedofile, a jako dowód przytaczają badania, których konkluzją wyrażoną wprost jest, że geje nie są bardziej skłonni molestować dzieci. Wnioski te były później potwierdzane w innych badaniach, na przykład tych zlecanych przez Kościół Katolicki dociekający, dlaczego tak wielu kapłanów katolickich gwałci dzieci. To nie przeszkadza prawicy (i samemu klerowi katolickiemu) powtarzać kolejnego kłamstwa – że to jakieś homolobby odpowiada za pedofilię w Kościele.
Prawica i kler katolicki używają „walki z pedofilią” jako młota na znienawidzoną mniejszość. Jednocześnie wspiera rzeczywistych pedofilów walcząc z edukacją seksualną (której brak czyni dzieci bardziej bezbronnymi wobec molestowanie), czy bezpośrednio ich chroniąc, jak to jest z pedofilami w sutannach.
Śledź mnie na Twitterze
Oryginał:https://slwstr.net/blog/2019/40-homoseksualistw-to-pedofile
Oryginał:https://slwstr.net/blog/2019/40-homoseksualistw-to-pedofile
0 notes
slwstr-archiwum · 5 years
Text
Endlings
Nauczyłem się niedawno nowego angielskiego słowa - endling.
Z artykułu Eda Yonga w The Atlantic:
When animals die out, the last survivor is called an endling. It is a word of soft beauty, heartbreaking solitude, and chilling finality. The title was borne by Lonesome George, the last Pinta Island tortoise, after which George the snail was named. It unites Martha the passenger pigeon, Benjamin the thylacine, and Booming Ben the heath hen. It will eventually describe either Najin or Fatu, the two last northern white rhinos—both female, neither pregnant.
Endlings are avatars of loss. In the midst of Earth’s sixth mass extinction, these singular creatures embody the crisis facing our dwindling fauna—and our failure to avert it. By the time a species is down to its endling, it is functionally extinct. Caring for an endling can nonetheless serve as a final act of defiance, or perhaps contrition. Small wonder that the custodians of endlings often get very attached to them.
Oryginał:https://slwstr.net/blog/2019/endlings
0 notes
slwstr-archiwum · 5 years
Text
Nowomowa
Andrzej Zwoliński o nowomowie komunizmu:
Zdania, budowane przez polityków uprawiających nowomowę, niewiele mówiły. Były gładkie, długie, złożone, pozornie poprawne, lecz w istocie nijakie: gubiły podmioty, niedookreślały czasowniki, udekorowane ideologicznymi przymiotnikami gubiły sens. Przykładów można znaleźć wiele — cała twórczość okresu tzw. socrealizmu, a także przemówienia, apele, ogłoszenia, wezwania i mowy polityków i działaczy partyjnych. W jednej z książek skażonych nowomową czytamy: „Powiedziałem więc, że ręka władzy pozostaje niezmiennie szczerze i życzliwie wyciągnięta na spotkanie wszystkim ludziom dobrej woli”; „Garnęli się do partii z potrzeby uczestnictwa, z motywacji, które można określić jako społeczne, patriotyczne”; „Odbyło się udane II pozjazdowe plenum PZPR”; „Armia musi wziąć w swe ręce odpowiedzialność za kraj”.
Klimat nowomowy dobrze oddaje tzw. „ściąga przemówienia”, za pomocą której można „przemawiać” kilkanaście godzin. Wystarczy jedynie dowolnie łączyć w zdania — z zachowaniem kolejności zbiorów: A-B-C-D —kolejne wyrażenia.
(…)
Na przykład: Koleżanki i koledzy, realizacja nakreślonych zadań programowych zmusza nas do przeanalizowania istniejących warunków administracyjno-finansowych.
„Mowa-trawa” była bujna, lecz niewiele w niej było „treści”.
Kancelaria Premiera RP:
Premier @MorawieckiM uczestniczy w uroczystym podpisaniu listu intencyjnego w sprawie wyrażenia woli współpracy na rzecz podjęcia działań w zakresie opracowania Wstępnego Studium Wykonalności dla Wrocławskiego Węzła Kolejowego.
To dość charakterystyczne dla PIS. Tak o “zachodzie” mówił Gomułka:
Grypy nawet w najcięższych objawach nie leczy się gruźlicą. Dogmatyzmu nie leczy się rewizjonizmem. Rewizjonistyczna gruźlica może tylko potęgować dogmatyczną grypę.
A tak Kaczyński:
Musimy się obronić przed wielkim złem, przed anihilacją naszego państwa, anihilacją naszej kultury, doprowadzeniem do kompletnej demoralizacji. Pamiętajcie słowa Dmowskiego, on przestrzegał „To, co na Zachodzie grypą, to tutaj gruźlicą”,
Może nawet naprawdę wierzył, że mówi międzywojennym nacjonalistą, a nie powojennym komunistą. Ale z jakiegoś powodu dobrze mu się dogaduje z komunistycznym prokuratorem od “ciumkania dzieci”.
Oryginał:https://slwstr.net/blog/2019/nowomowa
0 notes
slwstr-archiwum · 5 years
Text
Katolicy muszą mieć prawo do nawoływania do mordów na LGBT
Niejaki Tomasz K., były pracownik Ikei, wrzucił taki post na firmowy intranet:
Tumblr media
Wpis opublikowany przez Ordo Juris broniące zwolnionego homofoba
Został za to zwolniony, per oświadczenie IKEA:
W zeszłym miesiącu obchodziliśmy dzień IDAHOT, Międzynarodowy Dzień Przeciw Homofobii, Bifobii i Transfobii. Z tej okazji opublikowaliśmy artykuł w naszym intranecie, prezentujący nasze wartości i stanowisko w tej kwestii, zgodnie z komunikacją Grupy Ingka. Jeden z naszych pracowników opublikował komentarz pod artykułem, wyrażając swoją opinię w sposób mogący naruszyć dobra i godność osób LGBT+. Dodatkowo, pracownik faktycznie wykorzystał cytaty ze Starego Testamentu mówiące o śmierci, krwi w kontekście tego jaki los powinien spotkać osoby homoseksualne. Wielu pracowników poruszonych tym wpisem kontaktowało się z naszym działem kadr.
Jak zawsze w takich przypadkach, pierwszym krokiem była rozmowa indywidualna z pracownikiem stanowiąca próbę wyjaśnienia zaistniałej sytuacji. Podstawą naszej kultury korporacyjnej jest wolność poglądów, tolerancja i szacunek dla każdego pracownika. Nasza polityka w zakresie praw człowieka i równości, wspierana przez nasz kodeks postępowania, dotyczy w szczególności braku tolerancji dla dyskryminacji i zachowania wykluczającego. Szanujemy ludzi ze wszystkich środowisk religijnych i cenimy fakt, że jesteśmy różni. Nie oznacza to jednak, że popieramy zachowania wykluczające w imię jakiegokolwiek innego poglądu. IKEA to firma otwarta światopoglądowo. Wśród nas są osoby różnych wierzeń, w tym wielu katolików. Szanujemy siebie wzajemnie, swoje poglądy i religie. Każdy ma prawo być sobą, czuć się bezpiecznie i być traktowany na równych prawach, z szacunkiem, jak każdy inny pracownik. W naszym miejscu pracy nie ma jednak miejsca na naruszanie godności innych pracowników, krzywdzenia osób ze względu na ich cechy osobiste, poglądy czy religie. Otwartość na inne poglądy nie może stać się przyzwoleniem na słowną agresję wobec innych, wyrażoną w mediach elektronicznych, a także w bezpośrednich rozmowach z innymi pracownikami. Sprzeciwiamy się i reagujemy, gdy istnieje ryzyko naruszenia dóbr lub godności osobistej każdego pracownika. W naszej ocenie tak było w tym przypadku, dlatego podjęliśmy decyzję o rozwiązaniu umowy z pracownikiem. Podkreślam, nie poglądy stanowiły problem, ale sposób wyrażania swoich opinii, który wyklucza inne osoby. Podobne działania podjęlibyśmy w przypadku naruszenia godności każdej innej grupy (np. katolików).
Widać, że nawet Ikea stara się tutaj być miła dla katolickich zwyrodnialców: nie mamy problemu z waszymi nienawistnymi poglądami, ale wolelibyśmy byście nie pisali wprost, że trzeba zabijać waszych homoseksualnych kolegów z pracy, bo to jest dla nich traumatyczne, mówi w praktyce to oświadczenie.
Żyjemy jednak w Polsce. Wczoraj dowiedzieliśmy się, że niezbywalnym prawem katolika jest móc odmówić świadczenia usług gejowi i lesbijce, bo nie pozwala mu na to sumienie.
Dziś dowiadujemy się, że katolik ma prawo do nawoływania do mordów na LGBT, a więc w tym do mordowania swoich homoseksualnych kolegów i koleżanek z pracy, i nie wolno go za to prześladować.
Tutaj Ordo Juris:
Zwolniony pracownik, wbrew fałszywym insynuacjom kierownictwa przedsiębiorstwa, nie nawoływał do agresji, a jedynie dał wyraz swoim przekonaniom religijnym poprzez zamieszczenie prostych cytatów z Pisma Świętego w powszechnym tłumaczeniu Biblii Tysiąclecia.
Proste cytaty z Pisma Świetego, akurat te, że trzeba mordować homoseksualistów.
Dowiadujemy się też, że:
Wpis Tomasza K. był reakcją na artykuł rozsyłany przez władze firmy IKEA do pracowników, w którym propagowano ideologię ruchu LGBT pod tytułem „Włączenie LGBT+ jest obowiązkiem każdego z nas". Pracownik nie zgodził się na obligowanie personelu przedsiębiorstwa do realizowania ideologicznych postulatów (poprzez używanie zideologizowanego języka). Zwolnienie go ze względu na wyznanie jest naruszeniem Kodeksu pracy.
Na czym polega ideologia ruchu LGBT, do którego propagacji próbowano zmusić biednego Tomasza K.?
Z materiałów Ikea:
Tumblr media
Fragment artykułu, który sprowokował Tomasza K. do napisania, że homoseksualiści to obrzydlistwo zasługujące na uwiązanie kamienia u szyi i wrzucenie do morza.
Podsumujmy:
Ikea opublikowała artykuł, który mówi by nie poddawać kolegów z pracy będących LGBT ostracyzmowi i mobbingowi (tym jest np. unikanie rozmów o rodzinie i partnerach, gdy rozmawia się o rodzinie i partnerach osób nie-LGBT)
jakiś katolik reaguje na to pisząc na firmowym Intranecie, że homoseksualistów powinno się zabijać, podpierając się odrażającymi cytatami z Biblii
Ikea, po skargach innych pracowników, którzy być może nie chcą by wieszano im kamień u szyi i topiono tylko dlatego, że żyją z przedstawicielem swojej płci, zwalnia katolickiego homofoba
rozpętana jest nagonka na Ikeę, że prześladuje pracowników za poglądy i dyskryminuje katolików
Wnioski?
Katolicyzm jest kultem nienawiści wobec LGBT. Uznać, że niedopuszczalnym jest zabijanie homoseksualistów lub pisanie, że powinno się ich zabijać, to atakować wiarę katolicką. Twierdzi tak zwolniony homofob, twierdzi tak broniący go katolicki instytut Ordo Juris, dziś stwierdził tak katolicki minister sprawiedliwości z katolickiej partii rządzącej.
Katolicy mają święte prawo do wyrządzania najgorszych podłości osobom LGBT, a gdy im się w tym przeszkadza, dopuszcza się ataku na tych biednych, prześladowanych ludzi.
LGBT są największymi ofiarami w tej rozkręcanej przez pisowskie państwo psychozie nienawiści, ale prawdę mówiąc, gdybym był katolikiem, to też bym się wkurwiał, że państwo robi ze mnie członka kultu, który nie może żyć bez mordowania lub nawoływania do mordów bogu ducha winnych ludzi.
Oryginał:https://slwstr.net/blog/2019/katolicy-musz-mie-prawo-do-nawoywania-do-mordw-na-lgbt
0 notes
slwstr-archiwum · 5 years
Text
Spłyceni
Jedna z najciekawszych książek, które czytałem w zeszłym roku – „The Shallows. What the Internet Is Doing to Our Brains” Nicholasa Carra – stara się przekonać, że pod wpływem internetu dzieją się z naszymi umysłami przykre rzeczy. Mnie przekonała.
Tumblr media
Narzędzia
Choć człowiek nie jest jedynym gatunkiem, który wytwarza i używa narzędzi, to niewątpliwie wynieśliśmy tę umiejętność na bezprecedensowy w ewolucyjnej historii poziom. Począwszy od pierwszych narzędzi tworzonych z kamienia, aż do współczesnych komputerów, ludzka inwencja znajduje coraz to nowe sposoby na robienie różnych rzeczy mniejszym wysiłkiem lub bardziej wydajnie. Narzędzia nie tylko zmieniają to w jaki sposób robimy pewne rzeczy. One zmieniają nas.
W istocie nie tylko nas. W 2007 roku grupa włoskich uczonych opublikowała wyniki badań nad aktywnością neuronów kory ruchowej u małp, które nauczono posługiwać się dwoma rodzajami szczypiec. Analiza wykazała nie tylko jak ruchy rąk tych małp mapują się w różnych obszarach kory ruchowej, ale też, że po nauczeniu się korzystania z narzędzia można w ten sam sposób zidentyfikować obszary odpowiedzialne za ruch szczypcami. Układ nerwowy małp adaptuje się do używanych narzędzi w taki sposób, że czyni je częścią neuronalnych map kory ruchowej.
Innymi słowy mózg małpy uznaje narzędzie za część jej ciała. Właściwość mózgu pozwalająca na rearanżację nerwowych połączeń zwana jest neuroplastycznością. Neuroplastyczność ludzkiego mózgu jest większa niż jakiegokolwiek innego znanego nam gatunku. To dzięki niej potrafimy się tak dobrze adaptować do środowiska na poziomie zachowań, bez czekania aż w naszych genach i ciałach zajdą stosowne zmiany ewolucyjne.
To z kolei sprawia, że ludzkie mózgi ulegają silnym przekształceniom w wyniku interakcji z narzędziami, których używamy. Carr zwraca w swojej książce uwagę, że nie zawsze jest to z korzyścią dla użytkowników tych narzędzi.
Tekst
Przykładem takiego narzędzia jest pismo. Wynalazek ten nie tylko umożliwił utrwalanie myśli, ale głęboko odmienił to, w jaki sposób ludzkie mózgi myśli produkują.
Oczywiście nie od razu. Z początku pismo było techniką trudną do opanowania i dostępną dla wybranych, co wynikało zarówno z ograniczonej do nielicznych grup społecznych edukacji, jak i limitów ściśle technicznych – takie formy utrwalania pisma jak gliniane tabliczki, papirusy czy pergamin były albo niezbyt praktyczne, albo drogie w produkcji.
Techniczne limitacje dotyczyły nie tylko nośników, na których zapisywano słowa, ale samych metod zapisu. Większość książek przez setki lat pełniło funkcję nośnika zapisanej mowy. Skrybowie notowali za pomocą scriptio continua - formy pisma pozbawionej spacji, znaków diakrytycznych i interpunkcji – słowo mówione, tak, jak im je dyktowano. Taki sposób zapisu ograbiał autorów słowa pisanego, a właściwie dyktowanego, z możliwości wykorzystania aktu i technologii pisania jako rusztowania, na którym wznoszone są coraz bardziej wyrafinowane konstrukty myśli. Temu wszak służą wszelkie zabiegi edycyjne, które korzystają z tego, że eksternalizacja myśli w postaci zapisu na papierze ułatwia, a de facto umożliwia, jej krytyczną analizę i udoskonalenia w toku pisania. W efekcie teksty dyktowane skrybom i zapisywane scriptio continua, w porównaniu do współczesnych, zawierały więcej powtórzeń i były mniej uporządkowane.
Także czytanie było o wiele trudniejsze. Scriptio continua, zapisana mowa, pozbawiona interpunkcji, wielkich liter czy spacji, musiała być dekodowana w mentalnie kosztownym procesie w trakcie samego aktu odczytywania. Dlatego często czytający zajmował się tylko tym – jako lektor – a nie próbą zrozumienia, co właściwie czyta.
Także słuchający odczytań książek byli bardziej ograniczeni w odbiorze, niż ci, którzy czytają samemu. Słuchanie, w przeciwieństwie do czytania, nie było prywatnym aktem zapoznawania się z treścią, robionym w skupieniu, wedle własnych potrzeb i możliwości. Częściej miało charakter uczestnictwa w publicznym performansie, w którym wiele osób chłonęło tę samą treść czytaną przez jednego lektora. To oczywiście dodatkowo upośledzało odbiór czytanych treści.
Tak czy siak potrzeba jest matką wynalazku. Odczytywanie scriptio continua stanowiło takie wyzwanie, że począwszy od siódmego i ósmego stulecia naszej ery w pisanym tekście zaczęły się pojawiać spacje. Za tym podążyły inne zmiany w technikach zapisu, które uformowały konwencje interpunkcji i składni jakie znamy współcześnie. Raz zapoczątkowany, proces ten w zaledwie kilkaset lat unicestwił scriptio continua, jednocześnie czyniąc słowo pisane znacznie wygodniejszym narzędziem do utrwalania myśli, jak i późniejszego ich odczytywania.
Zastąpienie kosztownego papirusu i pergaminu papierem znacząco obniżyło koszt i doprowadziło do dalszego rozprzestrzenienia się sztuki czytania i pisania. Dało autorom możliwość pisania i szybkiej edycji tekstów - nie żal skreślać tekstów na tanim papierze, próbować wielu wersji tego, co chce się ostatecznie napisać. Pisanie na papierze miało też, jak zauważa Carr, bardziej subtelny wpływ na pisarzy. Póki było czynnością publiczną – dyktowania skrybie piszącemu na pergaminie – prowadziło do autocenzury. Pisarze piszący w prywatności swoich gabinetów zawiązywali bardziej intymną relację z pisanym tekstem, pozwalali sobie na większą swobodę wyrażania poglądów i flirt z bardziej transgresywnymi ideami.
Papier był tez wstępem do mechanizacji pisania, czyli wynalezienia druku. To z kolei sprawiło, że doszło do wykładniczego przyrostu liczby pisanych i publikowanych tekstów. Książki przestały być niszowym medium zamkniętym w murach klasztorów i bibliotek – stały się masowym nośnikiem memów, które poczęły transformować społeczeństwa.
Wraz z upowszechnieniem się medium rozpowszechniły się zmiany behawioralne, które ułatwiały korzystanie z tegoż medium. To właśnie te zmiany stanowią według Carra klucz do zrozumienia unikalnej roli książek.
Co jest najbardziej uderzającą cechą człowieka czytającego książkę? Mamy do czynienia ze zwierzęciem, które na wiele godzin przestaje zwracać uwagę na strumień rozpraszających sygnałów, zamiast tego skupia się na względnie niezmiennym obiekcie i żywi się znaczeniem dekodowanym z czytanych znaków.
By użyć odrobinę wyświechtanego pojęcia – takie zachowanie jest zupełnie nienaturalne. Mózgi ludzi, tak jak innych zwierząt, mają naturalną tendencję do szukania stymulacji sensorycznej. Owo wrodzone pragnienie ma dobre uzasadnienie ewolucyjne – odbierane zmysłami sygnały o zmianach w otoczeniu są zwykle istotnymi sygnałami, w przeciwieństwie do informacji o niezmiennym tle.
Jednak by czytać długie teksty, trzeba wprowadzić się w stan skupienia, niemal transu. Zjawisko to ma charakter swoistej medytacji. Współczesne technologie obrazowania ukazują, że mózg człowieka oddającego się głębokiemu czytaniu wykazuje nader odmienną od typowej aktywność.
Tak więc rozwój druku i upowszechnienie czytelnictwa sprawił, że popularny stał się tryb odbioru informacji, który wymagał głębokich przekształceń w funkcjonowaniu ludzkiego mózgu. Swój wywód o oddziaływaniu książek, mocno osadzony w badaniach nad kulturą, historią i neuroplastycznością, Carr podsumowuje następująco (tłumaczenie moje):
Nie będzie przesadą stwierdzenie, że pisanie i czytanie książek poszerzyło i uczyniło bardziej subtelnymi ludzkie doświadczenie życia i natury. Eisenstein pisał „Niezwykła wirtuozeria literatów zdolnych przenosić odczucia smaku, dotyku, zapachu i dźwięku w samych tylko słowach wymagała zwiększonej świadomości i bliższej obserwacji sensorycznego doświadczenia, które następnie przekazywano czytelnikowi”. Jak malarze i kompozytorzy, pisarze potrafili „odmienić odczuwanie” w sposób, który „raczej wzbogacał niż wygaszał zmysłowe odpowiedzi na zewnętrzne bodźce, rozszerzał niż zawężał współodczuwanie ze zróżnicowanymi ludzkimi doświadczeniami”. Słowa w książkach nie tylko wzmagały zdolność ludzi do abstrakcyjnego myślenia, one wzbogacały ludzkie doświadczenie fizycznego świata, świata poza książką.
Jedną z najważniejszych lekcji wynikłych z badań nad neuroplastycznością jest, że zdolności mentalne, neuronalne obwody rozwijane w jednym celu, mogą być także użyte do realizacji innych zadań. Gdy nasi przodkowie nasycili swe umysły dyscypliną niezbędną by podążać przez kolejne stronice za argumentacją lub narracją, nabrali większych zdolności do kontemplacji, refleksji i wyobraźni. Maryanne Wolf stwierdziła „Nowe myśli łatwiej przychodziły mózgom, które nauczył się zmieniać swoją konfigurację w celu czytania” dodając, że „coraz bardziej wyrafinowane intelektualne umiejętności wzmacniane przez czytanie i pisanie wzbogaciły nasz intelektualny repertuar”. Cisza głębokiego czytania, jak rozumiał to [Wallace] Stevens, stała się „częścią umysłu”.
Książki nie były jedynym powodem przekształceń ludzkiej świadomości do jakich doszło po wynalezieniu prasy drukarskiej, wiele innych technologii i trendów socjologicznych i demograficznych odegrało w tym swoją ważną rolę, ale to książki leżały w centrum zmian. Wraz z tym jak książka stawała się głównym środkiem wymiany wiedzy i wglądów, związana z tym etyka intelektualna stała się fundamentem naszej kultury. Książka uczyniła możliwą zniuansowaną samo-wiedzę, którą znajdujemy w Preludium Wordswortha, czy esejach Emersona, jak i równie subtelne zrozumienie społecznych i osobistych relacji w powieściach Austen, Flauberta czy Henry’ego Jamesa. Nawet wielkie dwudziestowieczne eksperymenty nielinearnej narracji Jamesa Joyce’a i Williama Burroughsa byłyby nie do pomyślenia, gdyby autorzy nie zakładali istnienia cierpliwego i uważnego czytelnika. Po transkrypcji na karty książki, strumień świadomości staje się literackim i linearnym.
Etyka literacka nie uzewnętrzniała się tylko w tym, co normalnie traktowane jest jak literatura. Stałą się też etyką historyka, przenikając prace takie jak Schyłek i upadek Imperium Rzymskiego Gibbona. Stała się etyką filozofa, wpływając na idee Kartezjusza, Locke’a, Kanta czy Nietzschego. Oraz, co najważniejsze, stała się etyką uczonego. Można posunąć się do stwierdzenia, że najbardziej wpływowym dziełem literackim XIX stulecia było Darwina O pochodzeniu gatunków. W dwudziestym stuleciu etyka literacka przenikała przez książki tak różne jak Einsteina Teorię względności; Keynesa Ogólną teorię zatrudnienia, procentu i pieniądza; Thomasa Kuhna Strukturę rewolucji naukowych; czy Cichą wiosnę Rachel Carson. Żadne z tych istotnych osiągnięć intelektualnych nie byłoby możliwe bez zmian jakie zaszły w czytaniu i pisaniu – oraz postrzeganiu i myśleniu – wywołanych technologią wydajnej reprodukcji długich form pisanych w druku.
