niechec-blog
40 posts
Don't wanna be here? Send us removal request.
Text
Męczennik!
Dosyć często wspomina się przy okazji recenzji debiutów powieściowych, że „pierwsza książka jest o samym pisarzu”. Często idzie to dostrzec w ostatnich latach, kiedy mamy do czynienia z przepychem powieści napisanych z narratorem pierwszoosobowym, co już zostało głośno zauważone chociażby przez O. Tokarczuk w jej mowie noblowskiej. Jednak tutaj nie stajemy przed obliczem zwykłego jednego z wielu głosów w „chórze solistów”, a narratorem opowiadającym nam niecodzienną historię.
Myślę, że „Martyr!” jest ważnym głosem w epoce rosnących nacjonalizmów, w czasie kiedy to kryzys kapitalizmu próbuje być ratowany z jednej strony lewicowo-liberalnymi pomysłami typu „bezwarunkowy dochód podstawowy”, a z drugiej, reprezentowanej przez wielki kapitał, za pomocą budowania nowego faszyzmu. Akbar w swojej pierwszej powieści pokazuje na podstawie tylko jednej historii, że nieuniknione są wszelkie migracje - zwłaszcza te z krajów „Bliskiego Wschodu” do imperialistycznych.
Za tym wszystkim stoi przede wszystkim tragedia jednostki - Cyrusa, który chwilę przed trzydziestką próbuje poukładać swoje życie, odnaleźć sens istnienia, oddać swoim korzeniom to, co im zawdzięcza, a także to czego nienawidzi. Mamy zarysowaną historię uzależnień postaci, nieudanej miłości. Walkę z rodzinną traumą, brakiem obecności matki w dorastaniu; przez całe swoje życie Cyrus był wychowywany przez oziębłego ojca, którego egzystencja polegała na robocie w drobiu i piciem ginu przed telewizorem. Całą historia jego życia zostałą zbudowana na wielkim micie, którego ciężar musi dźwigać sam, bo ojciec umiera na początku jego drogi studenta.
Głód matki próbuje w końcu zaspokoić wizytą w brooklińskim muzeum, gdzie kilkakrotnie spotyka się z artystką o pseudonimie Orkideh. Tak naprawdę wtedy cała fabuła powieści nabiera właściwego tempa, takiego jakiego oczekują współcześni czytelnicy. Mamy do czynienia z tajemnicą, próbą jej rozwiązania, intelektualną wymianę zdań między Cyrusem, a Orkideh. Wtedy też dochodzi do peaku powieści.
Sporo w samej powieści smaczków - odwołań do pisarzy, historii Iranu, zagadnień wiary czy znanych intelektualistów. Sam Cyrus jest przecież filozofem - przedstawia czytelnikom rozległe pasusy o problemie istnienia czy znaczeniu śmierci; pragnie napisać wielką filozoficzną powieść o jej sensie. Przeraża go fakt, że mógłby umrzeć tylko z powodu „zwykłych” przyczyn biologicznych. Śmierć jednostki musi być znaczącym dla współczesnych symbolem, manifestem, który zmieni coś w świecie, pociągnie za sobą tłumy. Dlatego też przez całą powieść rozciąga się historia rodzinnej traumy - smierć matki Cyrusa w przypadkowym zamachu wojsk USA na irański statek powietrzny, którym ona akurat się znajdowała. Dla niego była to oczywiście tragedia, kształtująca jego dzieciństwo i dorosłość, lecz prócz kilku komunikatów dowódców amerykańskiego wojska i wzmianek prasowych do niczego wielkiego się nie przyczyniła.
Jest to więc powieść o rozpatrywaniu problemu „użyteczności śmierci”, kryzysie światopoglądowym młodych w ich latach dwudziestych, trudnych relacjach rodzinnych i konflikcie między imperialistycznymi Stanami Zjednoczonymi i Bliskim Wschodem w ogóle, a Iranem w szczególe. Jako czytelnik zostałem ukontentowany, tajemnica została rozwiązana, a wciągające dialogi sprawiły, że każda strona była przyjemnością.
Kaveh Akbar - "Martyr!", 352 s., 2024, Knopf
0 notes
Text
Jim stał się Jamesem
Bezpośrednio po lekturze „Adventures of Huckleberry Finn” Twaina, miałem przyjemność sięgnąć po największego faworyta do zdobycia tegorocznego The Booker Prize - „James” Percivala Everetta. Była to moja pierwsza książka tego autora, który jest prawdziwym tytanem pracy - ponad 30 wydanych pozycji już za nim. Licząc więc od jego debiutu z 1983 roku, publikuje średnio jedną książkę na rok. Każde jego dzieło pochodzi z innego źródła osadzonego w świecie rzeczywistym i - jak wynika z wielu recenzji - porusza inną tkankę w ciele czytelnika. Nie mamy więc do czynienia z autorem piszącym „tę samą książkę od lat”.
