Tumgik
nudnycontent · 6 years
Text
?
Dzień jak co dzień.
Tylko pada trochę bardziej niż zwykle. No i ruch jest trochę bardziej wzmożony niż zawsze. Więcej aut, więcej rowerów, elektrycznych hulajnóg i przechodniów rzecz jasna.
Idę na przystanek autobusowy, wtapiając się w tłum patrzących w bezruchu na swoje buty, założonych na głowach kapturach, wypranych z radości i ochoty do życia zombie. Wszyscy wyglądali tak, jakby czekali na autobus, który ma ich zawieźć prosto przed Sąd Ostateczny.
Ja czekam na autobus do domu.
Podjeżdża. Upchany po brzegi rzecz jasna, bo na tym przystanku zawsze jest już pełno ludzi, a dosiada jeszcze kurwa więcej. Drzwi otwierają się przed moim nosem, a ja mam dylemat, czy ja się tam jeszcze zmieszczę? Pada… Nie chce mi się czekać na kolejnego busa, który podjedzie tak samo wypchany, jeśli nie bardziej.
Ok. Rozejrzyjmy się ponownie i oceńmy sytuację raz jeszcze.  Hmmm… Ludzi w chuj. Patrzę na pasażerów stojących najbliżej drzwi, widząc w ich rozpacznych oczach błagania, abym nie wsiadał do tego cholernego autobusu.
Wtedy nie miałem już wątpliwości… Oczywiście kurwa, że z wami pojadę! Miejsce poproszę! „Przepraszam… Przepraszam… Oj! Przepraszam Panią najmocniej! Przepraszam! PRZEPRZASZAM! Wspomagając się łokciami, dotarłem na środek autobusu, dokładnie na jego przegub. To miejsce jest moim ulubionym… choć nie wiem dlaczego tak jest. Mogłem też z premedytacją wkurwić pół autobusu, przepychając się na swoje pożądane miejsce. To nie jest mój kaprys zwykły, czy coś… jadę na pętle, to nie będę później tańczył breakdance’a wypuszczając i wpuszczając rozwścieczony lud do komunikacji, tylko zajmę sobie grzecznie, no nie do końca grzecznie, miejsce i już nikomu nie będę wadził.
Oczywiście było mega niewygodnie, bo ludzi było tyle, że nie musiałem się trzymać! Wystarczyło, że ręce miałem złożone wzdłuż ciała i opierałem się o innych pasażerów. Opierałem się, ale też byłem oparciem, tak dla jasności. Przez kolejne kilka przystanków ilość podróżnych delikatnie zwiększała się. Na szczęście na kolejnych postojach ludzie rezygnowali z dołączenia do wesołego autobusu. Zaczynało mi brakować już tlenu. Odbijając się od towarzyszy wyprawy jechałem jeszcze kilka minut. Dotarliśmy do momentu w którym towarzystwo stopniowo opuszcza autobus.
Miejsca było więcej, choć ciągle bardzo mało, wystarczająco jednak na tyle, żeby wyjąc z kieszeni telefon, zbawienie ostatnich kilkunastu minut podróży. Więc jechałem sobie przeglądając Instagram i ciągle odbijając się od ludzi w zapchanym autobusie
Przewijam, lajkuję, podziwiam, szydzę i tracę czas na sztuczne życie, sztucznych twarzy i sztucznych charakterów. Tracę go tak bardzo, że nawet nie zauważyłem, że do końca trasy zostały dwa przystanki, w autobusie pięć, sześć osób, a ja stoję sam na środku, trzymając telefon oburącz i balansując jak na deskorolce. „Kurwa! Zajebiście mi idzie!” – pomyślałem, i przez długość jednego, dość długiego przystanku, świetnie się bawiłem walczyć z grawitacją. „No kot ze mnie dobry! Jak jakiś Tony Hawk Bus Skater”
Kiedy uświadomiłem sobie zaistniałą sytuację i zobaczyłem ją oczyma wyobraźni stwierdziłem, że jednak złapię się poręczy oszczędzając sobie wywrotki na i tak krzywą już mordę.  
Oparłem się plecami o poręcz i kontynuowałem przeglądanie influencerów, którzy w sumie nie mają żadnego wpływu, w sumie na nic. Po chwili czułem na sobie wzrok, co uczuciem mylnym nie było. Podnoszę głowę i widzę wstającą z fotela szczupłą, zgrabną, mega atrakcyjną blondynę, ubraną w biały T-shirt Levis’a, jeansowe rurki i białe Conversy. No i patrzy na mnie co czyni mnie nie spokojnym, bo jestem totalnym dnem w kontaktach z kobietami, nawet w kontaktach wzrokowych.
-Siema… – rzuca do mnie towarzyszka podróży! O kurwa! Mówi do mnie! DO MNIE!  Tylko nie panikuj. Nie panikuj! NIE PANIKUJ KURWA!
-Siema! – odpowiadam z udawaną pewnością siebie, patrząc jej w oczy i próbując nie spalić cegły.
- Ty chyba mieszkasz gdzieś tutaj, bo często Cię widuje w parku i na pętli – zagaduje do mnie, więc odpowiadam zszokowany i zestresowany. Bo wiecie! Dziewczyna, ładna, mówi, DO MNIE!
- Taaaak. Zgadza się… a Ty? – zapytałem jak debil, bo kurwa logiczne, że tu mieszka skoro i mnie w miejscu zamieszkania często widzi.
- Też… Idę po kawę do Maczka, idziesz ze mną? – zapytała, czerpiąc mega dużo radości z torturowania mnie, przekraczając bariery mojej  śmiałości. Widziała, że ściska mnie w gardle i robi mi się gorąco z każdym jej słowem, dlatego wrednie to wykorzystała, drążąc temat  jeszcze bardziej – Dawaj sąsiedzie! Poznamy się!