Zagubieni w ogrodzie o rozwidlających się ścieżkach
Choć znaczna część książki Carra poświęcona jest wyjaśnieniom korzyści, jakie ludzkiej umysłowości przyniosło słowo pisane, tak naprawdę poświęcona jest nie narodzinom, a upadkowi kultury głębokiego czytania. Zarodkiem tego upadku był kolejny wynalazek, czyli automatyzacja przetwarzania symboli. Nazywając rzeczy bardziej wprost, chodzi o wynalezienie komputera, jak i późniejsze połączenie komputerów i zawartych w nich danych i aplikacji w światową sieć internetu.
Nie mam zamiaru powtarzać argumentacji Carra, ostatecznie wolałbym by ta notka działała jak zachęta do przeczytania jego książki, nie streszczenie, ale jednak chciałbym wspomnieć o kilku kluczowych myślach.
Carr nie jest luddystą. Nie bawi się w tanie dramatyzowanie, że komputery zabiją nasze myślenie. Jako doskonały kontrprzykłady dla tak prostackiego patrzenia na sprawy przytacza przykład kalkulatorów, które automatyzują operacje arytmetyczne i zdejmują z nas brzemię wykonywania skomplikowanych, lub tylko uciążliwych powtarzalnością obliczeń. Gdy kalkulatory stały się tanie i zminiaturyzowane na tyle, by trafić do szkolnych sal, pojawił się lęk, że upośledzą naukę matematyki, zdejmując z uczniów konieczność nieustannego praktykowania arytmetyki.
Lęki te okazały się bezzasadne. Praktykowanie kalkulacji nie wspomaga rozumienia abstrakcyjnych matematycznych konceptów. Na tyle na ile kalkulacje grają rolę w procesie dydaktycznym nauczania bardziej zaawansowanych koncepcji matematycznych, kalkulatory w nim pomagają, gdyż, jak wykazują badania, odciążają nader ograniczoną pamięć operacyjną ludzkiego mózgu, pozwalając poświęcić jej zasoby na radzenie sobie z właściwymi problemami, przed którymi stoi ktoś próbujący opanować matematyczne zagadnienia.
Zwróciwszy uwagę na realne korzyści wynikłe z masowego wdrożenia komputerów, Carr przechodzi do omówienia przykładów negatywnego wpływu użytkowania tych maszyn na zdolności poznawcze. Przede wszystkim upowszechnienie hipertekstu, czyli technologii wiązania odrębnych dokumentów tekstowych za pomocą osadzonych w nich hiperłączy, znacząco utrudniło koncentrację niezbędną do rozumienia długich tekstów pisanych, tym samym podważając fundament głębokiego czytania. Powoli zaczynamy rozumieć mechanizmy tego wpływu.
Jeśli przy czytaniu książki, czy nawet krótszego, ale nadal relatywnie długiego tekstu, głównym wyzwaniem jest utrzymanie koncentracji niezbędnej do śledzenia zawartej w tekście myśli, to hipertekst, dając co prawda iluzję głębszych, naturalniejszych powiązań między dokumentami i zawartymi weń ideami i treściami, zamienia ich czytanie w udrękę nieustannego podejmowania decyzji.
Gdy czytasz coś w internecie nie tylko – tak jak przy czytaniu tekstu na papierze – zużywasz siły mentalne na rozumienie tekstu, co chwila natykasz się na hiperłącza zmuszające twój mózg do natychmiastowego przestawienia się z trybu rozumienia informacji w tryb aktywnego decydowania. Decyzja sprowadza się do wyboru: czy kontynuować śledzenie aktualnie czytanego tekstu i zawartych w nim myśli, czy raczej przerwać je i sprawdzić jakie dodatkowe informacje kryją się w miejscu, do którego prowadzi hiperłącze?
Badania wykazują, że ludzie zwykle przerywają czytanie tekstu i podążają za hiperłączami. Co więcej, nawet jeśli robią to zakładając, że wrócą potem do oryginalnego tekstu, zwykle jedno kliknięcie prowadzi do kolejnego – cały internet jest siecią o praktycznie nieskończonej głębokości, przynajmniej z punktu widzenia tak mentalnie ograniczonej istoty jak człowiek.
Badania wskazują też, że ludzie, którzy spędzają czas na fragmentarycznym czytaniu kolejnych tekstów połączonych w łańcuszki linkami zapamiętują z tych tekstów bardzo niewiele. Nie muszę chyba dodawać, że taki sposób czytania jest skutkuje znacznie niższym odsetkiem zapamiętanej i zrozumianej informacji.
Hipertekst miał ułatwić ludzkim mózgom łatwiejsze wrośnięcie w sieć naturalnych powiązań między dokumentami i zawartymi w nich treściami. Jeśli jednak umysły czytelników książek są jak potężne drzewa, stabilnie wrośnięte w tkankę ich (lokalnego) intelektualnego otoczenia, umysły czytelników zawartego w internecie hipertekstu są bardziej jak pleśń. Ich mikroskopijne włókna zdają się docierać w najdalsze zakamarki, ale są tylko rachityczną siecią rozpiętą między izolowanymi faktami.
Pozbawione są głębszego rozumienia, jakie wynika ze starannej, nierozproszonej lektury.
Pamięć
Ale sprawy mają się nawet gorzej. Pamiętacie historię małp z początku tej notki, których mózgi zmapowały używane narzędzia na korze ruchowej, tak, że traktowały te narzędzia jak część ciała? Oczywiście mózgi ludzkie robią to samo, tylko bardziej. Jedną z rzeczy, która została w ten sposób zmapowana jest zewnętrzna, w praktyce nieograniczona pamięć. Carr poświęca sporo miejsca wyjaśnieniu w jaki sposób eksternalizacja pamięci wiążę się nie tylko z tym, że ludzie przestają sobie zawracać głowę zapamiętywaniem pewnych rzeczy, ale przede wszystkim z tym, że zaczynają gorzej rozumieć otaczający świat. Poniżej przedstawię mocną parafrazę jego główne argumentu.
Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że zastępowanie własnej pamięci zewnętrzną pamięcią komputerową, zawsze dostępną w postaci internetu, nie powinno być problemem. Czyż wykorzystanie komputerów do rejestrowania faktów nie jest podobne do wykorzystywania kalkulatorów do obliczeń?
W skrócie – nie. Wyobraźmy sobie, że nie tylko pozwalamy uczniom korzystać z kalkulatorów, by wykonywać męczące obliczenia w późniejszych etapach edukacji, lecz także na samym początku matematycznej edukacji, gdy uczymy dzieci dodawać, odejmować, mnożyć i dzielić, zamiast tego pouczamy ich, że muszą wcisnąć takie a takie przyciski kalkulatora, a to co kalkulator wypuści, jest wynikiem działania. Innymi słowy, zamiast lekcji arytmetyki zafundowalibyśmy im instrukcję obsługi kalkulatora, a takie idee jak dodawania powiązalibyśmy w ich mózgach nie z pewnymi abstrakcyjnymi koncepcjami, ale pozbawionymi głębszego znaczenia operacjami wykonywanymi na maszynie.
Coś takiego nie byłoby odciążeniem pamięć operacyjną mózgu, tylko opróżnieniem tego narządu z jakiegokolwiek rzeczywistego rozumienia podstaw matematyki. Byłoby też pozbawieniem fundamentu niezbędnego do zrozumienia innych, bardziej złożonych konceptów matematycznych. Człowiek, który nigdy nie nauczył się dodawać czy dzielić, a zamiast tego wykorzystuje w tym celu maszynę, musiałby też użyć maszyny do rozwiązania najprostszego równania.
Cóż, dokładnie taka eksternalizacja – nie tylko faktów, ale też ich rozumienia – dokonuje się na masową skalę przez korzystanie z internetu jako zasobu praktycznie nieskończonej zewnętrznej pamięci. Internet to gigantyczny zbiór hipermediów, połączonych niebywale skomplikowaną siecią hiperłączy, oraz zindeksowany przez niezwykle wydajne silniki wyszukiwania.
Jeśli interesuje cię jakiś fakt, jego znalezienie przy pomocy Google zajmuje tylko chwilę. Wiesz, że w książce X napisano o Y? Nic trudnego, Google Books zaprowadzi cię do konkretnego paragrafu w kilka sekund, bez konieczności przewrócenia choćby jednej strony. I bez konieczności zrozumienia jakiegokolwiek kontekstu.
Na najbardziej fundamentalnym poziomie zgubny skutek wykorzystywania sieci jako zewnętrznej pamięci wynika z fundamentalnych różnic między tym jak zapamiętuje mózg, a jak zapamiętuje komputer.
Komputer każde dane traktuje jak pasywne porcje informacji, ciągi zer i jedynek bez realnego znaczenia (ile semantyki zawarte jest w komputerach to w ogóle odrębna kwestia, ale na potrzeby niniejszego wywodu możemy bezpiecznie przyjąć, że na chwilę obecną jest jej tak mało, że w zasadzie wcale jej nie ma). Mózg tymczasem jest odmieniony przez każdy zapamiętany fakt, każdą zrozumianą ideę.
Rozpatrzmy to na jakimś przykładzie (to mój przykład, nie Carra, ale dobrze ilustruje jego tezy). Gdy czytałem Samolubny gen Dawkinsa, to miałem okazję poznać wiele nowych faktów. Książka roi się od historycznych relacji z różnych naukowych dociekań, na przykład badań nad teorią gier. Dostarcza licznych przykładów dla adaptacji i ich mechanizmów, które zostały zgromadzone przez etologów.
Większości tych faktów nie zapamiętałem. Oczywiście posiadanie cyfrowej kopii Genu na komputerze pozwala mi bardzo szybko odszukać te przykłady – gdybym tego potrzebował. Ale tak naprawdę nie potrzebuję, bo nie czytałem tej książki po to, by sobie zgromadzić trochę faktów w głowie.
Fakty w książce Dawkinsa były tylko ilustracjami dla argumentów i idei. To te argumenty i idee, stojący za nimi pewien specyficzny ogląd świata, stanowi właściwą treść książki, to, co powinno zostać w moim umyśle po lekturze.
Mój własny ogląd świata i rozumienie wielu jego aspektów uległo przemianie gdy przeczytałem Samolubny gen. Nie było to prostym dodaniem nowych danych, nowych faktów, nowych plików, do jakiegoś pasywnego zbioru, a rekonfiguracją całości mojego sposobu myślenia, która zmodyfikowała moje rozumienie także i rzeczy, które już wcześniej wiedziałem.
I nie jest to metafora: każde nowe wspomnienie rekonfiguruje neuronalne połączenia w mózgu, tym samym zmieniając tę wiedzę, która już tam istnieje, przy czym wydaje się, że wspomnienia są przechowywane nielokalnie, a więc rekonfiguracja musi dotyczyć dużych obszarów mózgu.
Gdybym zapoznał się z książką fragmentarycznie, ekstrahując jakiś konkretny fakt, lub pobieżnie śledząc jakiś konkretny argument, może nawet używając go w jakiejś syntezie poglądów naprędce składanych z tak wyciąganych z sieci fragmentów, to ogólny wpływ tej książki na moje rozumienie świata byłby bliski zeru.
Samolubny gen nie był oczywiście jedyną książką, o której śmiało mogę powiedzieć, że mnie zmieniła. Gdy patrzę we własną przeszłość, jestem w stanie, po tytułach kluczowych książek, zidentyfikować cezury, po których całe moje myślenie przestawiało się na trochę inne tory. Ale było to możliwe, ponieważ czytałem je w tym szczególnym stanie umysłu, w trakcie głębokiego czytania, w wielkim skupieniu, starannie podążając za wywodem autora.
Tymczasem gdy eksternalizujemy swoją pamięć, to zastępujemy głębokie asocjacje między naszymi doświadczeniami, istotne rekonfiguracje naszego ja, czymś znacznie prostszym – trywialną wiedzą gdzie należy kliknąć, by wyświetlił się nam przed oczami katalog niepowiązanych faktów bez znaczenia, zapisanych w stabilnych i niezmiennych strukturach komputerowych danych, leżących na jakichś zdalnych serwerach.
Wiemy jak znaleźć informację o wszystkim, ale jednocześnie tak naprawdę nie wiemy, a w każdym razie nie rozumiemy, praktycznie niczego.
Hipertekst
Ci, którzy śledzą mój blog zauważyli może, że od pewnego czasu na końcu notki pojawia się sekcja hipertekst. Jednocześnie znacząco ograniczyłem użycie hiperłączy w innych częściach moich wpisów. Po przeczytaniu tej notki wiecie już dlaczego tak robię. Teksty, które nie są nasycone hiperłączami, są nie tylko przyjemniejsze i łatwiejsze w czytaniu, są też trudniejsze w pisaniu.
Pisanie w internecie zachęca do specyficznego sposobu przekazywania treści. Gdy tylko natykam się na jakiś złożoną ideę, zawsze pojawia się pokusa, by znaleźć w sieci jakieś w miarę dobre przedstawienie owej idei, a następnie doń zalinkować, oszczędzając sobie trudu. I łudząc się, że ktoś naprawdę pójdzie za linkiem, przyswoi to co jest tam zawarte, a następnie wróci do mojego tekstu, by będąc ubogaconym wskazaną przeze mnie wiedzą, kontynuować przyswajanie tego, co ja mam do przekazania.
The Shallows jest książką, która dość skutecznie odziera ze złudzeń, że coś takiego ma w praktyce miejsce. To z kolei sprawia, że pisanie notek staje się trudniejsze. Muszę znaleźć sposób by albo umiejętnie wpleść cytat, albo umiejętnie omówić idee, do których normalnie bym tylko się odwołał jednym słowem, linkującym do innego tekstu. Hipertekst jest rakiem słowa pisanego, przynajmniej tego, które próbuje przekazać jakąkolwiek głębszą myśl. Postanowiłem spróbować wyciąć tego raka.
To wyjaśniwszy, chciałbym polecić kilka linków prowadzących do rzeczy wartych waszej uwagi.
Jeśli nie od razu czujecie się gotowi sięgać po książkę Carra, możecie sięgnąć po jego artykuł z The Atlantic, który był zarodkiem The Shallows. O mapowaniu narzędzi w korze ruchowej małp możecie przeczytać tutaj. Jeśli zaś chodzi o kalkulatory i wpływ ich użycia na naukę matematyki, to już w latach 80 zeszłego wieku opublikowano metaanalizę badań na ten temat.
Oryginał:https://slwstr.net/blog/2017/splyceni
0 notes
slwstr-archiwum · 5 years
Text
Dziecko specyficznie poczęte i inne przykre historie
Dziś kolejny dzień #czarnegoprotestu. Przyjrzyjmy się temu co dzieje się w Polsce raz jeszcze.
Dziecko poczęte
Przede wszystkim mieliśmy wielką akcję dezinformacyjną. Ordo Juris i zwolennicy ich ustawy dwoją się i troją próbując sprzedać propagandę, że nie jest groźna dla kobiet. Że wcale nie pozwoli zwyrodniałym pseudolekarzom, a tym bardziej nakaże przyzwoitym, by nie leczyć kobiet, które mają pecha mieć w sobie zarodek lub płód na drodze do leczenia stojący. Że prokurator nie będzie sprawdzał, czy kobieta w chcianej ciąży, która przeżyła dramat poronienia, nie jest przypadkiem morderczynią.
Nie próbują jednak zaprzeczać, że trzeba będzie rodzić skrajnie uszkodzone płody.
Tumblr media
Z "The science and art of midwifery", William Thompson Lusk
Wielokrotni już obalano kłamstwa o tym, że ustawa nie będzie pretekstem do dręczenia kobiet, także tych w chcianej, ale poronionej ciąży. Tym co mnie zdumiewa, to że w ogóle jest dyskusja na ten temat. Z dwóch powodów.
Pierwszy powód to sam fundament ustawy: definicja dziecka poczętego, czyli próba zdefiniowania wszystkich zarodków, włącznie ze świeżo zapłodnionymi zygotami, jako ludzi w sensie prawnym.
Projekt ustawy postuluje, by wprowadzić następujący zapis:
Art. 1. Każdy człowiek ma przyrodzone prawo do życia od chwili poczęcia, to jest połączenia się żeńskiej i męskiej komórki rozrodczej. Życie i zdrowie dziecka od jego poczęcia pozostają pod ochroną prawa.
Wiecie co między innymi powstaje z połączenia się żeńskiej i męskiej komórki rozrodczej?
Zaśniad groniasty.
Tumblr media
Zaśniad jest niezróżnicowaną, stwarzającą ryzyko nowotworzenia, masą komórek, w formie przypominającą niektórym kiść winogron (stąd nazwa). Powstaje z komórki żeńskiej, ale wadliwej - pozbawionej własnego materiału genetycznego, i plemnika, lub dwóch. Jeśli plemnik jest jeden, jego genom ulega duplikacji, tak więc zaśniad posiada podwójny genom, który jest też genomem unikalnym - jak to genomy gamet mają w zwyczaju.
(To nawiasem mówiąc główny biologiczny powód, dla którego konsekwentnie należy mówić o dzieciach niepoczętych, jeśli się mówi o dzieciach nienarodzonych. Ale jakoś nawet zaciekli prolajfowcy nie chcą w swoich nocnych polucjach widzieć wielomilionowego holocaustu).
Jeśli z pozbawionym własnego jądra jajem połączą się dwa plemniki, tak powstała zygota ma od razu diploidalny genom.
Tak, to genom silnie zaburzony. Oddajmy na chwilę głos Paulinie Łopatniuk prowadzącej blog Patolodzy na klatce:
Na pierwszy rzut oka na razie wszystko gra, prawda? Zapłodnienie nastąpiło, zygota powstała. Gdzie tkwi problem? Otóż mamy do czynienia z zygotą bardzo chorą. (…) Na drodze do przemiany w bobasa stoi jej zjawisko zwane imprintingiem genomowym (piętnowaniem rodzicielskim). Że aktywność poszczególnych genów nie jest stała podczas rozwoju zarodkowego, na pewno się domyślacie. Że zarodek w prawidłowych warunkach startuje z dwoma zestawami genów, też już wiecie. Natomiast może być dla was niespodzianką, że nie zawsze obie kopie tych genów są aktywne, a w niektórych przypadkach to, która z nich będzie aktywna, zależy od jej pochodzenia – “ojcowskiego” bądź “matczynego” (o czym decydują zresztą mechanizmy epigenetyczne zachodzące jeszcze podczas gametogenezy, produkcji gamet – plemników i jajeczek, głównie znakowanie poszczególnych zasad DNA poprzez ich metylację) – obecnie znamy takich genów ponad setkę. Fakt, że zaśniadowa zygota dysponuje jedynie materiałem genetycznym pochodzącym z plemnika/plemników okazuje się mieć olbrzymie znaczenie. Geny pochodzenia “ojcowskiego” są u człowieka kluczowe dla rozwoju trofoblastu, czyli tej łożyskowej części zarodka, podczas gdy geny pochodzące z jajeczka – w części, z której docelowo ma powstać płód.
Niektórzy katoliccy teologowie próbują ratować swoją obłąkaną wizję świata, w której każda zygota to człowiek, tłumacząc, że właśnie te genetyczne zaburzenia czynią zaśniad groniasty nie-człowiekiem. Dziwna to logika, która w trisomiach i innych zaburzeniach, choćby skrajnych, kończących się niechybnie śmiercią (acefalia), nie widzi przyczyn utraty człowieczeństwa, ale zaburzeniach genetycznych dających początek zaśniadowi – już tak.
Prowadzi nas to do nieciekawej wizji, że choćby zarodek i płód był worem tkanek, byleby wystawało z niego coś na kształt rączki czy nóżki, a już jest kwilącym prenatalnie dzieciątkiem, które trzeba chronić. Gdy jednak jest kawałkiem mięcha w formie przypominającej kiść winogron – można skrobać, choćby się było bogobojnym anty-aborterem.
Ale czy na pewno? Ustawa Ordo Juris wyraźnie wskazuje, że zaśniad groniasty to też człowiek. Zgodnie z podaną definicja, którą wcześniej cytowałem - powstaje z komórki męskiej i żeńskiej. Używając retoryki prolajfowców w rodzaju Terlikowskiego, normalna terapia tego zaśniadu, czyli aborcja, to nazizm, to eugenika, to zabijanie po prostu bardzo chorego dziecka.
Cóż z tego, że dziecko czasami metastazuje do mózgu matki, osiedlając się w nim jako inwazyjna grupa komórek nowotworowych, zabijając ją w dość przykry sposób?
To życie, trzeba chronić.
Co więcej, pamietajmy, że na kobiety w ciąży czyhają prawdziwi psychopaci. Jeśli są pseudolekarze, którzy potrafią zmusić pacjentkę podstępem i manipulacją do donoszenia płodu z acefalią, który po urodzeniu zaczyna od razu gnić żywcem, któremu resztki mózgu wystają z czaszki, a oczy wypadają z oczodołów – sądzicie, że tacy lekarze nie skorzystają z prawa, które pozwoli im przymusić kobiety do heroizmu urodzenia zaśniadu?
Drugi powód dla którego dyskusja o szkodliwości ustawy Ordo Juris jest dla mnie niezrozumiała to fakt, że stanowi ona zaostrzenie już istniejącego makabrycznego prawa. Jakże może więc budzić jakieś wątpliwości, że to proponowane prawo jest potworne?
Zajmowała się swoim tyłkiem
Tym co jest szczególnie straszne, to wykorzystywanie obłąkanej ustawy Ordo Juris do usprawiedliwiania utrzymywania obecnego, barbarzyńskiego prawa w praktyce delegalizującego aborcję.
Ten tak zwany kompromis – zawarty między skrajną prawicą na stołkach rządowych, a skrajną prawicą na stołkach biskupich – zmusza do rodzenia potworków, jak pokazała sprawa kobiety zmuszonej przez znanego profesora położnictwa do urodzenia dziecka z resztkami mózgu na wierzchu, z wypadającym okiem.
Obecna ustawa zmusza też do rodzenia dzieci z gwałtów, skutecznie dostarczając pretekstów do odwlekania aborcji do czasu, aż staje się nielegalna (niedawny przypadek 12-latki, dziecka rodzącego dziecko, po tym jak zgwałcił ją jakiś pedofil).
Pozwala wreszcie zwyrodnialcom w kitlach bezkarnie zabijać pacjentki – jeśli zwyrodnialec dozna wzbudzenia tak zwanego sumienia – tak jak miało to miejsce ponad dziesięć lat temu z ciężko chorą Agatą Lamczak. Lekarze ją po prostu zabili, odmawiając leczenia z troski o płód. Płód oczywiście też zszedł z tego świata, razem z zostawionym na pastwę choroby żywym inkubatorem – taka jest logika morderców, którzy nazywają się obrońcami życia.
Gehennę Agaty opisała fundacja Federa, trzeba tę historię przypominać, szczególnie teraz, gdy obrońcy ustawy Ordo Juris okłamują społeczeństwo, że zaostrzenie obecnej morderczej ustawy, nie stanowi zagrożenia dla kobiet:
13 lipca dziewczyna, w związku z cukrzycą ciążową, a jednocześnie cały czas skarżąc się na coraz silniejsze bóle odbytu stawiła się w Szpitalu Położnictwa i Chorób Kobiecych w Poznaniu w celu ustawienia poziomów cukrów. W szpitalu tym przebywała trzy dni - do 15 lica. Podczas hospitalizacji koncentrowano się wyłącznie na przebiegu ciąży. Nie zainteresowano się natomiast ciągłym bólem odbytu pacjentki.
19 lipca dziewczyna stawiła się w Poradni Przyszpitalnej Gastroenterologii w Poznaniu, gdzie po konsultacji chirurgicznej stwierdzono opróżniający się ropień podśluzówkowy w kanale odbytu na przedniej ścianie odbytnicy wielkości kasztana. (…) Podczas konsultacji ginekologicznej stwierdzono dodatkowo pojawienie się ropnia o średnicy 5 cm w ścianie pośladka. Dziewczyna była w tym czasie w 16. tygodniu ciąży. 28 lipca została wypisana do domu z zaleceniem kontynuowania leczenia farmakologicznego i stosowania nasiadówek w mydlanej wodzie 3 razy dziennie. Zaleconojej również, by zgłosiła się za miesiąc na wizytę kontrolną do Poradni Gastroenterologicznej. Wypisano ją pomimo tego, ze cały czas skarżyła się na bóle odbytu tak silne, że praktycznie uniemożliwiały chodzenie. (..)