Nie ukrywam, że kończąc „Hucka” Marka Twaina i przechodząc do „Jamesa”, porównywałem wszystko w książce Everetta do Twainowskiego klasyka. Na tym polega sama idea powieści dekolonizacyjnej. To co uderzyło mnie już od pierwszej strony, to zupełnie inny sposób prowadzenia narracji niż u Twaina. Już sam tytuł „James” wskazuje na czym będzie polegać ten Everettowy „Huck” - autor pozwala poniżonemu i protekcjonalnie traktowanemu Jimowi otworzyć usta, kreując safe-space. Jim staje na nogi i staje się Jamesem - tak jak znany z kawałów ten głupi Jaś staje się Janem. Należy wskazać, że kwestia imienia jest niezwykle istotna - niewolnik nie posiada nic własnego, nawet imienia; zostaje one mu nadane przez białęgo pana, który nazywa męskiego niewolnika żeńskim imieniem („Doris”) czy „Easter” mimo że ów niewolnik narodził się w okresie Bożego Narodzenia. Everett nie czeka cierpliwie, próbując stopniowo wprowadzać czytelnika zapoznanego z klasykiem jakim jest „Huck” Twaina do tempa narracji czy nowego opowiedzenia postaci Jima, tylko przedstawia odbiorcy pierwszoosobowego narratora-Jamesa, używającego poprawnej, literackiej angielszczyzny. Drugi strzał to jednoznaczne nacechowanie Hucka - to James, czarny mężczyzna, w końcu wyraża opinię: „Those white boys, Huck and Tom, watched me. They were always playing some kind of pretending game where I was either a villain or prey, but certainly their toy. They hopped about out there with the chiggers, mosquitoes and other biting bugs, but never made any progress toward me. It always pays to give white folks what they want…”
Język Czarnych jest niewątpliwie podstawową kwestią, nad którą Everett pracował przygotowując powieść. To za pośrednictwem języka możemy doświadczyć granicy dwóch światów: białych opresorów oraz uciemiężonych Czarnych. To za pośrednictwem języka Czarni mogą się identyfikować i budować relację. James uczy swoje dzieci, aby poprawne wysławianie było słyszalne tylko w kręgu pozostałych Czarnych, bo biali poczują się niekomfortowo. Dialekt używany przez Czarnych ma być zapewnieniem dla białych, że obowiązujący porządek hierarchii rasowej istnieje i ma się dobrze. Jeszcze zanim James ucieka, uczy swoją córkę Lizzie, jak zwracać się do białej panny Watson, tutaj w kwestiach kuchennych:
“But what are you going to say when she asks you about it?” I asked.
Lizzie cleared her throat. “Miss Watson, dat sum conebread lak I neva before et.”
“Try ‘dat be,’ ” I said. “That would be the correct incorrect grammar.”
“Dat be sum of conebread lak neva I et,” she said.
“Very good,” I said.”
Język jest własnością białych i to oni jako jedyni mogą i muszą stać na jego straży dlatego też James zaleca dzieciom, aby czasem bełkotały i specjalnie przekręcały wyrazy, aby dać białym z tego satysfakcję i możliwość osądu Czarnych jako tych ograniczonych. Sam Huck wielokrotnie wpada w dezorientację, kiedy James zapomina się i używa oficjalnego angielskiego w jego obecności. Dla Hucka jest to dziwna, śmieszna mowa, gdyż sam posługuje się południowym dialektem angielskiego który jest dla otaczających go podstawową formą angielskiego.
James staje się Jimem niewolnikiem w obecności białych. Nie może ukryć swojego koloru - który wcale nie jest o wiele ciemniejszy niż Hucka - więc tylko język staje się jego jedynym narzędziem w świecie rządzonym przez białych. Jego wnikliwa analiza każdej z sytuacji, której się znajduje to wynik spędzonych godzin w bibliotece sędziego Thatchera, gdzie zaczytywał się w pracach oświeceniowych filozofów i rozmyślał: „I had wondered every time I sneaked in there what white people would do to a slave who had learned how to read. What would they do to a slave who had taught the other slaves to read? What would they do to a slave who knew what a hypotenuse was, what irony meant, how retribution was spelled?”
James nie jest jak u Twaina pełnym przesądu prymitywem - każdą sytuację analizuje racjonalnie, stara się uzyskać przed podjęciem decyzji przeanalizować korzyści i ewentualne straty, posiada pełną autonomię działania podczas ucieczki w sytuacjach, gdzie opresyjne prawo nie sięga swoimi mackami. Odrzuca także religijne zabobony, które praktykuje tylko w obecności białych, dla podtrzymania ustalonego porządku. „Religion is just a controlling tool they employ and adhere to when convenient” wypowiadane z ust Jamesa jest tożsama z „religion is one of the forms of spiritual oppression which everywhere weighs down heavily upon the masses of the people, over burdened by their perpetual work for others, by want and isolation” Lenina.
Tylko wśród czarnych może być sobą. Inni niewolnicy również posiadają bardziej rozbudowane słownictwo, niż wydaje się białym. Posiadają wiedzę o otaczającym ich świecie. Jak wskazywał Wittgenstein: „Granice mojego języka oznaczają granice mojego świata”. Tak więc granice języka, czyli konwencjonalna niemożliwość, niedostępność wyrażania myśli przez Czarnych w świecie białych w poprawnej angielszczyźnie, w świecie Everetta powoduje, że niewolnicy pozostają niewolnikami. Nie mogą zburzyć tej bariery z powodów tak silnie zakorzenionej dystynkcji klasowej. Warto wskazać, że co prawda nie w takim stopniu, ale granice językowe wciąż są granicami klasowymi (świata) np. w Wielkiej Brytanii, gdzie z powodu posiadanego konkretnego akcentu niemożliwym jest przynależenie do konkretnej grupy towarzyskiej czy złapanie dobrze płatnej pracy.