Zaraz po wyjściu ze szpitala, w nocy z 28 na 29 lipca, matka wezwała do domu pogotowie, ponieważ córka Z. nie mogła wytrzymać utrzymującego się cały czas bólu odbytu. (…) Po tygodniu leczenia, matka dziewczyny (Z.) w trakcie rozmowy z lekarzem ordynatorem usłyszała, ze: "to absurd, żeby leczyć ropień cały tydzień. Dziewczyna zajmuje się za bardzo swoim tyłkiem, zamiast zająć się czym innym". Wypisując ją ze szpitala zalecono codzienne wyciskanie ropy z wargi sromowej i stosowanie leków jak dotychczas.
(...) 17 sierpnia zastosowano szersze niż poprzednio nacięcie ropnia wargi sromowej lewej, a następnie każdego dnia odbywało się czyszczenie pojawiającej się cały czas treści ropnej. Pomimo, że stan zdrowia dziewczyny ulegał ciągłemu pogorszeniu lekarze nie zdecydowali się na przeprowadzenie pełnej endoskopii. Na pytanie skierowane do prowadzącego lekarza, dlaczego nie chce wykonać tego badania lekarz odpowiedział: "sumienie mi nie pozwala".
Pod koniec sierpnia, w trakcie pobytu córki Z. w Klinice w Łodzi, jej matka i narzeczony, widząc, jak cierpi i jak bardzo pogarsza się jej stan zdrowia przeprowadzili z lekarzem prowadzącym rozmowę, w której zażądali rozpoczęcia zdecydowanego leczenia, bez względu na konsekwencje dla życia płodu. Lekarz odpowiedział pytaniem: "To, co, mam usunąć ciążę?". Matka i narzeczony dziewczyny jeszcze raz stanowczo zażądali, żeby ratować przede wszystkim jej życie, i pozostawić losowi to, czy ciąża się utrzyma. Niestety, ich żądania i prośby nie przyniosły żadnych rezultatów. (...)
13 września wykonano ponowną laparotomię i usunięto krwiak w jamie Douglasa. Ze względu na duże ilości ropnej wydzieliny w drzewie oskrzelowym wykonywano kilkakrotnie bronchoskopię. 15 września znów przeprowadzono laparotomię i ponownie wypłukano treść ropną, a także usunięto macicę [wcześniej płód obumarł od procesu chorobowego - przy. slwstr]. Po kolejnych dwóch laparotomiach w dniach 17 i 18 września stan chorej uległ dalszemu pogorszeniu, pojawiły się cechy niewydolności nerek, wobec czego zastosowano ciągłą hemodiafiltrację. Pomimo stosowanego leczenia nerkozastępczego, przeciwgrzybicznego i dializoterapii stan zdrowia dziewczyny ulegał pogorszeniu. 29 września w godzinach rannych doszło do zatrzymania krążenia. Zastosowane postępowanie reanimacyjne nie dało żadnych rezultatów. O godzinie 6.30 dziewczyna zmarła.
Tak umiera się – dla rzekomego ratowania życia płodu – w Polsce. W bólu, z ropniami w całym ciele, w tym pośladkach, z lekarzami z sumieniem, którzy mówią, by tyle nie myśleć tylko o swoim tyłku.
Fi-LOL-zof
Dramatem Polek w niechcianej ciąży jest, że nawet wielu z ich obrońców to wilki w owczej skórze. Weźmy Jana Hartmana, który w jednym z ostatnich wpisów na swoim blogu stwierdza:
Prawo aborcyjne jest ważne, ale nie bardzo ważne. Realia aborcji tylko w nieznacznym stopniu determinowane są przez przepisy prawa. Czym bardziej są one restrykcyjne, tym aborcja swobodniej funkcjonuje – w „podziemiu” bądź w formie „turystyki aborcyjnej”. Z pewnością całkowity jej zakaz może sprowadzić cierpienia na pewną liczbę kobiet, u których wykryto ciężkie uszkodzenia płodu i poddano nadzorowi, odstraszającemu od aborcji. Nadal jednak prawie wszystkie aborcje będą dokonywane poza prawem i nadal będzie ich bardzo wiele. Liczba dokonywanych aborcji nie zależy bowiem od restrykcyjności zakazów aborcji, lecz od dostępu do antykoncepcji i kultury seksualnej społeczeństwa, opartej na powszechnej edukacji seksualnej.
W rzeczywistości zakaz aborcji, jak widzieliśmy, zabija kobiety, upadla je – skrobanki w podziemiu to ogromne zagrożenie zdrowotne, bo kobieta nie jest otoczona właściwą opieką medyczną.
Ale cóż to obchodzi Hartmana. Jego tak naprawdę nie interesują pojemniki na płody, szuka tylko kolejnego, efektownego pretekstu do ataku na PiS. Tymczasem za piekło, w którym żyją polskie kobiety w niechcianej ciąży nie odpowiada tylko PiS. Co więcej, niezależnie od tego, że w tej chwili to ta partia puszcza oczko do sadystów chcących znieść wszelkie limity w prawie do dręczenia kobiet w niechcianej ciąży, jej ogólny wkład w udrękę polskich kobiet jest póki co niewielki.
Tymczasem to Hartman nawołuje, by walkę z dalszym zaostrzaniem prawa antykobiecego użyć jako pretekst do zwoływania kolejnych marszów demokratycznej opozycji. Tak jakby w tej opozycji nie było partii i ludzi, którzy przez poprzednie 25 lat utrzymywali lub tworzyli barbarzyńskie prawo, którym się dręczy kobiety w niechcianej ciąży już teraz.
Niech Hartman i jego koledzy i koleżanki z Nowoczesnej czy PO, zapatrzeni w kompromis aborcyjny, po prostu spierdalają. Nikt nie potrzebuje ich pomocy, której oni tak naprawdę nie chcą udzielić. PO była u władzy blisko dekadę. Czy zrobiła coś dla polepszenia losu torturowanych kobiet w niechcianej ciąży? Nie. Zawsze zaciekle broniła pseudokompromisu. PO to tacy sami zwolennicy mordowania i torturowania kobiet w niechcianej ciąży jak inne prawicowe partie, w tym PiS.
Tymczasem ekspremier Kopacz i jej koleżanki i koledzy myślą, że wystarczy wdziać czarne szmaty, by nagle stać się wielkimi obrońcami przez PiSowskim atakiem na autonomię kobiet. Wolne żarty.
Czarny protest to nie tylko protest przeciwko chorej ustawie Ordo Juris, to także protest przeciwko choremu pseudokompromisowi, który już teraz upadla, dręczy, a czasami nawet zabija, nieprzeliczoną liczbę kobiet.
Hipertekst
Zacznij od tekstu o wątłym człowieku, potem poznaj historię Agaty Lamczak, zabitej w imię ideologii czczenia płoda, na koniec przyjrzyj się z odrazą wypocinom Hartmana.
Oryginał:https://slwstr.net/blog/2016/dziecko-specyficznie-poczte-i-inne-przykre-historie
0 notes
slwstr-archiwum · 5 years
Text
Liczby i obrazki
Prawdę mówiąc spodziewałem się tego – że sejm uwali projekt liberalizujący zakaz aborcji, zaś będzie pracować nad dalszym wzmocnieniem już w praktyce istniejącego zakazu aborcji. Gdy o tym myślę, bierze mnie smutek, że kilka obrazków pokazywanych do znudzenia, kilka propagandowych filmików, plus jad sączący się z ambon wystarczyły, by ten naród wybrał ludzi, którzy wprowadzą barbarzyńskie i chore przepisy. Cóż mogę zrobić, poza wrzuceniem kilku obrazków, których prolajfowcy nie chcą pokazywać.
1/10 000 urodzeń
Bezmózgowie jest jedną z najczęściej występujących ciężkich wad rozwojowych. Dotknięte nią płody, jeśli zostaną donoszone - większość obumiera przed porodem, umierają prawie zawsze wkrótce po urodzeniu - nie posiadają kory mózgowej i prawie całej reszty mózgu. Czasami posiadają częściowo rozwinięty pień mózgu kontrolujący czynności autonomiczne. Mogą wtedy żyć kilka lat lub miesięcy, ale są de facto niczym więcej niż zbiorem odruchów w niedorozwiniętym ciele.
Tumblr media
Szczególnie nieprzyjemną postacią tej wady jest craniorachischisis – zaburzenie rozwojowe dotyczy nie tylko czaszki i mózgu, ale rozciąga się aż na kręgosłup i rdzeń kręgowy.
Tumblr media
Po nowelizacji ustawy antyaborcyjnej proponowanej przez Ordo Juris jakieś pół setki kobiet rocznie będzie zmuszonych urodzić takie dzieci czy im się podoba, czy nie. Dacie radę, rodzicielstwo jest piękne, a maluszek zawsze was kocha. Nawet jak nie za bardzo ma czym.
Gdy w wyniku zaburzenia rozwojowego dochodzi do wypadnięcia mózgowia poza obręb czaszki, tkanka nerwowa zazwyczaj stopniowo degeneruje. Czasami jednak rodzą się – żywe przez chwilę – dzieci z egzencefalią, czyli mózgowiem poza czaszką. To straszny widok, wstrząs dla rodziców, no i jako wyposażone w mózg być może nieludzko cierpią przez te kilka chwil istnienia poza łonem, trudno powiedzieć.
Tumblr media
Ale jeszcze żaden płód urodzony z egzencefalią nie był na tyle słabym, by nie miał sił na skonanie ku chwale cywilizacji życia.
1/70 000 urodzeń
Otocefalia jest równie nieprzyjemna. Dziecko rodzi się bez szczęki i wraz z głębokimi towarzyszącymi zaburzeniami rozwojowymi czaszki i okolic. Rokowania jak najgorsze - zaburzenie sprawia, że drogi oddechowe funkcjonują tak źle, że nie pozwala to na dłuższe przeżycie.
Tumblr media
Trzeba będzie rodzić i patrzeć jak się dusi - życie bezbronnych jest najważniejsze. Na szczęście tylko jakieś 5 kobiet rocznie będzie musiało donosić taki płód do końca, nie ma się czego aż tak bać.
1/35 000 urodzeń
Bliźniak pasożytniczy to twór, który powstaje w niektórych ciążach bliźniaczych, gdy nie zachodzi pełna separacja między układami krwionośnymi rodzeństwa. Jeśli następuje asymetryczna dystrybucja krwi, jedno z pary będzie się rozwija lepiej, niż drugie.
Tumblr media
Upośledzony bliźniak może przyjąć formę acefalusa – czyli płodu bezgłowego – lub nawet amorfusa, gdy jest bezładnym worem ukrwionych tkanek, często o nowotworowym charakterze.
Przynajmniej nie ma na głowie innych problemów. I nie twór lub wór, tylko bezbronne dzieciątko, trzeba donosić, nawet jesli na 90% zabije to braciszka lub siostrzyczkę, a matkę przyprawi o koszmary.
Oryginał:https://slwstr.net/blog/2016/liczbyiobrazki
1 note · View note
slwstr-archiwum · 5 years
Text
Jeden argument
Dyskusja o aborcji jest niepotrzebnie skomplikowana. Większość argumentów nie jest doskonała – po obu stronach tak zwanego sporu aborcyjnego. Nie ma sensu spierać się o to, czy zarodki i płody to są ludzie, czy nie (w jakimś sensie są, w innych, w tym niektórych etycznie bardzo istotnych, nie). To po prostu abstrakcyjne, czasami dosłownie metafizyczne kwestie, których nie da się jednoznacznie rozstrzygnąć.
Ale nie ma to żadnego znaczenia dla dyskusji o tym, czy zakaz aborcji jest niemoralny.
To naprawdę proste. Żadne znane nam społeczeństwo nie wymaga przymusu donacji narządów. Oczywiście donacja niektórych narządów jest dość radykalnym działaniem. Nie można oddać serca zachowując swoje życie. Uważamy, że nie można wymagać takich poświęceń.
Ale wiele innych narządów można oddać bez tak daleko idących skutków. Można oddać płuco i przeżyć, można oddać jedną nerkę. Można oddać fragment wątroby lub trochę swojej krwi (tak, krew to też narząd, a przynajmniej tkanka o zdefiniowanej funkcji, którą można oddać).
A jednak uważamy, że nie można wymagać nawet takich poświęceń.
Przecież ten, kto otrzymuje pomoc, zwykle otrzymuje w ten sposób życie. Nie można na dłuższą metę przeżyć bez nerek, zaś na krótszą wiąże się to z ogromnymi niedogodnościami. Nie można przeżyć bez wątroby. W krytycznej sytuacji nie da się przeżyć bez przetoczenia krwi.
Tymczasem te poświęcenia, które ratują cudze życia, życia narodzonych, czujących ludzi, to często żadne poświecenia. Jakim poświęceniem jest oddać 20 minut swojego czasu po to, by pobrano od nas trochę krwi, która potem może uratować czyjeś zdrowie i życie?
A jednak panuje powszechna zgoda, że nawet zmuszenie do czegoś tak trywialnego jak donacja krwi, byłoby nieetyczne. Że ludzi można tylko prosić o oddanie krwi.
Tymczasem z jakiegoś powodu uważa się, że kobieta w ciąży musi oddać całe swoje ciało, swoją godność i autonomię, każdą chwilę z 9-miesięcy ciąży, żyjącemu w niej zarodkowi i płodowi, tylko dlatego, że alternatywą jest śmierć tego zarodka czy płodu. Że musi pogodzić się z tym, że umrze, jeśli ma nowotwór, bo rozpoczęcie leczenia zabije płód, więc nie wolno tego robić (choć nowotwór zabijając matkę i tak zabije tenże, jakże cenny dla niektórych, płód).
Tej samej kobiety, gdyby donosiła ciążę, chwilę po porodzie nie można by zmusić do oddania nawet mililitra krwi urodzonemu dziecku, choćby to było konieczne dla ratowania tegoż dziecka. Czy to nie zadziwiający paradoks?
Innymi słowy, zakaz aborcji dosłownie traktuje kobiety w ciąży jak wory na płody. To ich jedyna funkcja, która momentalnie unieważnia ich całe człowieczeństwo.
Nikt w tym kraju nie może cię zmusić, żebyś poszedł oddać krew, mimo, że przez to realnie umierają narodzeni ludzie.
Mało tego, w tym kraju nie wolno oddać ci dobrowolnie nerki komukolwiek innemu, niż członkowi rodziny. A nawet to wiąże się z wieloma obostrzeniami i kontrolą psychologa:
Osoba, która chce zostać dawcą nerki musi podjąć swoją decyzję świadomie, dobrowolnie (co potwierdza badanie psychologa), a nie na skutek presji rodziny, czy biorcy. Decyzja o oddaniu nerki nie może być podyktowana chęcią zysku i musi być wyrażona w formie pisemnej. Na każdym etapie przygotowań, nawet tuż przed operacją, potencjalny dawca, może się wycofać bez podawania przyczyny.
Ale wkrótce każda kobieta będzie musiała być gotowa umrzeć, żeby tylko lekarze przypadkiem nie uszkodzili zarodka lub płodu w jej wnętrzu, próbując ratować jej życie. Nikt się nie będzie upewniał, czy chce umierać.
Co z tego, że aborcja zabija płody? Brak przymusu donacji krwi zabija tysiące ludzi, którzy przeżyliby, gdyby banki krwi pełne były tkanki utoczonej pod przymusem z nawet niechętnych temu donatorów, wszystko w imię ochrony życia.
Ale tak nie jest. Czemu? Życie narodzonych mniej cenne?
Jeśli na serio wierzysz, że zakaz aborcji jest moralny, jesteś nieludzko głupi, lub nieludzko niegodziwy. To naprawdę tak proste – albo każdy wbrew swojej woli musi oddawać swoje ciało dla dobra innych, albo nikt nie powinien tego robić. Teraz próbuje się zmusić tylko jedną specyficzną grupę do przymusowych poświęceń: kobiety w ciąży.
To próba zamienienia ich w żywe reaktory biologiczne, dostarczające, czy tego chcą czy nie, tkanek i substancji odżywczych hodowanym w nim płodom.
Tak, hodowanym płodom. Bo jeśli człowieka zamienia się w pozbawiony własnej woli wór na płody, nie mówmy dłużej o macierzyństwie, rodzicielstwie i innych takich farmazonach. Mówimy o hodowli płodów w biologicznych pojemnikach, o prawdziwie szatańskiej, okrutnej biotechnologii.
Oryginał:https://slwstr.net/blog/2016/jeden-argument
0 notes
slwstr-archiwum · 5 years
Text
Piekło
Gdy zasugerowałem na fanpage’u mojego bloga, że napiszę notkę o najstraszniejszej znanej mi chorobie, wielu czytelników pozwoliło sobie zgadywać, co to będzie. Nikt nie trafił, choć niewątpliwie niektóre z wymienionych chorób sam umieściłbym wśród najstraszniejszych ze strasznych. Ostatecznie jest to kwestia osobistych preferencji czy raczej lęków co do tego, jak nie chcielibyśmy żyć i/lub umierać.
Schorzeniem, które na mnie wywarło największe, niepokojące wrażenie, jest ciężki przypadek amnezji. Przypuszczam, że to dlatego, że sam swego czasu doznałem, na szczęście niewielkich, uszczerbków w pamięci. Wspomnienie tych przemijających problemów wystarczyło jednak, by historia Clive’a Wearinga, którą za chwilę wam przedstawię, zmroziła mnie do szpiku kości.
Tumblr media
Muzykolog i zapalenie mózgu
Urodzony w 1938 Wearing cieszył się udaną karierą muzykologa, dyrygenta i pianisty. Do jego szczególnych osiągnięć należała edycja dzieł kompozytora późnego renesansu Rolanda de Lassusa. W 1968 roku Wearing założył chór Europa Singers of London, znany między innymi z cenionych wykonań Nieszporów Monteverdiego. Muzyczne osiągnięcia Wearinga sprawiły, że został zatrudniony przez BBC. Tam w 1981 roku, w dniu ślubu księżnej Diany i księcia Karola, odpowiadał za muzyczną zawartość Programu 3 radia.
Pewnego marcowego dnia 1985 roku jego kariera załamała się. Początkowo nic tego nie zapowiadało – ból głowy zwykle nie zwiastuje niczego poważnego. Ale już następnego dnia Wearing miał problemy z odpowiadaniem na nawet proste pytania, które zadawała mu jego żona Deborah. Doktor, do którego zabrała męża, stwierdził jednak, że to nic poważnego, zwykła grypa i przemęczenie wywołane pracą. Polecił odpoczynek i przepisał pigułki na sen. Zasugerował też Deborah, że nie musi pilnować męża i może spokojnie pójść do pracy – pigułki miały go uśpić co najmniej na osiem godzin.
Gdy Deborah wróciła z pracy, natychmiast zorientowała się, że stało się coś niedobrego. Zamiast chorego męża zastała puste łóżko w nieładzie. Dopiero po pewnym czasie otrzymała telefon z policji. Clive’a, snującego się bez celu po mieście, znalazł jakiś taksówkarz.
W szpitalu lekarze mieli złe wieści. Po wykonaniu dokładniejszych badań okazało się, że mąż Deborah zachorował na opryszczkowe zapalenie mózgu. To nader rzadka choroba, wywołana przez wirusy opryszczki, którym udało się przedostać do mózgu i zaatakować budujące go komórki. Nieleczona powoduje śmierć w około 70% przypadków. Jeśli pacjentom poda się wysokie dawki leku przeciwwirusowego, śmiertelność spada do około 30%. Nawet wtedy ci, co przeżywają, cierpią zwykle na poważne powikłania wynikłe z uszkodzeń neurologicznych mózgu.
Tumblr media
Trójwymiarowa struktura wirusa HSV wywołującego opryszczkowe zapalenie mózgu. Autor: Thomas Splettstoesser, użyte na licencji CC BY SA 4.0.
Clive nie był tu wyjątkiem, ale postać, jaką przyjęły te uszkodzenia, miała się okazać unikalna.
Otchłań
Wywołane chorobą uszkodzenia mózgu doprowadziły u Wearinga do rozwoju ciężkiego przypadku współwystępującej amnezji wstecznej i następczej.
Wearing nie był w stanie przypomnieć sobie praktycznie żadnych wydarzeń ze swojego życia. Nie poznawał w zasadzie nikogo z wyjątkiem swojej żony.  Nawet jej mówił, że jest pierwszym człowiekiem, jakiego widzi na oczy. Czyli choć wiedział, kim jest jego żona, nie pamiętał żadnych z nią wcześniejszych spotkań. Stracił też pamięć smaków i zapachów.
Rozwój ciężkiej amnezji następczej spowodował z kolei, że Wearing przestał zapamiętywać jakiekolwiek nowe wspomnienia. Jeśli ktoś wszedł do jego pokoju, jawił mu się nie tylko jako pierwszy widziany w całym życiu na oczy człowiek, ale też zostawał zapominany niemal natychmiast, gdy Wearing przestawał nań patrzeć. Po chwili ta sama osoba znowu wydawała mu się pierwszym w życiu widzianym człowiekiem.
Jedyna część pamięci, która zdawała się u Wearinga funkcjonować prawidłowo, to pamięć krótkotrwała. Ale ta sięgała maksymalnie 30 sekund w przeszłość, zwykle krócej.
Przypadek Wearinga, w artykule Abyss (Otchłań) napisanym dla magazynu The New Yorker, opisał brytyjski neurolog Oliver Sacks. Sacks zwrócił uwagę, że spotkanie z Wearingiem zaskoczyło go. Wcześniej znał go głównie z filmów dokumentalnych, nagranych jeszcze w latach 80. zeszłego wieku, oraz z korespondencji z żoną Wearinga.
Wearing w jakiś czas po chorobie popadł w depresję. Uwieczniono to między innymi na filmie, który nakręcono rok po tym, jak Wearing stracił pamięć. Widać w nim, jak często ulega atakom skrajnych emocji. Gdy po wielu latach Sacks wreszcie spotkał się z Wearingiem osobiście, przywitał go mężczyzna zaskakująco rozmowny, na swój sposób pogodny.
Dopiero przebywanie z Wearingiem przez dłuższą chwilę pozwalało zorientować się, że jego umysł wciąż balansuje nad otchłanią:
Gadatliwość Clive’a, jego niemal kompulsywna potrzeba rozmowy i podtrzymywania konwersacji, służyła zbudowaniu niepewnego mostu, a gdy przestawał mówić, otchłań czekała, by go pochłonąć. To w istocie miało miejsce, gdy wyszliśmy do marketu, zaś ja i on oddzieliliśmy się na chwilę od Deborah. Nagle wykrzyknął: „Jestem świadomy teraz… Nigdy wcześniej nie widziałem człowieka… przez trzydzieści lat… to jest jak śmierć!”. Wyglądał na bardzo rozzłoszczonego i zestresowanego. Deborah stwierdziła, że personel [placówki opiekuńczej – przyp. slwstra] nazywa takie ponure monologi jego śmierciami – notują, jak wiele przydarza mu się danego dnia czy tygodnia, i wnioskują na tej podstawie o stanie jego umysłu.
Świadomość
Zastanówmy się, jak bardzo odmienne od doświadczenia większości ludzi musi być codzienne życie Wearinga. Gdy piszę te słowa, a wy je czytacie, do naszej świadomości napływają bodźce. Kognitywna maszyneria naszego mózgu tworzy z nich nieustannie zmieniającą się sensoryczną reprezentację świata wokół. Jest ona na bieżąco scalana z tym, czego doświadczaliśmy wcześniej – naszymi prywatnymi historycznymi narracjami. Przykładowo jeśli skupię się na komputerze, na którym piszę te słowa, nie tylko wiem, że jest to komputer, mam też jakieś wyobrażenie, jak ten konkretny komputer znalazł się w tym konkretnym miejscu. Co więcej, to, co na nim piszę, zostawi ślad w mojej pamięci. Jeśli przerwę pisanie i wrócę do komputera za godzinę lub jutro, będę wiedział, skąd to, co jest wyświetlone na ekranie, się tam wzięło.
Wearing jest pozbawiony tego wszystkiego. Nie pamięta zdarzeń ze swojego życia sprzed choroby. To, czego doświadczył po chorobie, nie odciska się trwale w jego pamięci. Doświadczenie Wearinga to czysta świadomość teraz. Stąd sytuacje takie jak opisana przez Sacksa w cytowanym wcześniej fragmencie. Gdy uwaga Wearinga przestaje się skupiać na czymś dziejącym się wokół niego, gdy zwraca się ku sobie, jedyne, czego doświadcza, to poczucie świadomości, którego jednak nie może scalić z żadnymi wspomnieniami wcześniejszych wydarzeń. Stąd wrażenie, że to jak śmierć.
To coś, od czego Wearing nie może uciec – nieustanne poczucie, że właśnie wynurzył się z nieświadomości. Że jeszcze przed chwilą nie żył. To zarazem coś, co odróżnia go od innych znanych przypadków amnezji. Ludzie z ubytkami pamięci, choć nie mogą być świadomi samych ubytków, zwykle potrafią je wykryć pośrednio, jako niespójności w historycznej narracji, którą ludzkie umysły, każdy na swój sposób, nieustannie budują z okruchów własnych wspomnień i wiedzy o tym, jak działa świat. Ale Wearing nie ma żadnej narracji, która pozwalałby mu wykryć ubytki.
Najbardziej upiornym świadectwem niekończącej się gehenny Wearinga jest dziennik, który założył po zachorowaniu.
Tumblr media
Jak widać, pełen jest powtarzalnych zwrotów, których większość jest wariacją na temat:
Jestem wreszcie świadomy (pierwszy raz). Jestem całkowicie doskonale świadomy (pierwszy raz). Wreszcie ostatecznie i doskonale przytomny (pierwszy raz).
Takie zapiski ciągną się w dzienniku Wearing dekadami. Gdy tylko Wearing coś w nim zapisze, natychmiast o tym zapomina. Ale wciąż rozpoznaje swoje pismo, co prowadzi go do wniosku, że wcześniejszy zapis musiał być przez niego zrobiony, gdy w istocie był nieprzytomny, może nawet martwy. Brak jakichkolwiek innych wspomnień sprawia, że to jedyna racjonalizacja, jedyna rekonstrukcja, jaką jest w stanie wygenerować umysł Wearinga: że to, co jego ręka napisała wcześniej, nie było napisane przez niego w stanie świadomości.
Dlatego te zapisy są zwykle pokreślone. Wearing może zapisać zdanie o tym, że wreszcie jest doskonale świadomy, ale już kilkanaście sekund później patrzy na zapisek, który wygląda dlań jak wyraźnie zrobiony jego ręką, którego wykonania jednak absolutnie nie pamięta.
Jego życie to nieustanne teraz.
Miłość, muzyka i paradoksy pamięci
W tym momencie możecie zadać pytanie: Zaraz, skoro Wearing nic nie pamięta, to w jaki sposób może cokolwiek mówić, pisać? W jaki sposób może poznać swoją żonę, skoro nie pamięta spotkań z żadnymi ludźmi?
Wynika to z faktu, że pamięć występuje w różnych postaciach, a nie każda z nich została jednako uszkodzona u Wearinga:
Tumblr media
Dwa główne rodzaje pamięci to pamięć deklaratywna, zwana też jawną, oraz pamięć niejawna. Jak wskazuje nazwa, pamięć jawna ma postać wspomnień, które możemy świadomie przywoływać. Obejmuje ona pamięć epizodyczną, czyli pamięć o wydarzeniach, i pamięć semantyczną, czyli pamięć językową, która jest wiedzą o rzeczach, słowach i relacjach między nimi, choć nie w kontekście zdarzeń.
Pamięć epizodyczna pozwala odpowiedzieć na pytanie w rodzaju: Kiedy ostatni raz widziałeś(-aś) swoich rodziców? Pamięć semantyczna pozwala z kolei odpowiedzieć na pytania takie jak Co to jest?, gdy pokazana jest nam jakaś znana nam rzecz.
Pamięć niejawna obejmuje informacje, których nie wydobędzie się na zewnątrz pytaniami. Główną część tej pamięci stanowią wszelkie umiejętności.
Gdy wirus zaatakował mózg Wearinga, uszkodził różne jego obszary w odmienny sposób. Zniszczył mu między innymi hipokamp, strukturę znajdującą się w głębi mózgu, która jest kluczowa dla formowania trwałych wspomnień (a więc przenoszenia informacji z pamięci tymczasowej do pamięci trwałej).
Tumblr media
To dlatego Wearing cierpi na amnezję następczą, nie może zapamiętywać nowych rzeczy na stałe, dysponuje jedynie pamięcią tymczasową, rozciągającą się na nie więcej niż pół minuty wstecz.
Inne uszkodzenia upośledziły z kolei funkcje związane z pamięcią długotrwałą, w największym stopniu związane z pamięcią epizodyczną, która została praktycznie wykasowana. Pamięć semantyczna cześciowo zachowała się – to dlatego Wearing może prowadzić rozmowy, nawet jeśli ich tematyka z konieczności jest ograniczona do kilku prostych tematów, zaś odpowiednie pytania mogą łatwo ujawnić luki także w tym rodzaju pamięci.
Jednak najbardziej zaskakujące jest to, że pamięć niejawna wydaje się u Wearinga nienaruszona. Ten człowiek, który pamięta nie więcej niż 30 sekund swojego życia, jest nadal w stanie nie tylko pisać swój dziennik, ale też doskonale grać na fortepianie, a nawet dyrygować chórem.
Tumblr media
Ci, którzy znali Wearinga, nim zachorował, są zgodni – w pełni zachował swoje umiejętności muzyczne. Potrafi odegrać całe utwory, najwyraźniej wciąż pojmując ich strukturę, emocje i sens. Potrafi spójnie pokierować zespołem innych wykonawców, w tej jednej czynności najwyraźniej nie ograniczony do krótkiego, półminutowego okna, w którym zamyka się reszta jego świadomej egzystencji. Jednocześnie zapytany o to, czy może zagrać jakiś utwór, odpowiada zwykle, że nigdy go nie grał, choćby w rzeczywistości grał go chwilę wcześniej.
Wciąż nie rozumiemy, czym dokładnie jest muzyka z punktu widzenia biologii ani na czym polega percepcja i wytwarzanie muzyki od strony kognitywnej. Przykład Wearinga pokazuje jednak, że musi być to zjawisko dość odmienne od rozumienia złożonych struktur językowych, bo choć nie jest on w stanie przeczytać ze zrozumieniem żadnego dłuższego tekstu, nadal potrafi rozumieć i odtwarzać muzykę.
Przy całej niebywałej dewastacji jego pamięci jeszcze jeden obszar pozostał u Wearinga nienaruszony – miłość do żony. Clive nie tylko potrafi rozpoznać Deborah, choć zarazem nie pamięta, by się kiedykolwiek wcześniej spotkali, ale też reaguje na nią niezmiennym oddaniem i adoracją.
Tumblr media
Clive wziął ślub z Deborah zaledwie rok przed zachorowaniem.
Sacks spekuluje, że znaczącą rolę odgrywa w tym fakt, że Wearing zachorował zaledwie rok po ślubie, gdy jego odczucia do żony były szczególnie intensywne. Odcisnęły się one w innych obszarach pamięci niż te związane z pamięcią epizodyczną i semantyczną, związanych z warunkowaniem emocjonalnym, które najwyraźniej nie zostały tak wyniszczone.
Miłość do żony, razem z muzyką, to jedyne rzeczy, które wciąż przelotnie wiążą Wearinga z egzystencją, która jest dla nas zrozumiała. Jak opisał to Sacks:
Minęło 20 lat, odkąd Clive zachorował, i dla niego nic się nie zmieniło. Można powiedzieć, że wciąż tkwi w 1985 roku, czy raczej, biorąc pod uwagę jego amnezję wsteczną, w 1965. W innym sensie znajduje się nigdzie, zupełnie wypadł poza czas i przestrzeń. Nie posiada żadnej wewnętrznej narracji, nie wiedzie swojego życia jak reszta z nas. A jednak wystarczy spojrzeć na niego przy klawiaturze lub z Deborah, by poczuć, że w takich chwilach znowu jest sobą, cały i żywy.
Przy pisaniu tego wpisu wykorzystałem:
The Abyss | Oliver Sacks
The Death Of Yesterday | Louise France
The man who keeps falling in love with his wife | Deborah Wearing
Śledź mnie na Twitterze
Oryginał:https://slwstr.net/blog/2016/pieko
0 notes
slwstr-archiwum · 5 years
Text
Lekarstwo
Wychodzi na to, że dni tak zwanych terapii konwersyjnych dla dzieci i nastolatków, czyli formy tortur aplikowanych młodym gejom i lesbijkom z polecenia chorobliwie homofobicznych rodziców, są policzone. Przynajmniej w USA.
Wpisuje się to w długą listę zmianę, które psychiatrię i psychologię z narzędzi dręczenia lesbijek i gejów uczyniły dziedzinami także i dla tych grup użytecznej pomocy.
Kluczowe było oczywiście skreślenie homoseksualizmu z listy chorób. Kulisy tegoż obrosły legendami. Popularna narracja, rozpowszechniania przez kręgi bezinteresownie nienawidzące gejów i lesbijek, jest taka, że oto podstępne, wpływowe lobby, skrytymi naciskami i niezgodnie z duchem obiektywnej nauki, doprowadziło do usunięcia owej przypadłości z listy zaburzeń, kierowane politycznym interesem i wbrew faktom.
Cóż, prawda jest taka, że w tej narracji jest trochę prawdy. Przynajmniej o tyle, że działania politycznie motywowanych aktywistów niechybnie przyśpieszyły proces uzdrowienia nauki z homofobicznych przesądów. Oto jak to nastąpiło.
Fakt 1: homoseksualizm dostał się na listę chorób dzięki działaniom pseudouczonych
Homoseksualizm po raz pierwszy znalazł się w sposób oficjalny na liście zdefiniowanych chorób w 1952 roku, w pierwszym wydaniu podręcznika Diagnostic and Statistical Manual of Mental Disorders (DSM). Ten amerykański podręcznik jest chyba najwazniejszym katalogiem zaburzen psychicznych na świecie, obok może analogicznej klasyfikacji światowej organizacji zdrowia zwanej ICD (obejmującej wszelkie choroby, nie tylko psychiczne). Nawiasem mówiąc na listę ICD homoseksualizm trafił w 1972 roku.
W pierwszym wydaniu DSM z 1952 roku homoseksualizm klasyfikowano jako rodzaj socjopatycznego zaburzenia osobowości. W wydaniu drugim z 1963 roku zmieniono klasyfikację homoseksualizmu na dewiację seksualną. Główną podbudową teoretyczną tych klasyfikacji były teorie psychoanalityczne, które aż do lat 60 zeszłego wieku dominowały w psychiatrii i psychologii klinicznej.
W przypadku homoseksualizmu teorie te dotyczyły jego przyczyn. Słynna nadopiekuńcza matka i nieobecny ojciec, które do dziś pojawiają się w fantazjach psychoanalityków, to typowe przykłady psychoanalitycznych fantazji, dziecięcych traum, które miały być źródłem patologii w dorosłym życiu.
Przyjmowano, że traumy te, nieuświadomione, zaburzały właściwy rozwój psychologiczny, zaś lekarstwem na to miałaby być odpowiednia analiza, która wydobyła by je na wierzch, uświadamiając pacjentowi źródła jego problemów i umożliwiając ich przezwyciężenie.
Freud i homoseksualizm
Tumblr media
Kenneth Lewes, autor krytycznej pracy o psychoanalizie homoseksualizmu, sugerował, że twórca psychoanalizy stworzył cztery niezależne teorie homoseksualizmu:
jako konsekwencja konfliktu Edypa. Chłopiec odkrywa, że jego matka jest „wykastrowana”. Lęk przed kastracją skłania go do poszukiwania „kobiety z penisem”, czyli chłopca o sfeminizowanym charakterze
przyszły homoseksualista jest tak przywiązany do matki, że się z nią identyfikuje i narcystycznie szuka obiektów miłości podobnych sobie, by móc je kochać tak jak matka kocha jego
jako „odwróconego” kompleksu Edypa, gdy chłopiec szuka miłości ojca i czyni to przyjmując sfeminizowaną identyfikację i wracając do analnej fazy rozwoju psychoseksualnego
jako sadystyczna zazdrość o braci i ojca jest przetworzona w miłość do innych mężczyzn
Przytaczam to nie tylko jako ciekawostkę, ale i by uświadomić groteskowość psychoanalitycznych teorii o genezie homoseksualizmu, przynajmniej tych stworzonych przez samego ojca psychoanalizy. Freud nawiasem mówiąc nie postrzegał homoseksualizmu jako czegoś złego, czy czegoś, co by można było co do zasady zmienić. Co więcej, wyznając teorię wrodzonego biseksualizmu ludzi, traktował on homoseksualne zachowania jako składnik normalnej wariacji zachowań wszystkich ludzi.
To postfreudowscy psychoanalitycy stoczyli się w jawną niechęć do homoseksualistów, ledwo tylko maskowaną uczonym dyskursem, mającym zracjonalizować ich fobię wobec niezrozumiałej mniejszości.
Sandor Rado i stworzenie homofobicznej psychoanalizy
Kluczowe dla uformowania homofobicznej pseudonauki były jednak prace innego psychoanalityka, Sandora Rado. Odrzucił on freudowskie teorie o wrodzonym biseksualizmie. W homoseksualizmie widział czysto patologiczną niechęć do przeciwnej płci, konsekwencję ataków rodziców na dziecięcą seksualność przyszłego homoseksualisty.
Poglądy Rado, w mniej lub bardziej zmienionej formie, zostały zaakceptowane przez innych psychoanalityków. To właśnie takie teorie, nieugruntowane w żadnych poprawnych metodologicznie badaniach, a jedynie będących dość swobodnymi konstruktami teoretycznymi, doprowadziły do wpisania homoseksualizmu na listę zaburzeń DSM w 1952 roku.
Psychoanalityczne studium homoseksualisty
Główna praca, która zdawała się potwierdzać psychoanalityczne rojenia o patologicznym charakterze homoseksualizmu ukazała się w 1962 roku. „Homosexuality: A Psychoanalytic Study of Male Homosexuals” zawierała efekt badań nad 106 męskimi homoseksualistami i kontrolą w postaci 100 heteroseksualistów. A właściwie nie nad homoseksualistami, tylko nad ich psychoterapeutami, bo badanie polegało na wypełnianiu kwestionariuszy przez terapeutów.
Zrealizowana przez psychoanalityków wprost odwołujących się do teorii Rado, jest chyba głównym źródłem dominujących pseudonaukowych koncepcji genezy homoseksualizmu jako nabytej przypadłości wynikłej ze wzrastania w środowisku dominującej matki i nieobecnego ojca.
Jest też pełna elementarnych błędów metodologicznych. Idea kontroli dobranej tak, by w miarę możliwości odpowiadała grupie badanej pod każdym względem za wyjątkiem czynnika, którego wpływ jest badany, była autorom tego badania całkowicie obca.
Chyba jednak najciekawszym postępkiem było wzięcie jako grupę badaną stu osób, które były dobrane na podstawie kryterium patologii, rzeczywistej lub odczuwanej - wszyscy stanowili pacjentów psychoanalityków. Krótko mówiąc, w badaniu tym nie uczestniczył ani jeden gej, który sam siebie by postrzegał jako osobę zdrową.
Trudno się dziwić szamanom psychoanalizy. Oni prawdopodobnie naprawdę uważali, że nie ma czegoś takiego jak zdrowy homoseksualista. Inny psychoanalityk, autor książki „Reason and Emotion in Psychotherapy”, napisał w niej, że:
utrwaleni homoseksualiści są w naszym społeczeństwie niemal niezmiennie neurotyczni i psychotyczni (…) tak więc tak zwana grupa normalnych homoseksualistów jest nie do znalezienia.
Takiej jakości nauka stanowiła podstawę dla uznawania homoseksualizmu za chorobę. I nie miejcie złudzeń, tego rodzaju groteskowe koncepcje są bardzo wpływowe. Dość powiedzieć, że podobne nonsensy powtarza guru polskiej psychoterapii Wojciech Eichelberger, na przykład w tym wywiadzie:
Szukanie miłości w objęciach innych mężczyzn jest także skutkiem ojcowskiej zdrady?
- Czasami na tym tle mogą pojawić się psychogenne zaburzenia tożsamości płciowej. Gdy ojciec jest uległy, zalękniony, upokarzany przez dominującą, autorytarną matkę, wtedy syn, patrząc na ojca, myśli: "Nie chcę być taki jak on". Takie postanowienie zawiera w sobie potencjalną groźbę odmowy bycia mężczyzną dla kobiet, a nawet bycia mężczyzną jako takim. (...)
Gdy taki chłopiec dorośnie, związek z kobietą jawi mu się jako katastrofa.
- Nie chce stać się takim mężczyzną jak ojciec. W dodatku, patrząc na to, co dzieje się między matką a ojcem, widzi, że wejście w związek z kobietą musi skończyć się dla niego tym, co spotkało ojca - wstydem, upokorzeniem, "wykastrowaniem". Wiele zależy od tego, co się dalej wydarzy w jego życiu. Tak czy owak będzie podatny na wszelkie próby uwiedzenia ze strony mężczyzn. Bardzo potrzebuje ich towarzystwa, silnych i opiekuńczych ramion. Pragnie kogoś, kto jest dla niego wzorem, intelektualnym i emocjonalnym partnerem, a nie gapą i ciamajdą jak ojciec.
Będąc gejem, mężczyzna i tak jest najczęściej odrzucany i upokarzany przez swoje środowisko.
- Tak, bo ciężko uciec od takiego dziedzictwa. Dorosły syn przeżywa te same emocje co ojciec, tyle że ojca upokarzała matka, a jego heteroseksualne otoczenie. Syn chce być za wszelką cenę inny od ojca, a podąża dokładnie jego śladem. Te same emocje i traumy stają się udziałem ich obu.
Homoseksualizm jest reakcją na zdradę ojca?
- Nie wszystko o gejach i nie wszystkich gejów da się do końca zrozumieć w tych kategoriach. Tylko u części homoseksualnych mężczyzn psychogenne uwarunkowania są wyraźne i być może decydujące. Zaryzykowałbym jednak przypuszczenie, że coraz powszechniejszy męski homoseksualizm jest wielkim wołaniem o prawdziwego ojca.
Dla polskiego psychoterapeuty ataki homofobicznego otoczenia są tak naprawdę elementem patologii zdradzonego przez ojca geja, który po prostu replikuje upokorzenia rodziciela podporządkowanego matce…
Wybaczcie, ale dla mnie to niewyobrażalny bełkot, dodatkowo całkowicie wyssany z palucha psycho-mędrca.
Fakt 2: homoseksualistów nigdy nie leczono, a tylko poddawano torturom
Widzieliśmy już jaka nauka wykorzystana została dla uzasadnienia traktowania homoseksualizmu jako choroby. Nie trudno się domyślić, że wywiedzione z tak aberracyjnych poglądów terapie miały znacznie gorsze skutki, niż rzekoma choroba, której miały zaradzić.
Terapia konwersyjna
Typowym przykładem takowych była terapia konwersyjna, zwana też czasami reparatywną, która występowała w kilku wersjach. Jedna z nich wykorzystywała pornografię i elektrowstrząsy. Nie chodzi o takie elektrowstrząsy jak te stosowane, także dzisiaj, w terapii na przykład depresji, gdy w pewnym sensie resetuje się nimi mózg przepuszczając przezeń prąd elektryczny o odpowiednim napięciu i natężeniu. Chodziło o zwykłe, możliwie bolesne kopanie prądem, mające służyć jako bodziec w budowaniu negatywnych asocjacji, aplikowane elektrodami podłączonymi do rąk lub genitaliów.
Choremu pokazywano pobudzające dla niego obrazki w rodzaju homoseksualnej pornografii i rażono prądem, tak, by zaczęło mu się to kojarzyć z czymś nieprzyjemnym. Potem dawano mu do ręki pornografię heteroseksualną i kazano się masturbować, także celem wytworzenia asocjacji określonych bodźców seksualnych – tym razem z przyjemnymi doznaniami.
Et voila, homoseksualista uzdrowiony potęgą nauki! Tylko że nie. Dziś wiadomo, że w ten sposób można co najwyżej wyprodukować znerwicowanego osobnika z głębokimi zaburzeniami seksualności (i nie tylko seksualności).
Lobotomia
Tumblr media
Inni uciekali się do prostszych metod, na przykład lobotomii, czyli pocięcia płatów czołowych. Lobotomia to forma psychochirurgii, niezmiernie popularna w pierwszej połowie XX wieku i części drugiej połowy. Oparta na wziętej z sufitu (to znaczy nie zakorzenionej w żadnej rzeczywistej wiedzy o neurofizjologii i neuroanatomii) teorii o zafiksowanych połączeniach nerwowych, miała leczyć z chorób powodowanych tymi połączeniami przez ich fizyczne zniszczenie. W założeniach taki pocięty mózg miał się adaptować, uwolniony od utrwalonych w połączeniach nerwowych fiksacji.
W praktyce, choć lobotomia rzeczywiście skutecznie usuwała objawy wszelkich stanów sprzed zabiegu, robiła to zamieniając leczonego w roślinę. Dotyczyło to także leczonych w ten sposób homoseksualistów. Człowiek z pociętym mózgowiem zazwyczaj rezygnował z homoseksualnego stylu życia, gdyż rośliny nie są znane ze szczególnie rozbudowanych stylów życia w jakiejkolwiek formie.
Fakt 3: Aktywiści przyśpieszyli przekonanie się środowiska psychiatrów i psychologów do lepszych teorii naukowych
Pod wieloma względami okres po II WŚ był najgorszym dla gejów i lesbijek w całym stuleciu. Systemy prawne większości krajów wciąż zawierały przepisy kryminalizujące zachowania homoseksualne (ich ofiarom padł między innymi Alan Turing). Z kolei lekarze – psycholodzy i psychiatrzy – czyhali na ofiary, które wpadły w sidła medycyny rzekomo stroskanej dobrostanem zaburzonych homoseksualistów. Oferowali lobotomię, kastrację farmakologiczną lub rażenie prądem jako cudowne środki na wykurowanie homoseksualnej przypadłości.
Ale rzeczy miały się zmienić na lepsze.
Nauka na odsiecz
Dotychczas nakreślony przeze mnie obraz psychiatrii i psychologii wyglądał cokolwiek ponuro, przynajmniej z punktu widzenia ludzi LGBT. Nie wszystko było jednak tak straszne.
Tumblr media
W młodości Evelyn Hooker chciała zostać pedagogiem, ale nauczyciele przekonali ją, by zdawała na Uniwersytet Kolorado. Tam dostała się pod opiekę Karla Muenzingera, który uczył takiej psychologii, która faktycznie była nauką: zamiast siedzieć z pacjentem na kozetce i szukać wyjaśnień różnych kompleksów w traumach dzieciństwa jego studenci badali na przykład zdolność uczenia się metodą prób i błędów u szczurów laboratoryjnych w dobrze zaplanowanych, poddanych rygorom statystyki i metodologii eksperymentach.
Gdy później Hooker trafiła na uniwersytet UCLA, została cenionym wykładowcą, zaś na prowadzonych przez siebie kursach wstępnych z psychologii poznała Sama Froma. Zaprzyjaźniła się z nim na gruncie prywatnym. From był nietypowy – był normalnym gejem. Podobnie jak jego przyjaciele, z którymi stopniowo zapoznał Hooker.