James uzyskał więc u Everetta świadomość językową, przeradzającą się w świadomość klasową. Ma on także świadomość, że prawo, stanowione i egzekwowane przez i dla białych, nie ma nic wspólnego z moralnością. Ich biały bóg również nie jest dla niego żadnym kompasem etycznym. Dobrze to można odczytać podczas jego rozmowy z Huckiem podczas spływu na tratwie. Huckleberry pyta Jamesa:
„How am I s’posed to know what good is?”
„Way I sees it is dis. If’n ya gots to hab a rule to tells ya wha’s good, if’n ya gots to hab good ’splained to ya, den ya cain’t be good. If’n ya need sum kinda God to tells Ya right from wrong, den you won’t never know.”
„But the law says…”
Good ain’t got nuttin’ to do wif da law. Law say’s I’m a slave.”
Co więcej ta sama wiara w czasach niewolnictwa zdaniem Jamesa została skompromitowana, a tocząca się równolegle prowadzonych rpzez białych wojna secesyjna używa pojęcia „obalenia niewolnictwa” jedynie jako narzędzia propagandowego:
„Did it offend Christian sensibilities to live in a society that allowed that practice? I knew that whatever the cause of ther war, freeing slaves was an incidental premise and would be an incidental result.”
Everett daje czytelnikowi za pośrednictwem tworzenia na nowo postaci Jamesa wykład o polityczności rasy, a najjaskrawiej objawia się to w dwóch przypadkach. Pierwszy, ma miejsce kiedy poznaje Normana z trupy artystycznej Emmetta. Norman jest wykupionym przez Emmetta niewolnikiem, mimo że nie posiada ciemnej skóry, dzięki czemu przechodzi „passing” - prawo identyfikowało daną osobę jako czarną na podstawie tego, ile procent krwi w osobie płynącej jest „czarna”. Uwolniona młoda niewolnica o imieniu Sammy, również nie może uwierzyć, że Norman nie jest biały. Mimo dobrego passingu Normana, on sam nie odcina się od swojego pochodzenia, pragnie być wolny ale jednoczesnie nie chce być postrzegany jako biały. Sammy zastanawia się jak mimo tego wszystkiego nie wyprze się korzeni i nie zacznie brać garściami ze świata jako wolny człowiek: „…why do you stay colored?”
„Because of my mother. Because of my wife. Because I don’t want to be white. I don’t want to be one of them”
[…]”That’s a pretty good answer.”
Drugi przypadek dotyczy już samego Hucka, który dowiaduje się od Jamesa, że to on jest naprawdę jego ojcem. Jest to najodważniejszy „take” Everetta w całym projekcie „re-imagined Twain”. Całą podstawa pewności siebie i możliwości jakimi dysponował Huck została wstrząśnięta - Huck również ma w sobie czarną krew, mimo bycia lekko jaśniejszym od Jamesa, co stwierdza w powieści wcześniej. Wszystko co więc zrobił, zachowywał się jako wolny człowiek mogłoby zostać zakwestionowane, a przede wszystkim sam jego status jako jednostki. Huck popada w pułapkę rasową, wrzucając siebie do zbioru niewolników, lecz James wyciąga go i przedstawia podstawę polityczności rasy, absurdu tego konstruktu.
Duke i King, rozbawiający czytelników Twainowskiego „Hucka”, tutaj stają się postaciami wręcz diabelskimi, przebiegłymi, bez żadnych skrupułów. Ich chytrość opisana na stronach „Adventures of Huckleberry Finn” wzbudzała żałość i śmiech, tutaj ich chytrość jest siłą napędową kierowaną przez demony pierwotnej akumulacji kapitału.
Moja osobista teoria wykiełkowana po lekturze powieści wiąże się z pojawieniem się trupy artystycznej wspomnianego wyżej już Daniela Emmetta. Jego grupa złożona z białych (wizualnie) mężczyzn naśladowała Czarnych poprzez odpowiednie nałożenie peruk, a także przygotowywanie swoich twarzy na „black face” - za pośrednictwem pasty do butów bądź osmalonego korka. Historycznie „black face” nie miał na celu tylko zaczernienia twarzy, lecz karykaturalne przedstawienie cech Czarnych, aby stanowić charakteryzację pod szydzące z Czarnych występy. I tak właśnie było tutaj. Emmett przygotowywał piosenki, w których to Czarni byli zadowoloni ze swojego zniewolenia czy marzyli tylko o arbuzach. Wszystko ku uciesze białych.
Poświęcenie kilku dobrych rozdziałów książki opisujących występy trupy artystycznej przez Everetta pozwala mi postawić tezę, że za Emmettem stoi po prostu sam Twain. Czarni u niego również służyli by zabawić białego czytelnika, a liczba „n-wordów” mówi sama za siebie. Obym się mylił.
0 notes
Text
o historyjce Twaina
Gdzieś w blogosferze, może też na samym Goodreadsie przeczytałem, jakoby Huckleberry Finn był powieścią „antyrasistowską”. W podobnym tonie została przygotowana przedmowa do mojego Penguinowego wydania, w której to wielokrotnie podkreślano przełomowość samej książki w kwestii traktowania Czarnych. Wskazano, jak to sama powieść tuż po samej publikacji była wielokrotnie wstrzymywana w dystrybucji czy zakazywana w bibliotekach, lecz nie ze względu na samą postępowość w kwestii podejścia do traktowania Czarnych czy samej instytucji niewolnictwa, lecz tylko z powodu niepoprawnego użycia języka czy opisów niezwykłej przebojowości i zuchwałych czynów samego Hucka, sprowadzających na złą drogę inne białe dzieci, w których to rękach ten Huck w jakiś sposób by się znalazł.
Oczywiście, łatwo stawiając jakiekolwiek zarzuty wobec ksiązki napisanej w XIX wieku na południu Stanów Zjednoczonych można być posądzony o anachronizm. Należy przyjrzeć się kilku kwestiom i jedynie zadawać pytania.
Czy rzeczywiście potrzebnym zabiegiem był ten n-word, używany ponad 200 razy na obszarze całej powieści? Czy to oddaje rzeczywistość epoki? Czy biali południowcy nie używali synonimów tego określenia? Jaki był tego cel? Czy tu chodzi jednak o traktowanie powieści jako przestrzeni dla perwersyjnej przyjemności pisarza z ciosania tego słowa ? Oczywiście, ówczesne użycie tego sformułowania nie powodowało żadnych negatywnych konsekwencji wobec posługującego. Lecz czy wobec „inteligenta, "burżuazyjnego liberała" za jakiego Marka Twaina uznają, należy zawieszać tak samo nisko poprzeczkę jak wobec innych ówczesnych białych? Tak, doskonale sobie zdaję sprawę, że książka wywoływała (no i jak widać wciąż wywołuje) szok swoim językiem. Nadal - co ten zabieg wprowadził?
Należy wskazać, że w „Adventures of Huckleberry Finn”, Jim został sportretowany przez Twaina po prostu jako debil. Odgrywa rolę stereotypowego Czarnego, zahukanego niewolnika. Nie zapominajmy, że jest to druga najważniejsza postać w książce, która adresowana była do białego (no przecież) audytorium. Jim miał więc po prostu odgrywać rolę klauna, który rozśmiesza swoją tępotą i prymitywizmem czytelnika. Jim jest łątwowierny, prymitywny, kierujący się w życiu podstawowymi pragnieniami i przesądami. Tak jak sam Huck wspomina: "Jim said bees wouldn’t sting idiots; but I didn’t believe that, because I had tried them lots of times myself, and they wouldn’t sting me.” Oczywiście stereotypowo spożywa, jak inni czarni w powieści, arbuzy oraz jest wielokrotnie ratowany od śmierci przez białego - wybawiany.
Co jest chyba jednak najważniejsze, to sam fakt stworzenia takiej postaci przez Twaina, która ze względu na swój kolor skóry nie posiada autonomicznego prawa do głosu. Jego wypowiedzi, w 99% lakoniczne, są uruchamiane tylko w momencie, kiedy to Huck natrafia na pewne odkrycie, chce podzielić się uwagą czy dręczącymi go okolicznościami. To Huck inicjuje konwersacje. To dzieciak kieruje trasą, ma wiedzę, odwagę i opiekuńczo dzieli się nią z Jimem, mimo swojego wieku. Taki jest ten „antyrasizm” Hucka - biała łaska. Wnikliwa, spokojna lektura „Hucka” Twaina, nie daje mi podstaw, by sądzić że autor stworzył ją żeby w jakikolwiek sposób wpłynąć na sumienia ówczesnych czytelników. Książka miała być wesołą przygodówką, bez żadnej większej misji. Wykreowany przez niego Huck podziela poglądy białej większości - kiedy zastanawia się nad faktem wspólnej wędrówki z Jimem, kontastuje krótko: "All right, then, I’ll go to hell”. Nie uważa Jima za równego sobie. Sam fakt wspólnej ucieczki nie był przecież planem Hucka na uwolnienie niewolnika, ale miała stać się przygodą - taką o której mówił słowami Sawyera sam Huck. Przez całą powieść wszelkie różnice między bohaterami są tłumaczone przez pryzmat rasowy, oczywiście w sposób negatywny.
Faktycznie, jak pisał Ernest Hemingway, nie ma większego sensu czytanie „Hucka” po zniknięciu Jima. Tak, to był po prostu koniec tej powieści, na rozdziale XXXI. Później mmay do czynienia z ostrą jazdą po bandzie, pojawieniem rodziny Sawyera i szybkim jego objawieniem. Jest to tak wysoce skondensowaney fabularnie zapis, że należy to po prostu nazwać pisaniną na kolanie.
Wiele lat po wydaniu „Hucka” sam autor brał udział w zakładaniu American Anti-Imperialist League, wypowiadając się jednocześnie głośno o ataku Stanów Zjednoczonych z 1899 r. na nowo powstałą Republikę Filipin. Ale to już nie ma znaczenia. Słowa w książkach pozostały.

0 notes
Text
“A tourist is an ugly human being[…]An ugly thing, that is what you are when you become a tourist, an ugly, empty thing, a stupid thing, a piece of rubbish pausing here and there to gaze at this and taste that, and it will never occur to you that the people who inhabit the place in which you have just paused cannot stand you, that behind their closed doors they laugh at your strangeness (you do not look the way they look); the physical sight of you does not please them; you have bad manners (it is their custom to eat their food with their hands; you try eating their way, you look silly; you try eating the way you always eat, you look silly); they do not like the way you speak (you have an accent); they collapse helpless from laughter, mimicking the way they imagine you must look as you carry out some everyday bodily function. They do not like you. They do not like me! That thought never actually occurs to you.”
—“A Small Place”, Jamaica Kincaid
0 notes
Text
„Pamiętam, jak raz spytałem Ezrę [Pounda], kiedy wracaliśmy z tenisa na Boulevard Arago i zaprosił mnie do swojej pracowni na coś do picia, co tak naprawdę sądzi o Dostojewskim.