W ten sposób uzyskała ona dostęp do demografii, o której psychoanalitycy bez żenady pisali, że w ogóle nie istnieje – gejów, którzy nie byli psychotykami i neurotykami, zalegającymi na kozetkach uczonych eksploratorów tego, co Nieświadome.
W efekcie w środowisku psychiatrów i psychologów panował konsensus, że po prostu jedną z konsekwencji homoseksualizmu są różne patologie i zaburzenia. Ewentualnie, że różne wcześniejsze patologie prowadzą do różnych zaburzeń, wśród których występuje homoseksualizm, stąd ta szokująca wszechobecność nienormalności w zbadanej populacji homoseksualistów. Problemem był mechanizm wzajemnych oddziaływań rzeczonych patologii, nikt nie dyskutował nad tym, czy sam homoseksualny popęd musi być związany z innymi patologiami. To było oczywiste.
Jeszcze w latach 40 XX wieku Evelyn Hooker zaczęła prowadzić wywiady z przyjaciółmi Froma. Niestety pracę tę przerwała na pewien czas z powodu rozwodu. Powróciła do niej po 1951. Ale tym razem postanowiła wszystko przeprowadzić inaczej. Same wywiady uznała za poznawczo bezwartościowe. Cóż, nie była psychoanalitykiem, któremu kilka własnoręcznie zgromadzonych anegdot starczyłoby za podstawę „naukowego postępu” i pozwoliło opracować wyrafinowane teorie na temat trudnego dzieciństwa fatalnie zaburzającego właściwe ukierunkowanie libido.
Zamiast tego zaaplikowała do Narodowego Instytutu Zdrowia Psychicznego o grant badawczy, z którego chciała sfinansować badania porównawcze grupy mężczyzn homo- i heteroseksualnych, dobranych pod względem wieku, IQ i wykształcenia. Potem poddała ich trzem testom psychologicznym: testowi Rorschacha, MAPS oraz testowi TAT. Były to popularne testy używane w profesji psychologicznej.
Hooker pokazała wyniki tych testów trzem uznanym ekspertom specjalizującym się w badaniach z ich użyciem. Jaki był efekt? Żadne z ekspertów nie potrafił na podstawie wyników wskazanych testów odróżniać homo i heteroseksualistów w sposób statystycznie istotny. Krotko mówiąc, ich decyzje okazywały się losowym zgadywaniem.
Dziś wiemy, że wszystkie te testy mają co najmniej wątpliwą wartość poznawczą (wynik testu Rorschacha de facto nic nie mówi o badanym, za to sposób jego interpretacji może dużo powiedzieć o interpretującym).
W żaden sposób nie dewaluuje to wartości wyników Hooker, która w niezwykle klarowny sposób pokazała, iż twierdzenie, że istnieją obiektywne, naukowe dowody na istnienie wykrywalnych psychologicznymi badaniami różnic w przystosowaniu homo- i heteroseksualnych mężczyzn było zwyczajnie fałszywe i pozbawione naukowych podstaw.
Krótko mówiąc, Hooker nie tylko powiedziała coś niezwykłego o gejach – że być może nie są chorzy – ale też wskazała coś szokującego o badających ich lekarzach i naukowcach: że najwyraźniej produkują oni wiedzę całkowicie wyssaną z palca. Używając tych samych testów, których standardowo oni używali do identyfikacji patologii homoseksualizmu, obnażyła ich uprzedzenia.
Anonimizacja testów w badaniu Hooker odcięła psychologów od jedynego faktycznego źródła rzekomej wiedzy o patologicznych cechach gejów – oczekiwań co do występowania takich patologii. Nie wiedząc z góry kto jest a kto nie jest gejem, zatracili oni zdolność wykorzystania swoich uczonych testów do dokonania jakiejkolwiek statystycznie istotnej dystynkcji między tymi grupami.
Hooker pokazała, że psycholodzy widzący w gejach patologię, widzieli w wynikach swoich badań to co chcieli widzieć.
Wściekłość aktywistów
W 1970 roku Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne (American Psychiatric Association, APA) postanowiło zorganizować swój coroczny zjazd w San Francisco, wtedy chyba najbardziej wyzwolonym mieście USA, przynajmniej gdy idzie o społeczność LGBT. To z kolei dało aktywistom walczącym o prawa LGBT okazję do zorganizowania protestów mających uświadomić psychologom i psychiatrom, że ich przekonanie o homoseksualizmie jako zaburzeniu nikomu nie pomaga, wręcz przeciwnie, stanowi pretekst do nacisków do leczenia (awersyjna terapia z użyciem elektrowstrząsów) czy zwalniania z pracy.
W latach 50, jak i 60 nawet lekarze homoseksualiści pod względem poglądów na temat patologii homoseksualizmu nie odbiegali od reszty środowiska. Jak tłumaczył po latach jeden z nich, John Fryer, prawdopodobnie przez zinternalizowaną homofobię nikomu z nich nie przyszło do głowy kwestionować panujących opinii.
Każdy lekarz gej żył w cokolwiek schizofrenicznej sytuacji: choć samemu nie postrzegał w sobie nic co przeszkadzałoby uprawiać mu zawód, w przypadku wyautowania mógł być pewny zwolnienia z pracy, trudno przecież by ktoś chory na umyśle leczył lub badał innych chorych na umyśle, lub by uczył psychologii czy psychiatrii. Nawiasem mówiąc w nasyconym homofobią środowisku psychoanalitycznym sytuacja wyglądała w ten sposób aż do końca lat 80.
Niemniej następowały powolne zmiany. Jedną z nich były nieformalne spotkania skrytej grupy psychiatrów-gejów, które organizowano w trakcie corocznych zjazdów APA. Nazywali sami siebie, żartobliwie, GAYPA. Lecz chociaż wszyscy doświadczyli życia w ukryciu, co znamienne, nie kwestionowali otwarcie ustalonych w naukowej społeczności koncepcji.
Owa konformistyczna postawa zderzyła się z zupełnie niekonformistyczną postawą outsiderów, którzy zakłócili i przerwali sesje w trakcie zjazdu w 1970 roku. W zjeździe tym brało udział dwóch psychoanalityków Irving Bieber i Charles Socarides, którzy byli dominującymi postaciami w dziedzinie patologi homoseksualizmu w latach 60.
Obaj stanowili intelektualnych uczniów psychoanalityka Sandora Rado, z którego homofobiczną twórczością spotkaliśmy już się wcześniej. Bieber był też współautorem głośnego psychoanalitycznego studium o homoseksualistach, o którym też już pisałem wyżej. Tego, w którym generalizowano o homoseksualistach na podstawie selektywnie dobranej grupki zaburzonych pacjentów psychoanalitycznych.
Nietrudno zrozumieć, że Biber nie cieszył się szczególną estymą wśród walczących o prawa mniejszości seksualnych. Co oczywiste, stał się jednym z celów ataków w trakcie zjazdów w 1970. Gdy aktywistki i aktywiści, ubrani w kapelusze z powtykanymi ptasimi piórami, wdarli się na sesję, na której obecny był też Bieber, siedzący w pierwszym rzędzie, zwyzywali lekarzy od sadystów a samego Biebera od skurwysynów.
Jak po latach zauważyła Annie Taylor, działania te nie miały szczególnie pozytywnego wpływu na postawę środowiska psychiatrycznego, co najwyżej utwierdziły jego przedstawicieli w poglądzie, że homoseksualizm związany jest z psychiczną niestabilnością.
Głosowanie
Kluczową postacią dla skanalizowania energii aktywistów w konstruktywny sposób była Barbara Gittings. Uznała, że wrzaskiem i atakami na lekarskie konferencje nie uda się przekonać naukowego środowiska do swoich racji. Zamiast tego, rozumowała, lepiej byłoby znaleźć lekarza, psychiatrę, insidera psychiatrycznego środowiska, który przy okazji byłby gejem i mógłby opowiedzieć co jest złego w podejściu jego kolegów do faktycznych problemów z jakimi stykają się LGBT.
Problem w tym, że w tamtych czasach, gdy jakiś lekarz zostawał rozpoznany jako homoseksualista, jego kariera zazwyczaj się kończyła. Ten smutny los spotkał między innymi wspomnianego wcześniej Johna Fryera. Gdy w 1971 otrzymał pierwszy telefon od Gittings z propozycją wystąpienia w roli swoistego mediatora pomiędzy środowiskiem LGBT a lekarzami, był świeżo po zwolnieniu z posady na Uniwersytecie Pensylwańskim. Jego szef podejrzewał go o bycie gejem. Niedługo potem stracił pracę w szpitalu z tego samego powodu, zaś próby znalezienia zatrudnienia gdzie indziej spełzły na niczym – plotki w lekarskim światku rozniosły się szybko.
Tym bardziej absurdalną wydała mu się prośba Gittings o wystąpienie przed innymi lekarzami. Jego kariera już wydawała się wisieć na włosku, zaś taka akcja całkowicie by ją przekreśliła. Ponieważ jednak Gittings nie była w stanie znaleźć innego chętnego lekarza, kilka miesięcy później Fryer przystał na jej prośbę, wszakże pod jednym warunkiem. Miał wystąpić anonimowo.
Tumblr media
W ten sposób narodził się doktor Anonymous. Ubrany w za duży o kilka rozmiarów smoking, perukę i maskę o twarzy prezydenta Nixona oraz mówiący przez mikrofon zniekształcający brzmienie głosu. Dzięki temu na konwencji APA w Dallas w 1972 roku grono amerykańskich psychiatrów i psychologów miało po praz pierwszy usłyszeć jednego ze swoich przemawiającego nie tylko w roli lekarza, ale także dobrze się czującego, niepatologicznego geja. Przemowa Fryera poruszyła zarówno kwestię życia lekarza-geja, ciągłą presję i ryzyko outingu, ale też ogólne, humanitarne przesłanki jakie powinny leżeć u podstaw pracy każdego medyka.
Po skończonym wystąpieniu, dr Anonymous został nagrodzony owacją na stojąco. Ziarno zmian zostało posiane.
Nadszedł czas bezpośredniego uderzenia na bastion starego systemu – komitet nomenklatury APA, który decydował o tym jakie choroby znajdują się na liście DMS i jak są definiowane. Osobą, dzięki której uzyskano możliwość wpłynięcia na postępowanie komitetu miał być Robert Spitzer.
Jesienią 1972 roku brał udział w konferencji poświęconej terapii behawioralnej zorganizowanej w Nowym Jorku. Na konferencję dostała się także grupka gejowskich aktywistów, która w dość bezceremonialny sposób przerwała  spotkanie. Jako mówca ze strony aktywistów wystąpił Ronald Gold, który zaatakował zgromadzonych lekarzy agresywną tyradą. Po przerwanym spotkaniu podeszła do niego jakaś kobieta i pogratulowała mu, mówiąc, że wraz z innymi robią dobrą robotę. Przedstawiła go też Spitzerowi.
Spitzer był pod mniejszym wrażeniem, nie uważał, by przerywanie naukowych spotkań, nawet jeśli ktoś się nie zgadza z tezami tam prezentowanymi, było stosownym zachowaniem. W trakcie krótkiej wymiany zdań Gold zorientował się, że Spitzer jest członkiem komitetu nomenklatury APA. Zaproponował by Gold zorganizował dla nich spotkanie z przedstawicielami komitetu, oraz panelową dyskusję na kolejnym dorocznym zjeździe APA, na co zgodził się Spitzer.
Spotkanie odbyło się kilka miesięcy później: aktywiści przedstawili swoje racje przed grupą lekarzy z komitetu nomenklatury, ale nie doprowadziło to do żadnych rozstrzygnięć. Przekonało jednak Spitzera, że sensowne jest zrealizowanie drugiej części planu: oficjalnego spotkania zwolenników skreślenia homoseksualizmu z listy chorób z szerokim gronem psychologów, w tym ze zwolennikami patologizacji takimi jak psychoanalitycy Socarides i Bieber.
Spotkanie to miało miejsce na konwencji APA w Honolulu w 1973. Sala pełna lekarzy mogła przyglądać się dyskusji przedstawicieli obu obozów. Ronald Gold wystąpił z przemówieniem pod znaczącym tytułem „Stop It - You're making me sick”. Charles Socarides wspomniał po latach, że zasadniczo zwolennicy leczenia homoseksualizmu zostali zwyzywani od „nieludzkich szczurów będących obrazą dla profesji”. Gold twierdzi jednak, że Socarides odwołał się do argumentów w rodzaju „Zdradzacie swoje męskie dziedzictwo”, za które wybuczała go sala.
(Uwaga na marginesie: czy ktoś buczy, gdy Eichelberger opowiada podobne nonsensy kilka dekad później w kraiku nad Wisłą?)
Choć nie angażowali się jawnie, członkowie GAYPA też byli obecni na zjeździe. Jak często to robili, zorganizowali w pewnym barze dla gejów małe spotkanie po oficjalnych częściach konferencji. Tym razem zaprosili na nie także outsidera – aktywistę Ronalda Golda. Gold przyjął zaproszenie, ale, nie uprzedzając innych, postanowił wziąć ze sobą Spitzera.
Zabronił mu tylko się odzywać, miał on udawać jakiegoś przypadkowego geja. Członkowie GAYPA wciąż byli całkowicie zakonspirowani i zapewne nie życzyli sobie by ktoś odkrył kim są, tym bardziej, gdyby wiedzieli, że ten ktoś należy do APA i pracuje w komitecie nomenklatury. Niestety, plan udał się umiarkowanie. Jak wspominali później uczestnicy tamtego spotkania, Spitzer dość szybko zaczął zadawać pytania, które go zdemaskowały. Wywołało to nerwową atmosferę. Strach członków GAYPA był zrozumiały: zdawało się, że dekonspiracja mogła zakończyć ich naukowe kariery.
Wtedy nastąpiło coś osobliwego. Do baru wszedł żołnierz, który spojrzał na zgromadzonych, po czym rzucił się w ramiona Golda i zaczął szlochać. Oszołomione towarzystwo wkrótce dowiedziało się, że ma do czynienia z wojskowym psychologiem – gejem, który był wcześniej na spotkaniu APA i słuchał przemowy Golda. Po tym po raz pierwszy w życiu postanowił pójść do gejowskiego baru. Trafił akurat tam, gdzie spotkanie mieli członkowie GAYPA, Gold i Spitzer.
Jak wspominał później Gold, zaraz po tej dziwnej scenie Spitzer wypowiedział znamienne słowa: „Napiszmy oświadczenie”.
Draft zmian w nomenklaturze powstał tego samego wieczoru w pokoju hotelowym Spitzera. W projekcie nowego nazewnictwa usunięto słowa o homoseksualizmie jako formie patologii, w zamian wprowadzono kategorię homoseksualizmu egodystonicznego, opisującą sytuację osoby niezdolnej zaakceptować swoją homoseksualną orientację i cierpiącą z tego powodu.
Annie Taylor widzi w tym nie tylko ewolucję naukowych koncepcji, ale tez politycznie motywowany krok, który służył neutralizacji przesłanki finansowej przemawiającej przeciwko demedykalizacji homoseksualizmu. Stanowiło to swoistą osłodę dla tych psychiatrów, których mogłyby zmartwić mniejsze zyski z profesji, mającej mieć nagle znacznie mniej pacjentów.
Projekt zmian został następnie przekazany do oceny komitetu referencyjnego, na czele którego stał John Spiegel, przy okazji prezes elekt APA. Po akceptacji komitetu referencyjnego draft zmian został przesłany do akceptacji zarządu APA.
15 grudnia 1973 roku prezes i jego rada zwołali konferencję prasową, na której ogłosili, że w USA skończył się homoseksualizm jako choroba. Oczywiście – żartuję. Użyli innych słów, ale efekt było dokładnie taki. Niektórzy zaangażowani w to aktywiści mówili nawet o tym jako o Lekarstwie, wszak za jednym zamachem uzdrowiono wszystkich gejów i lesbijki.
Decyzja ta wywołała furię tej części środowiska lekarskiego, które wciąż uznawało homoseksualizm za patologię, a jego „terapie” za istotne osiągnięcia naukowe. Głównie byli to różnej maści szamani psychoanalizy. Zorganizowali oni petycję nawołującą do głosowania wszystkich członków APA nad unieważnieniem zmian. Głosowanie, owo słynne głosowanie, odbyło się w 1974 roku. Większość członków APA poparła decyzję o usunięciu homoseksualizmu z listy schorzeń.
Rok później analogiczny proces przeszło Amerykańskie Stowarzyszenie Psychologów, które ogłosiło, że homoseksualizm nie jest patologiczny. W 1990 roku homoseksualizm został skreślony z listy chorób przez Światową Organizację Zdrowia.
Między aktywizmem a akademią
Historia medykalizacji i demedykalizacji homoseksualizmu to historia tego jak nauka, oraz to, co funkcjonuje na obrzeżach nauki, istnieje zanurzona w społecznym środowisku. Nauka to teoretycznie najlepsze teorie o świecie, ale droga do tych teorii wiedzie przez ich weryfikację za pomocą metodologicznie poprawnych, surowych testów.
Wiedza o umyśle (w tym jego patologiach) wynurzała się z obszaru przednaukowych dociekań bardzo powoli. Nie ma przesady w stwierdzeniu, że na większą skalę metoda naukowa tak rozumiana, jak się ją rozumie w bardziej dojrzałych dziedzinach, zaczęła być stosowana do badania psyche dopiero w drugiej połowie XX wieku.
Medykalizacja takich zjawisk jak homoseksualizm była niczym innym, jak racjonalizowanym za pomocą pseudonauki przekonaniem o pozanaukowym charakterze. Gdy zaczęto ją badać prawdziwie naukowymi metodami, dość szybko okazała się bezpodstawnym przesądem.
Ale gdyby nie naciski aktywistów, którzy jako podmiotowa siła dotknięta negatywnymi następstwami złej nauki domagali się zmian w tej nauce, reforma zajęłaby więcej czasu. Na co zresztą wskazują pierwsze reakcje na badania, których wyniki podważały pierwotny konsensu. Choć Hooker zdobyła przekonujące dowody, że medycy uważający gejów za patologię nie potrafią tego uzasadnić, przez kilkanaście lat nie miało to żadnego wpływu na dominujące w środowisku psychiatrycznym poglądy.
Pamiętajcie, możecie śledzić mnie na Twitterze.
Oryginał:https://slwstr.net/blog/2015/4/lekarstwo
0 notes
slwstr-archiwum · 5 years
Text
Spojrzenie w przeszłość
Ostatnio wpadły mi w ręce dwie prace o ewolucji roślin (ukazały się już kilka lat temu, ja na nie natknąłem się dopiero teraz). Tak się składa, że ewolucja roślin to jedna z tych rzeczy, które naprawdę mnie kręcą, taki perw ze mnie. Postanowiłem się tym podzielić z czytelnikami mojego blogaska. Zasadniczo to jedna z notek typu tl;dr, ale jest dużo obrazków, więc może damy radę...
Mszaki
Tumblr media
Foto: Hiroyuki Takeda (CC BY-ND 2.0)
Mszaki, kiedyś uznawane za jedną grupę systematyczną, dziś klasyfikuje się w trzech odrębnych taksonach. Przyjmuje się, że taksony te jako pierwsze wydzieliły się w postaci odrębnych linii rozwojowych roślin:
Tumblr media
W tym miejscu mała uwaga: określenie czym właściwie są rośliny to jeden z niegasnących problemów biologii, znajdujący się gdzieś na granicy rzeczywistych trudności oraz sporów czysto semantycznych. W tej notce przyjmuję dość wąskie rozumienie tego terminu: roślinami nazywam wszelkie wielokomórkowe, wytwarzające zarodki organizmy samożywne, których komórki są wyposażone w chloroplasty. Wyłączam z tej grupy glony, zarówno jedno- jak i wielokomórkowe.
Wracając zaś do mszaków, właśnie dlatego, że tak wcześnie oddzieliły się od innych roślin, pozwalają nam całkiem dosłownie wejrzeć w przeszłość całego królestwa, ponieważ kształtowały się nim powstały rośliny będące przodkami pozostałych współczesnych grup (te pozostałe grupy to właśnie rośliny naczyniowe, czyli posiadające wyspecjalizowane tkanki przewodzące). Przyglądając się mszakom, porównując ich cechy wspólne i różnice z innymi roślinami, naukowcy zyskują informacje pozwalające zrekonstruować niektóre z najdawniejszych zdarzeń w ewolucji życia.
Forma
Z czym wam się kojarzy słowo mech lub mszak? Z omszałym kamieniem? Z zieloną poduszką w lesie? Słusznie. Małe, zielone, nieciekawe. Ale to tylko pozory. Jak zwykle niezawodny w tym względzie Ernst Haeckel bardzo trafnie uchwycił intrygujące, trochę obce piękno tych niepozornych roślin:
Tumblr media
Ernst Haeckel: Kunstformen der Natur (1904), tablica 72: Muscinae
Tumblr media
Ernst Haeckel: Kunstformen der Natur (1904), tablica 82: Hepaticae
Wątrobowce mają postać rozlewających się po ziemi płaskich, liściastych plech. Najlepiej znanym gatunkiem jest porostnica wielokształtna, którą możecie znaleźć i w polskich lasach, najłatwiej na zacienionych i wilgotnych brzegach leśnych strumieni:
Tumblr media
Fotografia: douneika (CC BY-NC-SA 2.0)
Od czasu do czasu porostnica inne struktury, na przykład kwiatopodobne wytwory o gwiazdowatym kształcie. W rzeczywistości nie mają one prawie nic wspólnego z kwiatami, choć podobnie jak kwiaty służą rozmnażaniu:
Tumblr media
Fotografia: BlueRidgeKitties (CC BY-NC-SA 2.0)
Mchy są najlepiej znaną grupą mszaków. Przyjmują postać ulistnionych łodyżek, które od czasu do czasy produkują nagie wytwory, często o brązowym kolorze, zakończone buławkowatą zarodnią. W dalszej części notki wyjaśnię co to właściwie jest. Tymczasem jako względnie łatwy do znalezienia przykład mchu mogę podać płonnika pospolitego widocznego na fotografii obok. Dość często występuje on w poszyciu lasów, gdzie rośnie w kępkach.
Tumblr media
Foto: George Shepherd (CC BY-NC-SA 2.0)
Ostatnią dużą grupą mszaków są glewiki. Pod pewnymi względami zewnętrznie przypominają wątrobowce, bo tak jak one mają postać płaskich, liściastych plechowatych tworów.
Z kolei do mchów upodabnia je wytwarzanie  brązowiejących zarodni, które w przeciwieństwie do zarodni mchów, nie mają postaci puszek tylko długich patyczkowatych tworów:
Tumblr media
Foto: Jason Hollinger (CC BY 2.0)
Struktura
Mszaki są osobliwe nie tylko pod względem tego jak wyglądają, ale przede wszystkim pod względem tego jak są zbudowane. Na przykład ich liście tak naprawdę nie są liśćmi. Choć płaskie, listkowate struktury pełnią taką samą funkcję jak liście innych roślin, to jest prowadzą fotosyntezę, ich wewnętrzna struktura jest zupełnie różna. Te mszaki, które w ogóle mają liściopodobne struktury, nie posiadają w ich wnętrzu tkanek przewodzących, nie mają też ochronnej, wodoszczelnej skórki:
Tumblr media
Foto: George Shepherd (CC BY-NC-SA 2.0)
Zamiast tego fotosyntetyzujące, nieosłonięte niczym komórki zorganizowane są w postaci kolumn:
Tumblr media
Foto: George Sheperd (CC BY-NC-SA 2.0)
W rzeczywistości praktycznie każdy aspekt anatomii i fizjologii mchów czyni je dość odmiennymi od pozostałych roślin. Przyczyny tego staną się jasne, jeśli przyjrzymy się cyklowi życiowemu mchów. O cyklach życiowych roślin już pisałem na tym blogu. Warto zerknąć do tamtej notki nim przystąpicie do czytania dalszej części tej.