- Prawdę mówiąc - powiedział Ezra - nigdy nie czytałem Ruskich. […] Trzymaj się Francuzów - poradził mi Ezra. - Możesz się od nich jeszcze mnóstwo nauczyć.”
Ernest Hemingway - „Święto ruchome” przeł. Miłosz Biedrzycki
0 notes
Text
"Fryderyk kończy zasypywać grób. Zdejmuje kaszkiet, składa go i chowa w kieszeni surduta. Zdejmuje z dłoni skórzane rękawiczki i wkłada pod pachę. Na kolana opada. Składnia głowę. Wzdycha boleśnie. Prostuje się i poprzez ziemię patrzy tam, gdzie wyobraża sobie twarz Abby. Recytuje jej dwa wiersze. Pierwszy to poezja optymistyczna, mały wierszyk o ptaszku, który sam ułożył:
Letni ptak trylił W słoneczny dzień: Szczęście mnie wiodło Po drogach hen W miłości imię. O swojej trylił Ptak jarzębinie.
Drugi zaś to początek zagubionej ballady. Opowiada ona o równości, która wszem żywym istotom na końcu jest dana, bez żadnej ziemskiej rewolucji:
Ziemia spada w loch Starość robi swoje Ciało to jest proch Nieważne są stroje.
Wstaje z kolan, wkłada czapkę i sięga do kieszeni po fujarkę z owczego udźca. I gra pierwsze takty Śmierci słowika Franza nieboszczyka Schuberta, łącząc w ten sposób dwa ułamki poezji. I wtedy w końcu oczy Fryderyka napełniają się łzami. Spływają po policzkach, wysychając w ich połowie. Zimno na dworze. Żegna Syrenę Jonsdottir tymi samymi słowami, którymi ona go pożegnała: - Abba - ibo!
*
Pomiędzy szczytami gór na zachodzie widać wszechkosmos, migocą tam trzy spośród gwiazd spod znaku Łabędzia. Ciężkie chmur tumany zacieniają dolinę. Śnieg pada do jutra."
Sjón - Skugga Baldur. Opowieść islandzka.
Przeł. Jacek Godek, wyd. Słowo/obraz terytoria, 2009
1 note
·
View note
Text
„Kiedy pomyśleć o dzisiejszym putinowskim imperium w terminach wspomnianej wcześniej ambiwalentności i spróbować znaleźć w nim coś więcej niż „trupa w zbroi” w stanie pół rozkładu, to wzniosła nazwa „imperium” w ogóle jawi się jako niezasłużony i paradoksalny w swej istocie awans, nieusprawiedliwiony żadną praktyką historyczną ani prawdą komplement. Dzisiaj mamy do czynienia z geopolitycznym potworem - postmodernistycznym spływem „ochroniarskiej ideologii z elementami rosyjskiego nazizmu i radzieckiego aplauzu dla prawa silniejszego”. Cała jej dzisiejsza „imperialność” sprowadza się do „interesów Rosji” i kapryśnej idei „ruskiego miru”, która dla współczesnego świata nie niesie żadnej wartości. Po prostu dlatego, że tej wartości nie ma. Niczym istotnym - ani dla całego świata, ani dla zniewolonych narodów - dzisiejsza Rosja po prostu nie dysponuje. Świat nie potrzebuje od niej niczego, oprócz gazu, ropy i aluminium. Rosja nie ma ani demokracji, ani udanego pomysłu na życie społeczeństwa, ani jakiejś szczególnej współczesnej kultury, bez której świat by zbiedniał. W Rosji podupadł nawet hokej. Jeśli ZSRR w latach 1950-1980 przynajmniej niósł postkolonialnym narodom świata idee socjalizmu (które zresztą niewiele im pomogły), to dzisiejsza Rosja jest wartością zerową, antywartością, doprowadzoną do absurdu, pustą zmitologizowaną wydmuszką, uzbrojoną w głowice jądrowe i w propagandowa machinę z ulubionych kwiatem putinowskiego informacyjnego absurdu - kanałem telewizyjnym Russia Today - na czele. Nic pożytecznego, produktywnego i atrakcyjnego. Tylko prawo siły, wojny informacyjne, postprawda, szpiegostwo, przekupywanie europejskich elit i totalna korupcja. Jak na imperium ze szczególną misją - za mało, jak na historyczne nieporozumienie - za wiele…”
Andrij Bondar - Trup w zbroi, 16.07.2019 r. [w:] Piszą, więc żyją. Pierwszych sto dni wojny.
Wybrał i przełożył Bohdan Zadura, Biuro Literackie, Kołobrzegu 2022
0 notes
Text
"[...] nasi europejscy sąsiedzi przeważnie nie uważają nas za winnych i tym bardziej nie usprawiedliwiają poczynań Rosji. Jednak są zmęczeni i przestraszeni. Nie potrafiąc przekonać ich, że Putin jest dobry, kremlowska propaganda coraz skuteczniej wszczepia mieszkańcom Zachodu myśl, że Putin jest "szalony" i w razie czego naprawdę zamieni ich stare miasta w radioaktywny popiół. Więc wielu z nich, w głębi duszy trochę się czerwieniąc, gotowych jest poświęcić Ukrainę - żeby nadmiernie nie drażnić agresora"
—Ołeksandr Bojczenko, 50% racji
tłum. B. Zadura i Marek S. Zadura, Warsztaty Kultury w Lublinie, 2016
0 notes
Text
"Jest coś, są tęsknota i pęd, które zamiast słabnąć, z upływem lat stają się jakby silniejsze. I jest to zapewne związane z coraz szybszym pustoszeniem pokojów naszej pamięci. Jest ktoś, kto otwiera kolejne drzwi, jedno po drugich, przechodząc z pokoju do pokoju z nadzieją, nadzieją i strachem, że w jednym z nich spotka siebie samego — tam gdzie jest jeszcze cały.
Czy ten cały pęd za przeszłością nie jest w sumie próbą dotarcia do owego zdrowego miejsca, jakkolwiek daleko wstecz by to było, gdzie rzeczy są jeszcze całe, pachnie trawą, spoglądasz róży w twarz i jej labirynt? Mówię: Miejsce, ale to jest czas, miejsce w czasie. Mam jedną radę: nigdy, ale to nigdy nie odwiedzajcie miejsca, które opuściliście jako dzieci. Zostało podmienione, opróżnione przez czas, opuszczone, widmo.
Tam. Nie ma. Nic."
—Georgi Gospodinov, Schron przeciwczasowy
tłum. Magdalena Pytlak, Wydawnictwo Literackie
0 notes
Text
„Wyobrażam sobie książkę, w której są wszystkie rodzaje i gatunki. Od monologu, poprzez sokratejski dialog aż do eposu heksametrem, od bajki do spisu. Od wysokiego antyku do instrukcji dla ubojni. Wszystko może się znaleźć w takiej książce.
Pisać, pisać, pisać, zapisywać i przechowywać, być jak arka Noego, są tam wszelkie stworzenia, małe i duże, czyste i nieczyste, należy zabrać każdy gatunek i każdą historię. Czyste gatunki niezbyt mnie interesują. Powieść to nie Aryjczyk, jak mawiał Gaustyn.
Pisać, pisać, pisać, zapisywać i przechowywać, być jak arka Noego, nie ja, ta książka. Tylko książka jest wieczna, tylko jej okładka będzie wybijać się ponad fale, tylko stworzenia w środku, między stronami gdzie kipi życie, ocaleją. I gdy ujrzą nową ziemię, będą się płodzić i rozmnażać. I zapisane wypełni się krwią i ożyje całkowicie. I „lew" zmieni się w lwa, „koń" zarży jak koń, „wrona” wyleci z kartki brzydko kracząc… I Minotaur wyjdzie na światło.”
—Georgi Gospodinow, Fizyka smutku
Tłum. Magdalena Pytlak, Wydawnictwo Literackie
0 notes
Text
“Tak zwane sądy okręgowe w Austrii znane są z tego, że przysięgli rok w rok wydają w nich dziesiątki błędnych wyroków, mają więc na swym sumieniu dziesiątki niewinnych, którzy w naszych zakładach karnych odsiadują najczęściej dożywocie, nie mając widoków na to, że kiedykolwiek zostaną, jak to się mówi, zrehabilitowani. W ogóle, pomyślałem, w naszych więzieniach i zakładach karnych więcej siedzi niewinnych niż winnych, aż tylu bowiem jest pozbawionych sumienia sędziów, aż tylu ziejących nienawiścią do ludzi, a zatem do sobie podobnych, przysięgłych, którzy za własne nieszczęścia, za własną ohydę, mszczą się na każdym, kto z powodu potworności, za sprawą których staje przed sądem, wydany zostaje na ich (nie)łaskę. Austriackie sądownictwo to twór iście diaboliczny, pomyślałem, przekonuje się o tym wciąż na nowo ten, co uważnie czyta gazety, a wyda się ono z pewnością jeszcze bardziej diaboliczne wtedy, gdy weźmiemy pod uwagę, że na światło dzienne wychodzi i do wiadomości publicznej dociera zaledwie niewielka część sądowniczych przestępstw.”
–Thomas Bernhard, Przegrany
przeł. Marek Kędzierski, Czytelnik, 2002
0 notes
Text
Tłuste pomidory
Przyszło mi czytać książkę wydaną serii “literatura w spódnicy”. Dajcie mi więc kilt, bo zawężanie zasięgu odbiorców taką etykietą przynosi jej więcej szkód niż pożytku.
Książka Flegg to nośnik amerykańskiej epoki, depozyt czasów słusznie minionych. W dodatku jest to powieść bardzo przystępnie napisana. Pozornie mamy do czynienia tylko z łatwą w odbiorze gawędą, historią społeczności Birmingham w Arizonie. Autorka zdecydowała się na powieść w formie czasoprzestrzennego warkocza, po którym jesteśmy prowadzeni w zależności od potrzeb fabuły, przyspieszenia czy zwolnienia tempa opowieści.
“Smażone zielone pomidory” to po pierwsze świetna powieść o siostrzeństwie. Wielkich, emocjonalnych więziach opartych na zaufaniu i wyrozumiałości. Osoby budujące relacje międzyrasowe i pokoleniowe testowane są przez sytuacje dnia codziennego ciężkich czasów około wojennych. Flegg wyposaża bohaterów w spektrum postaw charakterystycznych dla amerykańskich petit bourgeoisie, mamy więc nie powtarzające się osobliwości.