Cykl życiowy
Ok, zakładam, że już zaznajomiliście się z tamtą notką. Podobnie jak u innych roślin, u mszaków występują dwa pokolenia, jedno rozmnażające się bezpłciowo (sporofit) i drugie rozmnażające się płciowo (gametofit).
Tumblr media
O ile jednak u wszystkich innych grup współczesnych roślin to sporofit jest pokoleniem dominującym, u mszaków jest na odwrót. Zielona, ulistniona łodyżka (w przypadku mchów, w przypadku wątrobowców i glewików to płaska, liściasta plecha) to właśnie gametofit. Wyrastający z niej bezlistny twór zakończony zarodnią to sporofit (często jest nawet pozbawiony zdolności do fotosyntezy, dlatego też przyjmuje brązową barwę).
Tumblr media
Gametofit mchu. Fotografia: Ken-ichi Ueda (CC BY-NC 2.0).
Sporofity mszaków wyrastają na szczycie zielonych gametofitów, bo szczyt gametofitu to miejsce gdzie znajdują się rodnie i plemnie, czyli narządy produkujące komórki jajowe i plemniki. Z zapłodnionej komórki jajowej (diploidalnej zygoty, bo posiadającej dwie kopie genomu, jedną wniesioną przez komórkę jajową, drugą przez plemnik ) wyrasta sporofit. Jest on wrośnięty w gametofit i czerpie z niego substancje odżywcze.
Tumblr media
Sporofit mchu. Fotografia: Ken-ichi Ueda (CC BY-NC 2.0).
Nawiasem mówiąc embriofit jako nazwa roślin pochodzi właśnie stąd, że embrion sporofitu jest początkowo związany i chroniony tkankami gametofitu.
Na swoim szczycie, w puszkopodobnej zarodni, sporofit (diploidalny) produkuje w wyniku mejozy zarodniki (haploidalne), z których później wyrastają nowe (haploidalne) gametofity, tworzące (haploidalne) gamety, które po zapłodnieniu dają nowe pokolenie sporofitów... i tak dalej.
Sprawy stają się ciekawsze, gdy przyjrzymy się najbliższym krewnym roślin, którzy sami roślinami nie są...
Przodkowie
Przypuszcza się, że najbliższą roślinom grupą są glony zwane ramienicowymi. Ich pokolenie diploidalne (sporofit) jest jeszcze bardziej zredukowane niż u mszaków. Tak bardzo, że bardziej się nie da. Jest ograniczone do jednej komórki – zygoty – powstającej po zapłodnieniu komórki jajowej przez plemnik. Pierwszym podziałem zygoty jest podział redukcyjny (mejoza), który zamienia tę diploidalną komórkę w komórki haploidalne, z których rozwijają się nowe gametofity.
To, oraz kilka innych rzeczy, na przykład pewne znaleziska pradawnych roślin naczyniowych, skłaniają speców od ewolucji do przyjęcia (mniej więcej) następującej sekwencji zdarzeń w rozwoju relacji między dwoma pokoleniami u roślin:
Tumblr media
Ewolucja przemiany pokoleń u roślin. Sporofity oznaczono kolorem brązowym, gametofity zielonym. A) glonowi przodkowie roślin posiadali sporofity jedynie w postaci pojedynczej, zapłodnionej zygoty. B) U pierwotnych roślin dochodziło już do rozwoju prostego, wielokomórkowego sporofitu. C) U mszaków sporofit jest już zróżnicowany strukturalnie, ale wciąż jest całkowicie zależny od gametofitu. D) U przodków roślin naczyniowych oba pokolenia były prawdopodobnie podobnie rozwinięte i autonomiczne. E) U współczesnych paprotników sporofit jest już pokoleniem dominującym. Gametofit to krótkotrwała, miniaturowa i plechowata roślinka, żyjąca tylko chwilę w porównaniu do wieloletniego, trwałego sporofitu. Wciąż jednak jest samodzielnym organizmem. F) U roślin nasiennych sporofity mogą być żyjącymi tysiące lat roślinami (tak jest u wielu drzew), zaś gametofity to zbudowane z kilku komórek struktury skryte w kwiatach, oraz mikroskopijnych rozmiarów ziarna pyłku.
Tak więc rośliny powstały, gdy u pewnych glonów zygota przestała być tylko przejściowym, jednokomórkowym stadium służącym wymieszaniu genów płciowo się rozmnażających gametofitów, a stała się początkiem nowego, diploidalnego pokolenia. Pytanie "jak do tego doszło?" jest w rzeczywistości pytaniem "jak to działa na molekularnym poziomie?".
Geny
Oto wróciliśmy do mszaków. Bo wyjaśnienie tych mechanizmów wymaga zbadania molekularnej maszynerii współczesnych organizmów (nie mamy dostępu do genów przodków roślin sprzed setek milionów lat). Tak się składa, że w ostatnich latach, między innymi dzięki porównaniu mechanizmów aktywnych w gametofitach mszaków oraz w sporofitach mszaków i roślin nasiennych, wykazano, że przynajmniej część programów genetycznych które u pierwotnych roślin kierowały rozwojem gametofitów, zostało niejako poddanych ewolucyjnemu recyklingowi i używane teraz są w trakcie regulacji rozwoju sporofitów.
Tumblr media
Przekrój szczytowej części korzenia, na którym widać różne rodzaje tkanek budujących ten narząd. Foto: BlueRidgeKitties (CC BY-NC-SA 2.0)
Czasami owe podobieństwa są zaskakująco kompleksowe. Weźmy pod uwagę rozwój korzeni, to jest wyspecjalizowanych narządów sporofitów roślin naczyniowych, które służą zaczepieniu w podłożu i pobieraniu wody. Korzeń to, jak widzicie na fotografii obok, wysoce skomplikowana struktura zbudowana z różnych wyspecjalizowanych tkanek.
Sporofity mchów, wrośnięte w gametofity, nie mają niczego podobnego. Co więcej, nawet samodzielnie żyjące gametofity nie wytwarzają korzeni. Jest to sytuacja podobna jak z "liśćmi", które widzieliście wcześniej, które poza ogólnym zewnętrznym podobieństwem, są zbudowane u mchów zupełnie inaczej niż prawdziwe liście u roślin naczyniowych.
Podobnie jest ze strukturami służącymi zaczepieniu w podłożu. Mchy wytwarzają takowe, nazywamy je ryzoidami, ale nie mają one pod względem strukturalnym wiele wspólnego z korzeniami innych roślin.
A jednak, mimo tych morfologicznych i strukturalnych różnic, okazuje się, że programy genetyczne regulujące rozwój ryzoidów gametofitów mszaków oraz korzeni sporofitów roślin naczyniowych są prawie identyczne. Nie mówimy tu oczywiście o genach odpowiedzialnych za sterowanie rozwojem poszczególnych tkanek i struktur, tylko o ogólnych mechanizmach regulacji przeprowadzanej przy pomocy tak zwanych czynników transkrypcyjnych, które funkcjonują jako swoiste przełączniki uruchamiające i wyłączające aktywność innych genów.
Tumblr media
Korzeń rzodkiewnika. A) Korzeń normalnej rośliny. B-D) Korzenie z defektywnymi genami, które regulują zarówno rozwój korzeni, jak i ryzoidów mszaków. Geny te powstały u wspólnych przodków wszystkich dzisiejszych roślin. Foto: Singh et al. (CC BY 2.0).
Porównanie genomów pewnych mchów i roślin nasiennych pokazało, że zarówno rozwój ryzoidów, jak i rozwój korzeni, kontrolowane są przez te same genetyczne przełączniki. Analogie tego rodzaju znaleziono także w funkcjonowaniu systemów kontrolujących rozwój niektórych elementów związanych  z reprodukcją oraz niektórymi adaptacjami związanymi z życiem na lądzie (na przykład zapewniających ochronę przed efektami wysuszenia).
Z drugiej strony badania nad ekspresją genów pozwoliły zidentyfikować wiele genów, które najwyraźniej wyewoluowały de novo jako adaptacje kontrolujące funkcjonowanie sporofitów roślin, a które nie występują w gametofitach mchów (więc, które prawdopodobnie nie istniały także w gametofitach przodków wszystkich roślin). Można je podzielić na dwie grupy. Większość z nich jest różna w sporofitach mszaków i roślin nasiennych. Znaczy to, że większość genetycznego oprzyrządowania regulującego funkcjonowanie sporofitów ewoluowała po tym jak rozdzieliły się linie prowadzące do mszaków i roślin naczyniowych. Nie jest to dziwne, jak wyjaśniałem wyżej, sporofity mszaków i pozostałych roślin dość znacznie się od siebie różnią, nie dziwota, że i molekularne mechanizmy zawiadujące życiem tych roślin też się różnią.
Ale jest pewna grupa genów, która funkcjonuje zarówno w sporofitach mszaków jak i sporofitach pozostałych roślin. To geny związane z pewnymi fundamentalnymi adaptacjami dla życia na lądzie: odpornością na suszę, opornością na światło ultrafioletowe, tolerancją dla zasolenia, regulacją hormonalną.
Jaki z tego wniosek? Najstarsze rośliny, będące wspólnymi przodkami wszystkich współczesnych roślin, musiały już mieć wielokomórkowe sporofity, których życie związane było ze środowiskiem lądowym. Życie na lądzie tworzyło presję, w wyniku której wyewolułowały pewne podstawowe adaptacje. Ich ślad wciąż znajduje się w molekularnej maszynerii obecnej u dzisiejszych roślin, której obecność u nawet najodleglejszych od siebie ewolucyjnie gatunków zdradza jej pradawne pochodzenie.
Podobne metody użyte do badań porównawczych współczesnych grup glonów, o których wiemy, że są spokrewnione z roślinami (między innymi wspomnianych ramienic), pozwoliły także domyślić się, że rośliny powstały z organizmów zamieszkujących środowiska słodkowodne. Dlaczego rośliny wyszły na ląd ze stawów, jezior lub rzek, a nie z morza? Prawdopodobnie było tak, ponieważ granica między środowiskiem słodkowodnym a lądowym jest zasadniczo znacznie bardziej płynna niż między morzem a lądem. Ułatwiało to powstawanie adaptacji pozwalających na coraz skuteczniejsze życie na lądzie organizmów pierwotnie wodnych. Podobną drogę do roślin przebyły także różne grupy zwierząt, które wyszły na ląd (owady, płazy). One także wywodzą się z gatunków słodkowodnych, a nie morskich.
Jeśli jakimś cudem zmęczyłaś/zmęczyłeś tę notkę aż do końca, całkiem możliwe, że zainteresują cię te teksty:
https://bsapubs.onlinelibrary.wiley.com/journal/15372197
https://academic.oup.com/aob/article/103/7/999/104345
Oryginał:https://slwstr.net/blog/2014/1/28/mszaki
0 notes
slwstr-archiwum · 5 years
Text
Badanie Regnerusa nad dziećmi homoseksualistów i jego implikacje
W skrócie:
badanie Regnerusa nie mówi nic o wychowaniu dzieci przez pary homoseksualne, w szczególności przez pary w związkach partnerskich, czy pary, które zawarły ślub;
to co z wyników i wniosków Regnerusa zachowuje się, gdy dokonać odrzucenia rzeczy nieprawidłowych metodologicznie, świadczy, że wprowadzenie małżeństw osób tej samej płci jest pierwszym i podstawowym krokiem do poprawienia sytuacji dzieci z takich rodzin.
Kilka dni temu „Rzeczpospolita” opublikowała artykuł pod znamiennym tytułem: Homoseksualizm jest zaraźliwy. Co skłoniło jeden z czołowych tytułów prasowych do skorzystania z tandetnego, kretyńskiego wręcz nagłówka rodem z tabloidu? Tłumaczenie niesławnego artykułu Marka Regnerusa How different are the adult children of parents who have same-sex relationships? Findings from the New Family Structures Study, które ukazało się właśnie w kwartalniku „Fides et ratio”.
Problemów z pracą Regnerusa jest wiele, głównym zapewne publiczny odbiór wyników tych badań i użytek, jaki robi się z nich w politycznym dyskursie. Dobrze ukazuje to właśnie artykuł z „Rzepy”:
Średnio co trzecie dziecko, które wychowywane było przez pary homoseksualne, jest dziś homo- lub biseksualne. Takie wnioski płyną z raportu amerykańskiego badacza, prof. Marca Regnerusa z University of Texas w Austin, z 2012 r. (…) Przystępując do badań, profesor przygotował specjalną ankietę, którą rozesłano do ponad 15 000 respondentów w wieku 18–39 lat. Otrzymał prawie 3000 pełnych ankiet Amerykanów, z których wyodrębnił osiem grup wychowywanych przez różne typy rodzin – m.in. dorosłych, którzy wzrastali w pełnych heteroseksualnych rodzinach oraz wychowywanych przez matki lesbijki lub ojców gejów. Następnie podał je analizie pod kątem badania 40 wybranych zmiennych.
W rzeczywistości, co wyjaśnię dokładnie dalej, badanie Regnerusa w ogóle nie dotyczyło rodzicielstwa par jednopłciowych, było źle przeprowadzone od strony metodologicznej, oraz, jeśli ma być argumentem za czymkolwiek, to za zniesieniem dyskryminacji lesbijek i gejów w dostępie do instytucji małżeństwa.
Badanie Regnerusa
Omówienie badania Regnerusa rozdzielę na trzy części: przedstawienie wniosków, opis metod oraz krótką analizę krytyki, jaką Regnerus formułuje pod adresem innych badaczy.
Wnioski
Oddajmy głos samemu Regnerusowi:
As scholars of same-sex parenting aptly note, same-sex couples have and will continue to raise children. American courts are finding arguments against gay marriage decreasingly persuasive. This study is intended to neither undermine nor affirm any legal rights concerning such. The tenor of the last 10 years of academic discourse about gay and lesbian parents suggests that there is little to nothing about them that might be negatively associated with child development, and a variety of things that might be uniquely positive. The results of analyzing a rare large probability sample reported herein, however, document numerous, consistent differences among young adults who reported maternal lesbian behavior (and to a lesser extent, paternal gay behavior) prior to age 18. While previous studies suggest that children in planned GLB families seem to fare comparatively well, their actual representativeness among all GLB families in the US may be more modest than research based on convenience samples has presumed.
To rdzeń części artykułu, w której autor zamieścił konkluzje swojej pracy. Problem z badaniem Regnerusa widoczny jest od razu. W pierwszym zdaniu pisze o jednopłciowych parach wychowujących dzieci, niedwuznacznie wskazując obszar zainteresowań, którego w mniejszym lub większym stopniu miałyby tyczyć się jego badania. Zwraca nawet mimochodem uwagę, że (amerykańskie) sądy widzą coraz mniej argumentów dla utrzymania zakazów małżeństw jednopłciowych. Jednak już w trzecim zdaniu z rozpatrywanego tu fragmentu dokonuje asekuracji, notując, że jego wyniki w żaden sposób nie mogą się przekładać na argumenty za lub przeciw odbieraniu komukolwiek praw. Jest to co prawda niespójne z medialnymi wystąpieniami Regnerusa, ale potraktowane poważnie wskazuje, że reprezentacja tego badania w mediach, na przykład przez „Rzeczpospolitą” czy „Fides et ratio”, jest niezgodna z założeniami autora.
Ciekawsze z punktu widzenia metodologii rzeczy dzieją się chwilę później. Autor nawiązuje do innych badań nad rodzicielstwem par jednopłciowych, których wyniki wskazują, że rodzicielstwo takie nie wpływa negatywnie na rozwój dzieci. Stwierdza następnie, że wbrew tym poglądom jego wyniki pokazują, że dzieci, które w kwestionariuszu raportowały o homoseksualnych zachowaniach swoich rodziców, wypadają przy pomiarze niektórych wybranych przez badacza parametrów gorzej niż dzieci, które raportowały, że dorastały w nienaruszonej biologicznej rodzinie.
Co jest nie tak z tym wnioskiem? Przeskakując od jednego zdania do drugiego, Regnerus przechodzi od mówienia o dzieciach wychowywanych przez pary jednopłciowe do mówienia o dzieciach, które opisywały (nie wiadomo na ile adekwatnie) jakieś zachowania homoseksualne u któregoś ze swoich rodziców. A przecież to są dwie zupełnie różne rzeczy, jak pokażę w kolejnej części notki, poświęconej metodologii Regnerusa.
Metody
Regnerus dość precyzyjnie opisuje swoją metodologię. Osoby, które wypełniły kwestionariusz, zostały przez niego podzielone na następujące grupy:
IBF - Od urodzenia do 18 roku życia w nietkniętej rodzinie z biologicznym ojcem i matką.
LM - Matka wchodziła w relacje homoseksualne.
GF - Ojciec wchodził w relacje homoseksualne.
Adoptowani - Dzieci adoptowane.
Rozwiedzeni później - Dzieci rodziców, którzy rozwiedli się już po tym, jak dziecko skończyło 18 rok życia.
Rodzina przybrana - Sytuacja, w której tylko jeden rodzic jest biologicznym rodzicem dziecka.
Samotny rodzic - Dzieci wychowywane przez samotnego rodzica.
Inne - Dzieci o sytuacji rodzinnej nie mieszczącej się w żadnej ze wskazanych wyżej kategorii.
Co z dziećmi, które podpadały pod kryteria przynależności do więcej niż jednej z grup wyżej wskazanych? Regnerus nie ukrywa, że jego priorytetem była z jednej strony jednoznaczność, z drugiej – maksymalizacja grup, które go najbardziej interesowały (LF i GF). A więc na przykład dziecko wychowywane przez samotnego ojca-geja było klasyfikowane wyłącznie do grupy drugiej, czyli GF, ale nie do grupy dzieci rodziców samotnych…
Co z sytuacją, gdy dziecko miało oboje rodziców biologicznych utrzymujących homoseksualne relacje? Wtedy klasyfikowane było do grupy GF, bo, jak z rozbrajająca szczerością przyznał Regnerus, była ona najmniej liczna, więc chciał ją uczynić jak najliczniejszą i w sytuacjach spornych preferował zaliczenie badanych dzieci do tej grupy.
Owa dziwna praktyka sama w sobie jest dyskwalifikująca. Można argumentować, że Regnerus powinien albo utworzyć więcej bardziej adekwatnych grup, albo zgoła wyeliminować dyskusyjne przypadki. Ale zostawmy to, bo, mam nadzieję, widać już inny fundamentalny problem.
Wśród wymienionych grup jedynymi, które z definicji obejmowały dzieci wychowywane przez jakiekolwiek pary, były grupy pierwsza oraz czwarta. Wydaje mi się też, że takimi grupami mogły być grupy dzieci adoptowanych i rodziny przybrane. Jak powiedziałem, osobliwa procedura jednoznacznego klasyfikowania, niezbyt precyzyjnie opisana, nie daje pewności co do zastosowanego podziału.
Żadna z dwóch grup obejmujących dzieci rodziców homoseksualnych nie była grupą utworzoną z dzieci wychowywanych przez pary homoseksualne od urodzenia do 18 roku życia. Zaraz zobaczymy, jakie ma to konsekwencje dla oceny znaczenia odkryć Regnerusa dla palących obecnie kwestii społecznych, ale najpierw rozwiejemy pewną wątpliwość.
Może ktoś oponować, że nawet jeśli nie wszystkie dzieci z grupy z homoseksualnymi rodzicami (to jest rodzicami, którzy według wypowiedzi tych dzieci kiedykolwiek wchodzili w relacje homoseksualne) były wychowywane przez pary, to przynajmniej znaczna większość. Zobaczmy, co pisze o tym sam Regnerus:
The NFSS interviewed just under 3000 respondents, including 175 who reported their mother having had a same-sex romantic relationship and 73 who said the same about their father. (…)
The NFSS is not a longitudinal study, and therefore cannot attempt to broach questions of causation. It is a cross-sectional study, and collected data from respondents at only one point in time, when they were between the ages of 18 and 39. It does not evaluate the offspring of gay marriages, since the vast majority of its respon- dents came of age prior to the legalization of gay marriage in several states. (…)
While gay and lesbian Americans typically become parents today in four ways—through one partner’s previous participation in a heterosexual union, through adoption, in-vitro fertilization, or by a surrogate—the NFSS is more likely to be comprised of respondents from the first two of these arrangements than from the last two. Today’s children of gay men and lesbian women are more apt to be ‘‘planned’’ (that is, by using adoption, IVF, or surrogacy) than as little as 15–20 years ago, when such children were more typically the products of heterosexual unions.
Although the NFSS did not directly ask those respondents whose parent has had a same-sex romantic relationship about the manner of their own birth, a failed heterosexual union is clearly the modal method: just under half of such respondents reported that their biological parents were once married. This distinguishes the NFSS from numerous studies that have been entirely concerned with ‘‘planned’’ gay and lesbian families, like the NLLFS. (…)
Fifty-eight (58) percent of those whose biological mothers had a same-sex relationship also reported that their biological mother exited the respondent’s household at some point during their youth, and just under 14% of them reported spending time in the foster care system, indicating greaterthan-average household instability. Ancillary analyses of the NFSS suggests a likely ‘‘planned’’ lesbian origin of between 17% and 26% of such respondents, a range estimated from the share of such respondents who claimed that (1) their biological parents were never married or lived together, and that (2) they never lived with a parental opposite-sex partner or with their biological father. The share of respondents (whose fathers had a same-sex relationship) that likely came from ‘‘planned’’ gay families in the NFSS is under 1%.
Przełóżmy to na liczby. W innym miejscu Regnerus podaje dokładne liczebności grup LM (z matkami lesbijkami) i GF (z ojcami gejami), jest to odpowiednio 163 i 73. Rozumiem, że under 1% z 73 to po prostu jedno przebadane dziecko, które było faktycznie planowanym dzieckiem wychowanym w gejowskim związku. Jeśli przyjmiemy najbardziej życzliwy szacunek, to jest 26% dla grupy LM, da nam to 42 dzieci wychowywanych w planowany sposób przez pary lesbijskie. Tak więc na łączną liczbę 236 dzieci z rodzicami wchodzącymi w relacje homoseksualne tylko 43 (18%) to były planowane dzieci par homoseksualnych.
Nawet nie jedno na pięć. Co więcej, grupa ta nie była lepiej scharakteryzowana, nie wskazano na przykład, ile z tych planowanych dzieci faktycznie wychowywało się w okresie 0–18 lat w stabilnym związku. Czemu to ważne? Bo oto, co jest sednem badania Regnerusa: porównywanie siedmiu z tych grup z grupą IBF, czyli starannie wyselekcjonowaną grupą dzieci, których heteroseksualni rodzice byli ze sobą nieprzerwanie w związku od momentu urodzenia dziecka do momentu wykonania badania.
Regnerus nigdzie w swoim badaniu nie porównuje dzieci wychowywanych przez pary jednopłciowe z dziećmi wychowywanymi przez pary dwupłciowe. Populacja dzieci homoseksualistów, jak przyznaje sam autor w jednym z zacytowanych fragmentów, w ponad połowie składała się z dzieci z nieudanych związków między osobą przeciwnej płci. Zaś 14% tych dzieci miało za sobą jakiś epizod w domu dziecka.
Autor tej pracy odkrył zdumiewającą prawdę, że patologiczne warunki dorastania skutkują patologiami wychowawczymi. Ponadto tak dobrał (patologiczne) grupy badane, by wyraźną mniejszością jednej z nich były dzieci par homoseksualnych (nie wiadomo dokładnie ile, ale mniej niż 1/5). Z kolei dzieci heteroseksualistów używane jako grupa kontrolna były dobrane bardzo wybiórczo. Wystarczyło na przykład, że rodzice tych dzieci rozwiedli się po tym, jak dzieci uzyskały pełnoletniość, a już takie dziecko usuwane było z grupy kontrolnej.