Po drugie: to, co uderza czytelnika zatopionego w lekturze - rasizm epoki. I nie chodzi tu tylko o lata 30. czy 40. lecz także przejawy nietolerancji i uprzedzeń wciąż obecne przez lata 80. Jest to skutek strukturalnego rasizmu, objawiającego się w kłopotach ze znalezieniem pracy czy w ramach samego procesu karnego. Powieść jak kartka z epoki- Flegg, za pomocą języka białych Amerykanów i ich licznych uprzedzeń/fobii, rozrysowuje system faszystowskiego apartheidu, budowanego na krzywdach i niesprawiedliwościach dnia codziennego. Wyliczając już zalety - po trzecie już: Książka Flegg, która (przynajmniej w Polsce) targetowana jest przez wydawcę do dorosłych pań, przeprowadza czytelnika przez różne sytuacje życiowe właśnie z perspektywy kobiety. Znajdziemy w niej szczere przemyślenia bohaterki o roli kobiety w społeczeństwie, usilne dążenie do uzyskania świadomości feministycznej. Poprzez przedstawione bagatelne sytuacje, zostaje powiązana klasa społeczna z rasą i płcią. Czytelnika ujmuje również spojrzenie na proces dojrzewania i zawiązywania się pierwszych relacji miłosnych, opisanych nad wyraz szczerze.
“Zielone smażone pomidory” okazały się przysmakiem. Mimo prowincjonalnego, niby banalnego obrandowania, mnie zaserwowane posmakowały od pierwszego kęsa. Poproszę więc o dokładkę, gdyż opisywanie złożonych relacji w taki sposób zasługuje na Gwiazdkę Michelin.
Fannie Flagg, Smażone zielone pomidory, wyd. Axel Springer (2004)
0 notes
Text
Niechętnie o Handkem
Przez tego Handkego trudno było mi się przecisnąć. W dodatku z samą formą, w jakiej te dwie krótkie formy zostały wydane - seria Nike wydawnictwa "Czytelnik" - czytanie było prawdziwie klaustrofobicznym doświadczeniem. Proces obcowania z lekturą przypominał też trochę wysłuchiwanie frustrata nad piwem, w jakiejś spelunce na obrzeżach miasta. "Godzina prawdziwych odczuć" odstrasza swoją konstrukcją. Opisy są toporne, silnie odczuwalne przeskoki w narracji, książka jest "zabiegana", w tym złym znaczeniu. Kilometrowy przeskok z ostatnich "Biegunów" Tokarczuk, kiedy to płynąłem - a może lepiej - leciałem. Bohater wykazuje objawy jakiegoś OCD z przewagą obsesji. Te awersje do drobnostek życia codziennego są tylko szczytem góry lodowej jego zdesperowanych poszukiwań nad odnalezieniem prawidłowego cyklu życia. Do tego wyobraźcie sobie nihilistycznego mieszczanina o orientacji szowinistycznej. Czytelnik znajduje się miedzy młotem a kowadłem uczuć i przemyśleń Gregora - głównego bohatera. Jego bezustanne osądzanie otoczenia w jakim się znajduje nie pozwala na jakąkolwiek wolną refleksję. Autor nie zostawił żadnych niedopowiedzeń. Odnieść można wrażenie, że książka jest zlepkiem impresji, zapisanych ukradkiem na serwetkach paryskich bulanżerii. Aby usprawiedliwić autora, należy dodać, iż "Godzina..." jest jego dosyć wczesnym dziełem. Trochę inaczej już jest w "Leworęcznej". Narrator skupiony jest na kobiecie, która przez większość dzieła pozostaje bezimienna. Uważny czytelnik wyłapie jej tożsamość, lecz czy oby ten zabieg nie miał na celu generalizacji pewnych postaw i przypisanie ich do płci? Prawdziwie zastanawiające. W obu dziełach ujawnia się fascynacja przemocą fizyczną wobec kobiet. Wypełzający male gaze, gdzie kobiety tworzone są w rozmowach, sytuacjach typowo mieszczańskich. Konstruowanie odbywa się oczywiście przez mężczyznę - najczęściej tego jednego, którego imię przywoływane jest aż nazbyt często na jednej stronicy, dla podkreślenia jego indywidualizmu. Bo przecież ten, kto ma imię, istnieje. Przez większość lektury zieje pogardliwy ton, który w połączeniu z formą w jakiej zostaje to podane, pozwala jedynie na skomentowanie: "ok boomer".
Peter Handke, Godzina prawdziwych odczuć, Leworęczna kobieta, wyd. Czytelnik (1980)
0 notes
Text
VI
Twoje małe dłonie, dokładnie równe moim –
tylko kciuk większy, dłuższy – tym dłoniom
mogłabym powierzyć świat – lub wielu takim dłoniom
obsługę młota pneumatycznego i kierownicy,
dotknięcie ludzkiej twarzy... Takie dłonie mogłyby obrócić
dziecko we właściwą stronę w kanale rodnym
albo pilotować statek badawczo-ratunkowy
wśród gór lodowych, lub złożyć
drobne jak igły ułamki wielkiego krateru,
na którego ściankach
są sylwetki kobiet w ekstazie, zmierzających
ku lochom Sybilli lub eleuzyjskim jaskiniom –
takie dłonie mogłyby dokonać nieuniknionej przemocy
z taką powściągliwością, tak pojmując
zakres i granice przemocy,
że dalsza przemoc przeminęłaby
–Adrienne Rich, 21 wierszy miłosnych
przeł. Jakub Głuszak, Biuro Literackie, 2016
2 notes
·
View notes
Quote
Pewnego lata, wieczorem, kiedy w pałacu grał na cztery ręce z matką generała, coś się wydarzyło. Siedzieli w dużej sali, przed kolacją; oficer gwardii i jego syn w jednym z rogów komnaty uprzejmie słuchali muzyki, z tą cierpliwością i rutyną, o której zapewne ktoś myślał, mówiąc, iż «życie jest obowiązkiem, trzeba więc ścierpieć i muzykę». Hrabina grała żarliwie, wykonywali Poloneza-Fantazję Chopina. W pokoju jakby wszystko się poruszyło. Ojciec i syn w fotelach, pogrążeni w uprzejmym i cierpliwym oczekiwaniu, także poczuli, że w dwóch ciałach - w ciele Konrada i matki - coś się dzieje. Jakby zbuntowana muzyka uniosła meble, jakby jakaś siła za oknem załopotała ciężką, jedwabną zasłoną, jakby to wszystko, co pogrzebały ludzkie serca, co jest galaretowate i zjełczałe, zaczęło żyć, jakby odezwał się jakiś ukryty w sercu każdego człowieka śmiertelny rytm, który w pewnej chwili życia zaczyna uderzać z ostateczną siłą. Dwaj uprzejmi słuchacze zrozumieli, że muzyka jest niebezpieczna. Lecz tamtych dwoje przy fortepianie, matka i Konrad, już nie przejmowało się żadnym niebezpieczeństwem. Polonez-Fantazja był jedynie pretekstem, aby wyzwolić w świecie siły, które poruszą i wysadzą w powietrze to wszystko, co ludzki porządek tak skrzętnie ukrywa. Przy fortepianie siedzieli w takim zapamiętaniu, z wyprostowanymi - choć lekko odchylonymi - naprężonymi ciałami, jakby muzyka miotała niewidocznym, legendarnym, ognistym rydwanem zaprzęgniętym w rumaki i tylko oni dwoje, w zawierusze i zawrotnym pędzie ponad ziemią, usztywnionymi torsami i silnymi rękami pewnie trzymali wodze wyzwolonych żywiołów. Wreszcie, po jednym zgodnym akordzie, umilkli. Promień wieczornego słońca wpadł przez dwuskrzydłowe okno, w snopie światła wirował złoty pył, jakby muzyka, pędząc w ślad za rumakami zaprzęgniętymi do niebiańskiego rydwanu, wzbiła kurz na niebieskiej drodze, która prowadzi donikąd, w zatracenie.
Sándor Márai, Żar
0 notes
Text
Dobro, prawda i piękno według Karpowicza
Niemała burza rozpętała się w mojej głowie, kiedy trzymałem książkę w rękach, przed pierwszą lekturą. Błękit okładki studził gorące posty, które wylały się na literackim fejsbuku kilka chwil po tym, kiedy to Magazyn “Książki” wrzucił ją do dziesiątki roku. Coraz większą mam odwagę do mierzenia się z gorącymi rzeczami, które chodzą na feedach, a potem odpoczywają na kawiarnianych stolikach. Kilka minut po ogłoszeniu światu, iż lektura zakończona, zaatakowano mnie powiadomieniem:
Jaki jest ten Karpowicz?
Nie jest to Karpowicz z "Ości", ironizujący co chwilę wielkomiejski młodzian, ani zdystansowany i pełen krytycyzmu narrator, który wykorzystuje emocje Sońki do własnych celów. Mamy tu do czynienia z głosem, który spotkał się z samym sobą, dotarł trudnymi, wyboistymi ścieżkami do granic świadomości, przeszedł głęboką przemianę. Zmienił życiowe priorytety, poukładam cele życiowe - nie ma tu warszawki. "Miłość" to gruba kreska oddzielająca Karpowicza od poprzednich dokonań, do fanów których się nie zaliczałem.
Sama lektura nie jest ciężka, pomimo niemałego ładunku emocjonalnego. Liczne wątki autobiograficzne napisane są wprawną ręką, a przewrotny język, zaskakujące słowotwórstwo przypominają nam, że wciąż mamy do czynienia z Karpowiczem.
Nie omieszkam pozostawić bez komentarza kreacji świata i stylizacji. Dzięki różnym pozom językowym w kolejnych rozdziałach, autor pokazuje nam się z coraz lepszej strony. Wyraźnie widać, że "Sońka" mocno siedzi w tempie opowieści. Bardzo iwaszkiewiczowski w formie i treści rozdział pierwszy, to popis przed czytelnikiem jak na studenckiej imprezie. Bardzo udany, z resztą.
Czy książka zasłużyła na to, aby znaleźć się w pierwszej dziesiątce 2017 roku? Spoglądając z pobłażliwym uśmiechem na polskie podwórko, uciekając od odpowiedzi, ostatecznie się zgadzam.

Ignacy Karpowicz, Miłość, Wydawnictwo Literackie (2017)
#ignacy karpowicz#karpowicz#literatura#recenzja#wydawnictwo literackie#2017#magazyn ksiazki#iwaszkiewicz#miłość#ksiazki
0 notes
Quote
Architektura, podobnie jak wszystkie sztuki, konfrontuje się z problemem ludzkiej egzystencji w czasie i przestrzeni; wyraża i przedstawia bycie człowieka w świecie. Architektura jest głęboko zakorzeniona w metafizycznych problemach podmiotu i świata, wnętrza i zewnętrza, czasu i trwania, życia i śmierci. [...] Architektura jest podstawowym narzędziem umiejscawiającym nas w przestrzeni i czasie oraz nadającym tym wymiarom ludzką miarę. Pozwala udomowić bezgraniczną przestrzeń i nieskończony czas, dzięki niej ludzkość jest w stanie je znieść, zamieszkać w nich i je zrozumieć.
Juhani Pallasmaa, Oczy skóry. Architektura i zmysły
0 notes