Takie to porównanie rodzicielstwa hetero- i homoseksualnego: z grupy hetero celowo usunięto wszystkie czynniki mogące zaburzać rozwój dzieci, do grupy homo wliczono tak wiele dzieci w rzeczywistości nie wychowywanych przez pary homo (przypomnijmy, połowa to dzieci ze związków różnopłciowych!), za to charakteryzujących się patologiami rodzinnymi, że Regnerusowi, po takim zdefiniowaniu odpowiednich grup faktycznie udało się wykazać negatywny wpływ rodzicielstwa homoseksualnego.
Choć w swojej pracy stara się sprytnie lawirować, to ideologiczna motywacja oraz niezbyt dobrze skrywana zachęta dla takich nadinterpretacji jak w Rzeczpospolitej co rusz wyłażą na wierzch w jego wywodach. Widać to wyraźnie w momencie, gdy Regnerus odnosi się do badań faktycznie poświęconych rodzicielstwu par jednopłciowych.
Krytyczny Regnerus
Najpierw zobaczmy, co Regnerus ma do powiedzenia na temat badań traktujących o skutkach wychowywania prez pary jednopłciowe:
In their 2001 American Sociological Review article reviewing findings on sexual orientation and parenting, however, sociologists Judith Stacey and Tim Biblarz began noting that while there are some differences in outcomes between children in same-sex and heterosexual unions, there were not as many as family sociologists might expect, and differences need not necessarily be perceived as deficits. Since that time the conventional wisdom emerging from comparative studies of same-sex parenting is that there are very few differences of note in the child outcomes of gay and lesbian parents. Moreover, a variety of possible advantages of having a lesbian couple as parents have emerged in recent studies. The scholarly discourse concerning gay and lesbian parenting, then, has increasingly posed a challenge to previous assumptions about the supposed benefits of being raised in biologically-intact, two-parent heterosexual households.
Regenrus ma w istocie cały rozdział pracy poświęcony ograniczeniom metodologicznym poprzednich badań. Co w nim zdumiewające, to rodzaj zarzutów, jakie wysuwa:
One notable example of this is the National Longitudinal Lesbian Family Study, (…). The NLLFS employs a convenience sample, recruited entirely by self-selection from announcements posted ‘‘at lesbian events, in women’s bookstores, and in lesbian newspapers’’ in Boston, Washington, and San Francisco. (…) All such samples are biased, often in unknown ways.
Jego zarzut częściowo jest zasadny. Większość badań nad rodzicielstwem jednopłciowym opiera się na niewielkich, wybiórczych próbkach. Problem leży gdzie indziej. Oto Regnerus kontynuuje swój wywód:
To compound the problem, results from nonprobability samples—from which meaningful statistics cannot be generated— are regularly compared with population-level samples of heterosexual parents, which no doubt are comprised of a blend of higher and lower quality parents. For example, Gartrell et al. (2011a,b) inquired about the sexual orientation and behavior of adolescents by comparing data from the National Survey of Family Growth (NSFG) with those in the snowball sample of youth in the NLLFS. Comparing a population-based sample (the NSFG) to a select sample of youth from same-sex parents does not provide the statistical confidence demanded of good social science.
Regnerus czyni innym badaniom zarzut z tego, że starannie wybraną nielosową grupę rodziców tworzących pary jednopłciowe porównuje do losowej próbki rodziców heteroseksualnych. Abstrahując od tego, że zarzut ten jest niesłuszny (większość badań rodzicielstwa jednopłciowego nie popełnia tego błędu), zdumiewa, że Regnerus nie widzi problemu w tym, że w swojej własnej pracy popełnił właśnie ten błąd, tylko w drugą stronę: starannie dobraną grupę heteroseksualnych, stabilnych związków traktuje jako kontrolę dla heterogenicznych rodzin, których jedyną cechą wspólną jest to, że co najmniej jeden z rodziców wykazywał jakieś relacje homoseksualne – w opinii własnego dziecka, wydanej wiele lat później.
Regnerus co rusz przedstawia losowość próbki w swoim badaniu jako wielką jego zaletę. Problem w tym, że ta losowa próbka została poddana bardzo nielosowemu przetworzeniu, czyli podziałowi na opisane grupy. Po tym podziale jej losowy charakter znika. Jeśli w jednej przegródce są wszelkie formy życia rodzinnego, którego jedyną cechą wspólną jest (domniemany, bo przecie jedynie raportowany przez dzieci) homoseksualizm jednego z rodziców, a w drugiej świadomie przesiane rodziny, które odpowiadają wyidealizowanemu obrazowi, to nie można pisać później, że się dokonuje badań na losowych próbach.
Regnerus pisze, że porównuje wpływy wychowania w rodzinach z rodzicami o orientacji homoseksualnej do wychowania w rodzinach z rodzicami hetero. Po czym usuwa z rzekomej grupy kontrolnej hetero wszystkie te aberracje i zaburzenia, które z jakichś powodów zostawia w grupie homo. By sparafrazować jego własne słowa: comparing a population-based sample to a select sample of youth from different-sex parents does not provide the statistical confidence demanded of good social science.
Krytyka pracy Regnerusa
Debra Umberson
Badanie Regnerusa spotkało się z dość, oględnie mówiąc, oschłym przyjęciem. Debra Umberson, zawodowa koleżanka Regnerusa z jego własnej uczelni oraz redaktorka naczelna pisma Journal of Health and Social Behavior, napisała o jego badaniu:
His definition of children raised by lesbian mothers and gay fathers is incredibly broad – anyone whose biological or adopted mother or father had a same-sex relationship that the respondent knew about by age 18. (…)
On the other hand, to be included in the “heterosexual married family” category, respondents had to have parents who were continuously married from the time of their birth to the time of the survey! (…)
By casting his net so widely for children of supposedly gay and lesbian parents, and so narrowly for the children of heterosexual couples, Regnerus practically guaranteed that his study would find that those with so-called gay and lesbian parents would fare worse than those with so-called heterosexual parents.
Krótko mówiąc, jej zarzuty pokrywają się z tym, co pisałem wcześniej. Regnerus dokonał porównania nie między dziećmi heteroseksualistów i dziećmi homoseksualistów, tylko między starannie i świadomie wybraną grupą dzieci o idealnych warunkach rozwojowych oraz świadomie i starannie wybraną grupą dzieci z możliwie licznymi problemami rodzinnymi, które przy okazji być może miały też (prawie zawsze jednego) rodzica o homoseksualnej orientacji.
Intrygujące, że sam autor przyznawał w wywiadach, że jego badanie miało mało wspólnego z dziećmi wychowywanymi przez pary homoseksualne (nie mówiąc o związkach partnerskich czy małżeństwach), ale jednak w mediach wciąż funkcjonuje mem, że  porównywał wychowanie w rodzinach tworzonych przez rodziców hetero- i homoseksualnych.
Perrin, Cohen i Caren
Z kolei trzech autorów (Andrew Perrin, Philip Cohen, Neal Caren) dokonało dość druzgoczącej krytyki w artykule Responding to the Regnerus study w piśmie Journal of Gay & Lesbian Mental Health. Zwrócili oni uwagę na wewnętrzną niespójność wielu wywodów Regnerusa. Na przykład twierdził on, że jego badanie dostarczało jedynie korelacji i nie miało charakteru wyjaśnienia przyczynowego. Ale jednocześnie, przy grupowaniu respondentów w grupy, gdy dane dziecko przypadało do kilku grup, wśród których znajdowała się grupa obejmująca rodziców homoseksualnych, było zawsze klasyfikowane jako dziecko LM lub GF. To implicite zakłada, że orientacja rodziców jest istotnie ważniejszym czynnikiem od innych, a więc, czy autor się do tego przyznaje czy nie, przyczynowo gra większą rolę. Od siebie dodam, że to wskazuje, że logika wywodu zawarta w koncepcji badania i interpretacji wyników skręca w kierunku błędnego koła.
Perrin i jego współpracownicy poświęcili też sporo miejsca głównej wadzie całego badania, czyli osobliwej konceptualizacji homorodzicielstwa:
The single biggest weakness of the article is the conceptual definition of same-sex parents, as a large proportion of these parents was certainly not raising children in a same-sex household. Indeed, just over half (52%) of respondents who responded that their mothers had had a lesbian relationship had ever lived in the same household with both the mother and her lesbian partner, and 60% of these did so for two years or less. Thus the conceptual definition is certainly invalid, since the group of people catego- rized as LM or GF simply does not match the question of theoretical interest: those who were actually raised in same-sex-parent families.
Zwracają także uwagę na błędy statystyczne i niejasności metodologiczne (na przykład radzenie sobie z brakującymi danymi lub z tymi ankietami, których treść wyraźnie wskazywała, że respondenci nie pisali prawdy). Co znaczące, podkreślają, że kontaktowali się w tej sprawie z Regnerusem, ale odmówił on wyjaśnień. Na koniec krytykują także próbę wyjaśnienia, co jest przyczyną wskazanych różnic, jaką dał Regnerus. Zwracają uwagę, że jest ona sprzeczna z wynikami dotyczącymi innych wyróżnionych przez niego grup.
Amicus brief Amerykańskiego Towarzystwa Socjologicznego
Jednym z interesujących przykładów, gdy przedstawiciele środowiska naukowego wypowiedzieli się o badaniu Regnerusa, była opinia wydana dla Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych Ameryki przez Amerykańskie Towarzystwo Socjologiczne (ASA, American Sociological Association).
Jest to tekst wart przeczytania, gdyż jako opinia dla sądu jest z jednej strony precyzyjny, z drugiej napisany z pełną świadomością, że adresatem są ignoranci w dziedzinie badań socjologicznych. Gdyby się wam jednak nie chciało, to zarzuty tam przedstawione można podsumować następująco:
Badanie nie dotyczyło dzieci wychowywanych przez pary jednopłciowe.
Grupa kontrolna była celowo dobrana w sposób, który uniemożliwia traktowania jej jako wyznacznika wychowania przez pary heteroseksualne.
Wśród grupy dzieci rzekomo wychowywanych przez pary jednopłciowe większość nie była wcale dziećmi wychowywanymi przez pary jednopłciowe.
Metoda określenia, którzy rodzice byli homoseksualni, nie spełniała żadnych kryteriów metodologicznych stosowanych w naukach społecznych (opierała się na opisie dzieci wiele lat później).
Cechy badane przez Regnerusa w znaczącej większości nie były wyznacznikami efektów wychowania w okresie dzieciństwa.
Opinia ta, co ważne, nie była wydana przez psychologów, tylko przez socjologów i skupiała się na metodologicznej nędzy badania Regnerusa. Padało w niej także dość istotne zdanie, które powinno być oczywiste na gruncie socjologicznych implikacji wyników badań Regnerusa (zinterpretowanych z wzięciem poprawki na błędy metodologiczne):
If any conclusion can be reached from Regnerus’s study, it is that family stability is predictive of child wellbeing.
Polityczne implikacje badania Regnerusa
Przyczyną, że w „Rzeczpospolitej” ukazał się artykuł o zarazie homoseksualizmu, było tłumaczenie pracy Regnerusa w kwartalniku „Fides et ratio”. Oprócz tłumaczenia samego tekstu ukazał się tam komentarz autorstwa Andrzeja Margasińskiego. Niemal na samym początku Margasiński zauważa:
Wystąpienia Regnerusa i Marksa zakwestionowały dotychczasowy porządek sprowadzający się do twierdzenia, jakoby pomiędzy dziećmi wzrastającymi w normalnych nienaruszonych biologicznie rodzinach a dziećmi wychowywanymi przez pary homoseksualne „nie było różnic”.
Abstrahując od dość żenującego określenia normalne rodziny, użytego w sposób patologizujący i poniżający wszystkie formy życia rodzinnego odmienne od absolutnie nienaruszonego małżeństwa kobiety i mężczyzny, badania Regnerusa są skażone fundamentalnymi błędami metodologicznym. Takoż wniosek Margasińskiego o ich poznawczej roli jest nieuprawniony, sugeruje też, że reszta wywodów w komentarzu ma mniej wspólnego z poszukiwaniem prawdy, więcej z ideologią (zapewne nieprzypadkowo związaną z fides w tytule kwartalnika).
Margasiński stara się przedstawiać dzieje badań nad różnymi formami życia rodzinnego jako dzieje zideologizowanej pseudonauki, posłusznej politpoprawnym postulatom wpływowych (pewnie wiecie jakich) lobby:
To krytyka w odniesieniu do decyzji zarządu APA blokującej możliwości dyskusji o zmianie orientacji seksualnej i przedstawiania stanowiska NARTH na łamach biuletynów APA. Cummings i O’Donohue (2005) zarzucają APA uleganie grupowym interesom, podporządkowanie się ideologii politycznej poprawności, tematy tabu w badaniach, wyrugowanie religii z doradztwa psychologicznego, aktywne przeciwdziałanie terapii reorientacyjnej, podczas gdy w stosunku do innych, kontrowersyjnych form terapii Towarzystwo pozostaje bierne i nie zabiera stanowiska (np. w odniesieniu do rebirthingu).
Oczywiście można by uznać za kuriozalne oburzanie się na wyrugowanie religii z dopuszczalnych form poradnictwa psychologicznego, ale bardziej zastanawiające jest manipulowanie, że APA atakuje tylko motywowane religijnie pseudoterapie, a nie inne kontrowersyjne formy, na przykład rebirthing pozostawiając w spokoju.
W istocie ta pseudonaukowa forma terapii doczekała się (negatywnie ją oceniających) wystąpień ze strony większości towarzystw skupiających profesjonalistów związanych z psychologią czy rozwojem dzieci. Czemu służy owo mitotwórstwo Margasińskiego, sugerującego, że tylko pseudonaukowcy od leczenia homoseksualizmu spotykają się z ostracyzmem środowiska? Nietrudno się domyślić, próbie dyskredytacji naukowców, którzy w swej pracy nie kierują się nakazami homofobicznej, religijnej ideologii.
O samym raporcie Regnerusa Margasiński pisze:
Warto jednak podkreślić metodologię amerykańskiego socjologa - może ona stanowić wręcz wzorcową ilustrację klasycznych badań przesiewowych.
Jest to, jak widzieliśmy wcześniej, zupełna brednia, bo akurat od strony metodologicznej raport Regnerusa jest skażony wieloma podstawowymi błędami. Co więcej, Margasiński nie rozumie, lub udaje, że nie rozumie, że badanie Regnerusa w ogóle nie dotyczy dzieci wychowywanych przez pary homoseksualne, a jedyne, co mierzy, choć i pod tym względem jest źle zaprojektowane, to wpływ stabilności środowiska rodzinnego:
Krytyka ta wydaje się nietrafiona z dwóch powodów: nie można stabilności rodzinnej wykluczać z opisu rodziny i „odcinać” ją jako kryterium oceny par homoseksualnych. Ogólnie biorąc to trudna kwestia dla badaczy, problemem jest zdefiniowanie stabilności jako takiej i jej pomiar.
Czyli dla Margasińskiego nie stanowi problemu, że heteroseksualne rodziny używane jako kontrola były w rzeczywistości starannie zbudowanymi konstruktami, tak zaprojektowanymi, by z definicji stanowić niedościgniony wzorzec stabilności, zaś homoseksualne rodziny w zdecydowanej większości nie były nawet homoseksualnymi rodzinami. Rzeczywiście, można brać pod uwagę stabilność rodziny, ale jeśli się rzekomo porównuje rodziny hetero- i homoseksualne, to nie powinno się tak konstruować grupy heteroseksualnej, by obejmowała tylko stabilne związki, a homoseksualnej tak, że obejmuje w istocie nawet niektóre niestabilne i patologiczne związki heteroseksualne.
Margasiński o tym milczy. Czemu? Być może ponieważ nie pasuje mu to do jego politycznej agitki, która z beznadziejnego badania próbuje tworzyć racjonalny argument za utrzymaniem dyskryminacji pewnych znienawidzonych przez katolickiego ideologa grup?
Badanie Regnerusa, które dowodzi niezbyt odkrywczej tezy, że rodziny niestabilne stanowią gorsze środowisko rozwoju dla dzieci niż rodziny stabilne, rzeczywiście może, jeśli ktoś bardzo tego chce, stanowić jakiś argument w debacie o małżeństwach jednopłciowych.
Jego wyniki dość wyraźnie wskazują, że jeśli komuś zależy na dobru dzieci, powinien ze wszystkich sił walczyć o legalizację małżeństw jednopłciowych, co zwiększy liczbę dzieci, dla których dostępne będą stabilne, prawnie chronione formy życia rodzinnego. Z jakiegoś powodu tej oczywistej prawdy ani w badaniu Regnerusa, ani w prawicowych komentarzach do niego, na przykład w „Rzeczpospolitej” czy „Fides et ratio”, nie znajdziemy. Taka to i troska zideologizowanej prawicy o naukę wolną od politycznej poprawności oraz dobro dzieci – bardzo wybiórcza.
Możesz śledzić autora bloga na Twitterze.
Fotografia tytułowa: Caitlin Childs, użyte i udostępnione na licencji CC BY-SA 2.0.
Tumblr media
Ważne linki:
https://www.rp.pl/artykul/1083302-Homoseksualizm-jest-zarazliwy.html
https://www.sciencedirect.com/science/article/pii/S0049089X12000610
https://www.asanet.org/sites/default/files/savvy/documents/ASA/pdfs/12-144_307_Amicus_%20(C_%20Gottlieb)_ASA_Same-Sex_Marriage.pdf
Oryginał:https://slwstr.net/blog/2014/1/31/regnerus-fail
0 notes
slwstr-archiwum · 5 years
Text
Wędrówki z dinozaurami
Nie da się zaprzeczyć, że Park Jurajski był filmem transformatywnym dla całego przemysłu. Jednym z jego nieodrodnych dzieci jest wysoce oryginalna seria dokumentalna wyprodukowana w 1999 roku przez BBC – Wędrówki z dinozaurami (Walking With Dinosaurs). W Polsce, o ile mnie pamięć nie myli, puszczał ją Program 2 Polskiej Telewizji, w czasach, gdy misja wykraczała poza MjakMiłości i inne ModyNaSukces.
Tumblr media
Fotografia pochodzi z książki towarzyszącej serialowi: Tim Haines Wędrówki z dinozaurami, MUZA SA, Warszawa 2000, © BBC Worldwide, 1999
Bezpośrednim powodem, dla którego o niej piszę jest to, że do kin weszła właśnie filmowa wersja Wędrówek z dinozaurami. TBH nie mam zamiaru jej oglądać. Jak widzicie na trailerze obok, koncepcja kinowej wersji ma charakter swoistej bajki, skażonej, mam wrażenie, wysoce disnejowską estetyką.
youtube
Dlatego wolę się udać w podróż nostalgiczną i przypomnieć oryginalna serię. Tim Hains, jej twórca, wprost cytował Jurrasic Park jako główną inspirację. Powody, dla których zrealizował swoją wymarzoną serię dopiero sześć lat po filmie Spielberga były czysto techniczne. Tyle czasu trwało, nim technologia pozwoliła osiągnąć podobną jakość przy znacznie niższym budżecie.
To i tak jedna z najdroższych serii dokumentalnych w historii, której łączny koszt szacowany jest na sześć milionów funtów, a więc, bagatela, milion funtów za 30-minutowy odcinek. O sprawności producentów niech świadczy, że podobny budżet, w przeliczeniu na minutę gotowego obrazu, miał wyprodukowany dwa lata później polski Wiedźmin, a co z tego wyszło, wszyscy pamiętamy.
Jeśli nie pamiętacie, wyszły gumowe smoki.
Choć dziś już efekty specjalne w Wędrówkach pokazują swój wiek, wciąż ogląda się to całkiem nieźle. Ale wtedy serial był pokazem prawdziwej magii na małym ekranie. Bombastyczna muzyka w czołówce kazała się przygotować na coś wielkiego. Coś wielkiego na widzów czekało. Nawet dzisiaj, ponad dekadę po tym jak po raz pierwszy go oglądałem, dobrze pamiętam seans z pierwszym odcinkiem i uczucie ekscytacji na widok tyranozaura w końcówce sekwencji tytułowej. Skojarzenia z kultowym wejściem t-rexa w Jurassic Park były nieuniknione. Obietnica, że zobaczę coś, czego wcześniej nie było, już po kilku minutach – spełniona.
youtube
Kilka lat dzielących Wędrówki od Parku pozwoliło, by ukazane tam dinozaury były przedstawione trochę inaczej, bo z uwzględnieniem najnowszych danych. Choć będące bohaterami jednego z odcinków utahraptory ukazano jeszcze bez piór, to już na przykład polującego na małe diplodoki ornitolesta przedstawiono z rogowym rozkładanym grzebieniem. Sądzę, że gdyby ta seria powstawała z pół dekady później, to zarówno postępy w odkryciach piór na dinozaurach, jak i postępy techniki (znacznie trudniej naturalistycznie animować pióra niż pokrytą łuskami skórę) sprawiłyby, że zobaczylibyśmy więcej upierzonych dinozaurów.
Tumblr media
Kukła głowy tyranozaura wykorzystywana przy kręceniu zbliżeń w Wędrówkach z dinozaurami. Foto: Ballista (CC BY-SA 3.0)
Wędrówki z dinozaurami to, jak wiele innych dokumentalnych serii wyprodukowanych przez BBC, pokaz tego co najlepsze ma do zaoferowania medium telewizji. Sukces serialu był tak wielki, że w kolejnych latach wyprodukowano dwa inne w podobnej konwencji: Wędrówki z bestiami ukazujące życie po wymarciu wielkich dinozaurów, oraz Wędrówki z potworami pokazujące czasy przed pojawieniem się dinozaurów.
Każda z tych serii jest z oczywistych powodów lepsza technicznie, ale chyba żadna nie ma tej atmosfery rzeczywistej cudowności, która przenikała oryginał. Zaś wracając do początku tej notki i obecnej kinowej, IMAX-owej wersji, obawiam się, że tandetna infantylna maniera przerobienia tego na kretyńską bajkę zabiła wszelkie szanse na powtórzenie sukcesu serialu sprzed lat.
Tumblr media
Wielka szkoda. Miłość do dinozaurów nigdy nie umiera, więc z chęcią poszedł bym sobie na taki film, porządnie zrobiony.
Ilustracja tytułowa: Dallas Krentzel, użyte i udostępnione na licencji CC BY 2.0.
Jeśli spodobał ci się ten wpis, powinnaś śledzić autora na Twitterze.
Oryginał:https://slwstr.net/blog/2014/1/17/wdrwki-z-dinozaurami
0 notes
slwstr-archiwum · 5 years
Text
Nausicaä of the Valley of the Wind
Istnieje kilka bardzo dobrych powodów by obejrzeć Nausicaę, ten swoisty zerowy film Studia Ghibli. Pierwszym są fenomenalne obrazy:
Tumblr media Tumblr media Tumblr media
Drugim jest mądre, ekologiczne przesłanie. Podane w zaskakująco surowej, niemoralizującej, bezlitosnej formie. Ziemia oglądana tysiąc lat po atomowej zagładzie jest umierającym (na pierwszy rzut oka) światem, porośniętym toksyczną dżunglą zmutowanych roślin i grzybów, zamieszkanym przez potworne owady, w tym gigantyczne, acz najwyraźniej inteligentne Ohm.
Ludzkość toczy w tym świecie beznadziejną walkę o przetrwanie, którą wyraźnie przegrywa. Serio, ponieważ wciąż w Polsce myśli się kategoriami animacji jako filmów dla dzieci, obejrzenie Nausicai może wywołać lekki szok. Opustoszałe wioski z ludzkimi truchłami porośniętymi niepokojącą pleśnią wyglądają raczej jak coś wylazłego z filmu Ridleya Scotta, niż z typowej opowieści dla młodszej widowni. Z kolei wizje zagłady świata, sprowadzonej nań przez biomechaniczne wyrzutnie atomowego ognia, są jednymi z lepszych w kinie.
Trzecim powodem jest dwuznaczność. To już truizm gdy pisze się o japońskiej animacji w ogóle, a o produkcjach Ghibli w szczególności, ale są to obrazy bardzo dalekie od typowego dla większości amerykańskich czy europejskich produkcji podziału na dobro i zło. W filmie Miyazakiego owa dwuznaczność jest zresztą wprowadzona w bardzo wyrafinowany sposób. Mianowicie toksyczna dżungla i zamieszkujące ją bestie są czymś, co w pierwszym odruchu powinno i pewnie wywołuje odrazę lub niepokój. Ale Miyazaki tak je rysuje, że trudno nie dostrzec ich piękna. To świadczy o klasie animatora. O klasie reżysera świadczy jak ta wizualna strona znajduje później odbicie w fabularnych zwrotach.
Czwartym powodem jest gender. Wiem, to straszne, ale nie da się od tego uciec. Nie w tym kraju. Po prostu, jeśli szukacie jakiegoś filmu by dać go na gwiazdkę dopiero się umysłowo kształtującej młodzieży, Nausicaä nadaje się doskonale jako narzędzie perfidnej genderyzacji i pouczania, że kobiety są biologicznie zdolne do życia poza kuchnią. Nawiasem mówiąc praktycznie każda produkcja Ghibli nadaje się do tego znakomicie.
PS: Zapomniałem o tym wcześniej napisać. Film jest ekranizacją dwóch z siedmiu ksiąg mangi pod tym samym tytułem, rysowanej przez Miyazakiego w latach 1982-1994. Z rzeczy jakie można łatwo znaleźć w internecie wynika, że jest co najmniej równie zajebista:
Tumblr media
Jeśli spodobał ci się ten wpis, powinieneś śledzić jego autora na Twitterze.
Oryginał:https://slwstr.net/blog/2013/12/21/nausica-of-the-valley-of-the-wind
0 notes
slwstr-archiwum · 5 years
Text
Manowce normatywnej biologii
W najnowszej Polityce ukazał się tekst sygnowany nazwiskami Edwina Bendyka i Jacka Żakowskiego „Wszyscy jesteśmy gejami”. Choć to niezły tekst, to pojawił się w nim dość rażący fragment:
Dziś wiemy, że oba zachowania [altruizm i homoseksualizm - przyp. slwstr] są zgodne z teorią ewolucji i można je wytłumaczyć mechanizmem doboru grupowego. Liczy się nie przetrwanie jednostki, lecz gatunku, grupy, wspólnoty. Altruizm i homoseksualizm mają ważne społeczne znaczenie. Służą spoistości i trwałości grupy (również u zwierząt). W starożytnej Grecji i Sparcie związki homoerotyczne cementowały wolę bojową oddziałów. Miłość do towarzysza walki powodowała, że hoplici gotowi byli umrzeć jeden za drugiego, więc też za ojczyznę.
Choć rzeczywiście znamy już ewolucyjne wyjaśnienie osobniczego altruizmu, nie jest nim dobór grupowy. Co więcej sugerowanie, że ten dobór jest mechanizmem, w wyniku którego powstał homoseksualizm, jest naginaniem faktów do tezy.
Altruizm
Dobór grupowy był tradycyjną darwinowską teorią wyjaśniającą altruizm osobniczy. Wśród jej pierwszych orędowników znajdował się sam Darwin. W dziele The Descent of Man postulował swoisty „dobór między grupami” – pierwotnymi społecznościami zbieraczy, w których grupy składające się z osobników nieumiejących współpracować przegrywały z grupami składającymi się z osobników umiejących współpracować i gotowymi poświęcać się dla „dobra grupy”.
Problem w tym, że ten mechanizm nie działa. Samolubny gen Richarda Dawkinsa jest wypełniony po brzegi wyjaśnieniami, czemu taka forma doboru nie jest możliwa, w tym przykładami pokazującymi, jak rzekome przejawy działania dla dobra grupy u różnych zwierząt okazywały się, przy bliższym zbadaniu, formami mniej lub bardziej zawoalowanego egoizmu osobniczego (a dokładniej egoizmu genowego, ale o tym za chwilę)…
Ale nawet abstrahując od empirycznych dowodów na brak zjawiska doboru grupowego, czy zachowań rzeczywiście nakierowanych altruistycznie na dobro grupy jako takiej, mamy też ważne powody teoretyczne, by zachować sceptycyzm co do istnienia dobór grupowy. Jest nim konkurencja wewnątrzgrupowa: niezależenie od presji selekcji międzygrupowej, w grupach zbudowanych z osobników działających wedle strategii altruistycznych (to jest dla dobra grupy) zawsze pojawią się i wyzyskają ich dobro osobniki w pełni samolubne. Symulacje zachowań wynikających z odpowiednich strategii pokazują, że zachowania samolubne zwyciężą nawet, gdy ceną jest unicestwienie grupy jako całości.
Dobór genowy, dobór krewniaczy
Tradycyjna alternatywą dla doboru grupowego jest dobór osobniczy. Z koncepcją doboru osobniczego wiążą się pewne problemy. Trudno by ewolucja dobierała osobniki skoro są one nader nietrwałe. Tym co faktycznie podlega doborowi, co trwa, jeśli jest odpowiednio przystosowane do środowiska, są genetyczne replikatory – geny. Samolubne geny. W istocie paradygmat współczesnej biologii ewolucyjnej zbudowany jest na założeniu, że życie powstało w wyniku ewolucji konkurujących ze sobą genetycznych replikatorów, które oblekły się w ciała celem skuteczniejszej walki o byt.
Te cielesne ubrania, czyli osobniki, mogą być altruistyczne w tym sensie, że dbają o inne ciała zawierajace ten sam lub bardzo zbliżony zestaw genów.
Na przykład mrowisko, jakkolwiek składa się z odrębnych osobników, to jednak współdziedziczących większość genów. Jedynym sposobem by któraś niepłodna robotnica zapewniła swym genom trwanie, jest pomoc innym robotnicom w opiece nad królową, będąca jedynym płodnym osobnikiem w mrowisku. To królowa dba o to, by geny każdej robotnicy miały szansę przetrwać, a robotnice altruistycznie poświęcają się dlatego dla królowej. Za tym teatrem osobniczego altruizmu stoi jednak pełny egoizm mrówczych genów.
Innym, nawet bardziej oczywistym przykładem osobniczego altruizmy wynikającego z doboru krewniaczego jest opieka rodzicielska: rodzice poświęcają się dla dzieci, bo to dzieci posiadają kopie ich genów i poniosą je w przyszłość.
Altruizm odwzajemniony
Zwierzęta posiadające odpowiednio złożone mózgi i środowisko społeczne pozwalają sobie na altruizmu wobec osobników niespokrewnionych. Dzieje się tak wtedy, gdy mogą oczekiwać odwzajemnienia udzielonej pomocy. Krótko mówiąc, samolubne geny mogą programować swoje maszyny przetrwania do posiadania tendencji do współpracy, pod warunkiem, że te maszyny potrafią się rozpoznawać, odwzajemniać pomoc i prowadzić rachunek zysków i strat.
Nietoperze wampiry potrafią. Osobniki niespokrewnione dzielą się czasami pokarmem (krwią), co u tych zwierząt jest bardzo ważne, bo nawet krótki okres głodu może je zabić. Ale w zamian oczekują w razie potrzeby takich samych poświęceń od tych, którym pomogły.
Co z oszustami? Nie stanowią problemu tak długo, jak długo są rozpoznawani, wtedy każdy akt ich samolubstwa może zostać ukarany odmową pomocy w przyszłości? W ten sposób geny odpowiedzialne za strategię wzajemnej pomocy mogą w populacji nietoperzy wygrywać z genami samolubstwa. Nie dlatego, że jest to dobre dla grupy, ale dla tego, że jest to dobre dla tych genów.
Nowoczesny ewolucjonizm jest nauką uzależnioną od matematyki. Matematyka ewolucjonizmu przynależy do dziedziny zwanej teorią gier. Grają geny, a ich pionkami są organizmy, maszyny przetrwania, w które oblekają się geny. Zachowania zwierząt można rozpatrywać jak różne strategie gry.
Jak powstały pionki, które ze sobą współpracują, mimo, że każdy pionek sterowany jest przez różnych graczy o zasadniczo odrębnych interesach? To proste. Pozwala im na to strategia wet za wet, oraz fakt, że wiele gier w jakie grają geny to gry o sumie niezerowej. Są to takie gry, w których współpracując każdy może zyskać, zaś konkurencja może doprowadzić do wielkich strat jednej strony. Krótko mówiąc gry, w których czasami lepiej się podzielić nagrodą, bo co prawda każdy dostanie mniej, ale za to na pewno coś się dostanie bez ryzyka zostania z niczym.
Nietoperz, który raz pomógł oszustowi, więcej mu nie pomoże. Oszust może oczywiście szukać wtedy pomocy u innych, ale nawet jeśli przez jakiś czas uda mu się w ten sposób żyć, prędzej czy później okaże się, że większość osobników w jego otoczeniu została już przez niego oszukana i nie chce mu pomagać. Wtedy oszust umrze. Dostatecznie rozwinięte zdolności kognitywne nietoperzy pozwalają im na współpracę i wzajemną pomoc nawet wtedy gdy nie dzielą wspólnych genów, gdyż stosując zasadę wet za wet geny każdego uczciwego nietoperza w dłuższej perspektywie odnoszą korzyści.
Całkiem możliwe, że także altruizm odwzajemniony jest jedną z głównych przyczyn biologicznych korzeni altruizmu ludzkiego. Niezależnie jednak od tego jakie dokładnie są te biologiczne korzenie, nie ma wśród nich doboru grupowego. Grupa nie jest dobrem z ewolucyjnego punktu widzenia, więc nawet gdyby chciało się na tej bazie uprawiać etyczny naturalizm, to należałoby raczej chwalić dbałość o siebie i swoich bliskich, tudzież o klikę ludzi, z którymi wiążą nas stosunki towarzyskie czy pracy.
Lesbijki i geje
Ale, co ważniejsze, argument Bendyka i Żakowskiego, oprócz tego, że myli się co do źródeł altruizmu, zupełnie nijak się ma do lesbijek i gejów. Choć istnieją teoretycznie sensowne teorie ewolucyjnego wyjaśnienia homoseksualizmu, na przykład bazujące na doborze krewniaczym, to tak naprawdę, ewolucyjne korzenie tego zjawiska są wciąż skryte w mroku niewiedzy.
Ale co z tego? Nawet gdyby homoseksualizm okazał się ewolucyjną aberracją (choć pojęcie to, z ewolucyjnego punktu widzenia jest praktycznie pozbawione sensu), czy to mogłoby być przesłanką do innego traktowania lesbijek i gejów?
A czy albinosi powinni być pozbawieni praw, bo ich geny czynią ich słabiej przystosowanymi? Czy zabrania się małżeństwa osobom niepłodnym, bo ich związki są jałowe? Czy traci się prawa obywatelskie po dożyciu wieku post-reprodukcyjnego, które to zjawisko wydaje się być ewolucyjnie bezzasadną, kulturowo wytworzoną aberracją?
Angażowanie biologii w kwestie normatywne, w dociekania jak traktować wolnych ludzi zawsze będzie eugeniką, taką w najgorszym, nazistowskim wydaniu. To tak proste. Po co więc Żakowski i Bendyk sięgnęli po takie argumenty, jako kontrargumenty dla eugenicznych argumentów antygejowskich? Trudno powiedzieć.
Altruizm i wspólnota
Nawiasem mówiąc w Społeczeństwie otwartym Popper słusznie zwraca uwagę, że idea, jakoby wszelki altruizm przynależał do wspólnoty, a indywidualizm niechybnie wiązał się z egoizmem, zmyślona została przez Platona i od tamtej pory regularnie infekuje nowe umysły, dostarczając im argumentów na rzecz tłamszenia indywidualizmu i wolności przez moralny szantaż oskarżenia o samolubstwo. Wygląda jakby Żakowski z Bendykiem ulegli temu szkodliwemu memowi, jakby pragnąc usprawiedliwić gejów szukali dla nich społecznego zastosowania, wskazując ich użyteczność i wiążąc, w chybiony jednak sposób, z altruizmem. Próbują dokonać podobnej moralnej manipulacji, tylko na rzecz słusznej sprawy. Oto mówią: zobaczcie, geje są przejawem społecznego altruizmu tworzącego, w domyśle: dobrą, jedność wspólnoty. I jeszcze ta anegdotka nawiązująca do starożytnego Świętego Zastępu z Teb, zdająca się mówić: wy tu nienawidzicie gejów, a z nich tacy zajebiści i oddani państwu wojownicy.
Tylko, że nie. To nie ludzie muszą być przydatni społeczeństwu, altruistyczni w kolektywny sposób – to społeczeństwo powinno tworzyć przestrzeń do właściwych, albo i niewłaściwych, wyborów jednostek. Tylko wtedy nasze postępowanie może być etyczne, nasza wolność zrealizowaną, nasze życie – szczęśliwym.
Hipertekst
Tekst Bendyka i Żakowskiego.
Foto w nagłówku: Thomas Wensing, CC BY SA 2.0.
Oryginał:https://slwstr.net/blog/2013/3/6/manowce-normatywnej-biologii
0 notes
slwstr-archiwum · 5 years
Text
Sekretne życie kwiatów
Zacznę w ten sposób: być może sądzicie, że kwiaty to coś w rodzaju genitaliów roślin. Mniej więcej tak jak to ładnie tłumaczy Genetyka w obrazkach, której króciutki fragment pozwolę sobie tutaj spiratować:
Tumblr media Tumblr media
Cóż, pozwólcie, że ujawnię wam pewien botaniczny sekret: tak naprawdę każda bez wyjątku roślina, która produkuje kwiaty, jest bezpłciowym organizmem rozmnażającym się za pomocą zarodników.
Dziwne?
Będzie mniej dziwne, gdy zobaczycie, jak to wygląda u roślin, które są, pod pewnymi względami, ewolucyjnie „prymitywniejsze” od roślin kwiatowych.
Paprocie
Sądzę, że wiecie jak wygląda paproć, nie są to w końcu jakoś szczególnie egzotyczne rośliny. Ja na przykład to zdjęcie wykonałem w przydomowym ogródku:
Tumblr media
Oczywiście liście paproci to te duże, pierzaste. Zasadniczo paproć składa się z takich samych części jak większość roślin – ma korzenie, łodygę i liście. Tym co ją odróżnia od takich roślin jak mniszki, jabłonie, róże, czy dowolnych innych roślin kwiatowych jest brak kwiatów właśnie.
Jak więc się rozmnaża? Zerknięcie na spód liści paproci daje wskazówkę. W sprzyjających warunkach można tam zobaczyć małe, często brązowawe struktury, mające, w zależności od gatunku na który patrzymy, postać kropek, skupień, lub nalotów.
Tumblr media
Gdyby jednak przyjrzeć się im w powiększeniu, zobaczylibyście grupy buławkowatych struktur nazywanych zarodniami, w których, jak nietrudno się domyślić, powstają zarodniki paproci.
Tumblr media
Teraz nadszedł właściwy moment na to by napisać kilka słów o genetyce rozrodu. Każdy z nas ma podwójny zestaw chromosomów i genów. Każdy chromosom występuje w dwóch kopiach, z których jedna pochodzi od naszej matki, druga od ojca. Z tego wynika też, że każdy gen (pomijając geny na chromosomach płciowych, ale na rzecz prostoty wywodu pominę je milczeniem) występuje w dwóch kopiach – matczynej i ojcowskiej.
Nie wszystkie organizmy tak mają. Genomy niektórych, na przykład wielu pierwotniaków, bakterii czy niektórych grzybów, istnieją w "pojedynczej" kopii. To zrozumiałe, organizmy te rozmnażają się zazwyczaj bezpłciowo i zwyczajnie nie mają mamy i taty od których miałyby dziedziczyć dwie kopie genomu.
Wracając jednak do ludzi – skoro każdy z nas ma podwójny genom, jakim cudem nasze dzieci nie mają poczwórnego? Otóż, gdy powstają plemniki i komórki jajowe, przechodzą specjalny typ podziału komórkowego, zwanego mejozą,  który w kontrolowany sposób redukuje o połowę liczbę genów tych komórek. Gdy plemnik o zredukowanej liczbie chromosomów zapładnia jajo o podobnie zmniejszonym garniturze chromosomowym, odtwarza się normalna, podwójna liczba chromosomów w zygocie.
Paprocie, zupełnie jak my i inne zwierzęta, a także jak większość roślin, mają podwójny genom. Z kolei zarodniki produkowane w  zarodniach, podobnie jak plemniki i komórki jajowe zwierząt, powstają w procesie redukującej liczbę chromosomów mejozy. Jest jednak podstawowa różnica między zarodnikiem a plemnikiem czy komórką jajową — zarodnik niczego nie zapładnia, ani przez nic nie jest zapładniany. Jak więc powstająca z niego roślina odtwarza podwójny zestaw genów?
Nie odtwarza. Jeśli zarodniki upadnie w odpowiednim miejscu, to jest w miarę wilgotnym i zacienionym, osłonka zarodnika pęknie i zacznie z niego kiełkować nowa roślina, początkowo składająca się z zaledwie kilku komórek:
Tumblr media
Gdy osiągnie dojrzałość nie będzie przypominać paproci. Będzie małą, mającą kilka milimetrów zieloną tarczką (ilustracja poniżej). Rośliny takie nazywa się przedroślami. Komórki tej rośliny, powstałe z zarodnika wytworzonego w trakcie mejozy, zawierać będą tylko połowę genów "rodzica", ponadto geny te będą inaczej zaaranżowane na chromosomach (jeśli kogoś interesuje dlaczego, niech zerknie tutaj).
Tumblr media
Co robi przedrośle? Niewiele. W miejscu sercowatego wcięcia powstają u niego zagłębienia, na dnie których formują się komórki jajowe. Ponieważ roślina ta już posiada zredukowany zestaw genów, komórki jajowe powstają u niej na drodze zwykłego podziału komórkowego, a nie wyspecjalizowanej mejozy.
Zaś w części porośniętej „korzeniami” produkowane są plemniki. Rosnące w wilgotnym środowisku przedrośle jest zwykle pokryte warstewką wody, co pozwala plemnikom przepłynąć do komórek jajowych i zapłodnić je. Przedrośla paproci dokonują samozapłodnienia. To właśnie one są formą paproci, która rozmnaża się płciowo (choć zarazem jako obojnak).
Tumblr media
Wkrótce po zapłodnieniu z przedrośla zaczyna wzrastać nowa roślina — o znajomych kształtach paproci. Powstała w wyniku połączenia gamet o zredukowanej liczbie chromosomów znowu posiada podwójny zestaw genów.
Tak wygląda życie roślin, z występująca przemianą pokoleń, gdzie jedno z nich posiada podwójny zestaw genów i produkuje zarodniki, drugie, powstałe z zarodników, ma tylko połowę genów i rozmnaża się płciowo za pomocą plemników i komórek jajowych.
Poszczególne grupy roślin mogą wprowadzać pewne modyfikacje tego schematu (mając na przykład dwupłciowe, nie obojnacze, przedrośla), ale co do zasady, jego ogólna postać jest taka sama i zachowują ją nawet rośliny kwiatowe.
Kwiaty
Na początek — dość typowy kwiat, konkretnie kwiat lilii:
Tumblr media
Roślina wytwarzająca ten kwiat ma podwójny zestaw genów. Gdyby była paprocią, produkowałaby zarodniki. Gdzie jednak powstają te zarodniki? Jak pokazywał to wcześniej obrazek z Genetyki w obrazkach, rośliny "zapładniane są" poprzez przeniesienie pyłku na znamię, czyli szczytową część słupka. Co właściwie się wtedy dzieje? Ano, patrząc w wielkim powiększeniu na oblepione pyłkiem znamię, mniej więcej to:
Tumblr media
Z pyłku, który na ilustracji powyżej przedstawiony jest w żółtawych barwach, wydostaje się łagiewka pyłkowa, która wrasta wgłąb słupka, aż znajdzie komórkę jajową. Obraz ten przypomina obraz kiełkującego zarodnika paproci nieprzypadkowo: ziarno pyłku jest zarodnikiem. Zaś to co żyje wewnątrz niego to bardzo proste, zredukowane przedrośle, odpowiednik tej zielonej "tarczki" w cyklu życiowym paproci. W przeciwieństwie do przedrośla paproci żyjące w pyłku przedrośle lilii nie jest obojnakiem, posiada płeć – męską.
Jak bardzo zredukowane jest to przedrośle? Bardzo. Składa się z dwóch komórek. Jest tak malutkie i prościutkie, że zamiast pełnoprawnych plemników do zapłodnienia komórki jajowej wykorzystuje pojedyncze jądro komórkowe, dostarczane do komórki jajowej ową długaśną łagiewką pyłkową.
Tumblr media
Jak się już pewnie domyślacie komórka jajowa lilii także powstaje w przedroślu, tyle że żeńskim. Tym razem jednak nie jest ono skryte w zarodniku, a przynajmniej nie w zarodniku, którego "zarodnikowa" natura byłaby oczywista na pierwszy rzut oka. Rozkrojenie słupka (ilustracja obok) odsłoniłoby w jego wnętrzu kuliste struktury zwane zalążkami (na obrazku obok zaznaczone na żółto)
W zalążku (na ilustracji poniżej przedstawiony w wielkim powiększeniu i przekroju, pokolorowany na zielono) znajduje się struktura zwana ośrodkiem (na ilustracji przedstawiona w cieplejszych i ciemniejszych barwach), która jest ewolucyjną pozostałością po zarodniku. Wewnątrz niej znajduje się właściwe przedrośle żeńskie – mikroskopijna roślina, zupełnie osadzona w tkankach swego wielkiego „rodzica”, złożona z kilku komórek, z których jedna jest komórką jajową (jasna struktura w samym środku).
Tumblr media
W ewolucji roślin kwiatowych zarodnie zostały najpierw otoczone liśćmi, które utworzyły osłonki chroniące zarodnię, zaś same zarodniki produkujące przedrośla żeńskie przestały z nich wypadać by wyrosnąć w otoczeniu. Zamiast tego kiełkowały i wyrastały wewnątrz zarodni.
Takoż musiały czekać, aż wiatr przyniesie zarodniki z których wyrastały przedrośla męskie. Zarodniki te po upadnięciu na zarodnię z przedroślami żeńskimi kiełkowały i produkowały plemniki, które mogły łatwo dostać się do komórek jajowych. W toku dalszej ewolucji zarodniki z których wyrastały przedrośla żeńskie stały się tak zintegrowane ze strukturą zarodni, że przestały być od niej łatwo odróżnialne.
I tak doszło do powstania dzisiejszych roślin, w których żeńskie przedrośle to kilka komórek ukrytych wewnątrz zarodni, będącej tylko małą częścią kwiatu. Cała ta historia jest nie tylko botaniczną ciekawostką, ale pokazuje też potęgę ewolucji, która znalazła sposób, by charakterystyczny dla większości roślin cykl życiowy, z dwoma następującymi po sobie pokoleniami o różnej genetyce, przekształcić w cykl na zewnątrz do złudzenia przypominający sposób w jaki żyją zwierzęta, oraz sprawić, że bezpłciowe rośliny w specyficzny sposób uzyskały płeć "wchłaniając" mniejsze, płciowe pokolenie.
Czemu dokładnie tak się stało – to mógłby być dobry temat na osobną, co najmniej równie długą notkę. Której powstania rzecz jasna nie gwarantuję.
Fotografia tytułowa: Jonathan Kos-Read (CC BY-ND 2.0).
Pozostałe ilustracje, o ile nie zaznaczono inaczej, pochodzą z domeny publicznej i namalowane zostały przez żyjącego na przełomie XIX i XX wieku Arnolda Dodela. Ten szwajcarski botanik, regularnie korespondujący z Ernstem Haeckelem i Charlesem Darwinem, był jednym z wczesnych zwolenników darwinowskiej teorii ewolucji. Przedstawione ilustracje zostały zeskanowane i umieszczone na blogu BibliOdyssey przez peacay.
Oryginał:https://slwstr.net/blog/2013/9/16/sekretne-ycie-kwiatw
0 notes