- No spoko! – wydusiłem z siebie, umierając ze stresu i patrząc na nią bez mrugania oczami, jak jakiś psychopata.
Ona powstrzymywała śmiech.
Ja uświadomiłem sobie, że kurde, co jak co, ale zajebista akcja! Spontaniczne umówiłem się na randkę! Znaczy… spoko, to nie randka, ale kurwa! Prawie jak randa! Ja! Poznałem kobietę! Ładną! I Poznam ją jeszcze bardziej!
Zatrzymaliśmy się na pętli. Drzwi się otwierają, a ja pewny siebie idę do wyjścia. Wszystko idzie zgodnie z planem, a nawet lepiej! Głowa wysoko, plecy wyprostowane, mega pewny siebie, wychodzę z autobusu i
*JEB*
Na jej oczach, spektakularnie wyjebałem się na ryj…
0 notes
nudnycontent · 6 years
Text
Msha
Ale leje… Trochę średniawa ta pogoda jak na niedziele. Złośliwa matka natura znowu pobłogosławiła weekend deszczem ze śniegiem,, zaraz po pięknym słonecznym tygodniu. Klasyk. Mimo, że zima, to jakoś więcej werwy jest w człowieku kiedy śnieg nie napierdala w twarz. Bo przecież zawsze leci na ryj, nie ważne w którą stronę idziesz! Ehhh… A trzeba było streamować Minecrafta i wyjechać do Australii czy gdzieś tam… Niestety, tak kończą frajerzy. Tak jak ja…
Mimo wszystko warto by spożytkować jakoś pozostałą część tego krótkiego dnia! Techno w niedzielne południe powinno rozwiązać problem, ale jednak czegoś brakuje… Złapałbym się z kimś na mieście, ale nie ma opcji żeby znalazł się desperat, który w taką pizgawicę opuści ciepło domowego ogniska.
Techno leci w tle. Ja myślę.
Grać nie mam w co. Poza tym średnio mam na to ochotę po tym jak zarwałem ostatnią nockę do drugiej… i przedostatnią do trzeciej… Kurwa… jestem uzależniony. Definitywnie. No ale!  Dobrze, że od gier, a nie od heroiny! Chyba dobrze…
Co by tu można… Może jakiegoś photoshop’a  zrobię? Nie mam żadnych ciekawych zdjęć… W ogóle nie mam zdjęć, bo jestem za leniwy żeby wyjąć kurwa telefon. Eoesu… Przerażam sam siebie…
Przecież nie zacznę się uczyć w niedzielę w środku dnia, jeszcze Bóg mnie nie opuścił! Poza tym, nauczycielka od matematyki sama mi mówi: „Ty zamiast na lekcje to do kościoła powinieneś iść, bo tylko Bóg może Ci pomóc…” Nie będę przecież podważał jej słów…
WŁAŚNIE! PÓJDĘ DO KOŚCIOŁA!
Dawno tam nie byłem, a jednak jako ultra katol z wychowania, naprawdę odczuwam przyjemność z tej formy obcowania z Bogiem. Więc w drogę!
Skoki na nogi, czapa na kwadratowy łeb i rękawiczki aby nie torturować łapek przed wieczorną sesją CS’a. Oczywiście mają kilka innych zastosowań [łapki], ale jestem uzależniony więc te mniej ważne pomijam. Jeszcze tylko kurteczka i śmigamy! Gotów! Przekraczam próg drzwi i… O CHUJ! To był zły pomysł!  To był kurwa zły pomysł! Ale zimno! I pada! W pysk pada! No ale nie poddam się, bo pogoda, bo deszcz! Dobra… Marszczę czoło i cisnę pod wiatr, bo zawsze kurwa mam pod wiatr, z kapturem na łbie w pozycji jak jakaś wynaturzona spierdolina kryjąca sobie mordę przed wiatrem, wyginając się dziwnie w tym celu. Dobra idę. Dobrze, że nie jest daleko. KURWA! No nie! No po prostu kurwa no nie! Noga po kostki w wodzie, bo udało mi się wejść w kałużę. Przy kurwa -5°C w niezamarzniętą kałużę! Założę się, że to jest jedyna niezamarznięta kałuża w mieście, bo przecież jest mróz! Jak to jest w ogóle możliwe? JAK?! Jebany ze mnie przegryw. Mi to nawet nieskończony napój w KFC by się skończył! Czekam na to z niecierpliwością. Jestem prawie na finiszu, nie będę się wracał, bo kolejna msza wieczorem, a za chuj się nie zmuszę żeby wyjść z domu, a poza tym, jestem na finiszu, więc brnę dalej.
Ostatnie kilkadziesiąt metrów no i jest! Voilà! Nie, nie! Nie sam kościół, a to co nas spotyka przed. Nie przekraczając murów placu kościelnego na start napotykamy handlarza czosnkiem i cebulą. Rzucam na niego wzrokiem, on widzi, że patrzę, ale że patrzę oczyma pełnymi dezaprobaty, bo kurwa nie wiem jak można pod kościołem uprawiać zieleniak, to ucina kontakt wzrokowy. Może podejdę do niego i kręcąc głową rzucę tekst:”Nu nu nu… Bez kasy fiskalnej, to taki trochę ten handel nielegalny… Głupio by było, gdyby fiskus się o tym dowiedział!” No ale chuj w tego dilera warzyw, bo przekraczam mury, a przed samym wejściem, na jego środku centralnie, stoi typiara z kubkiem i z wymuszonym poł płaczem, pół lamentem, generalnie pół wzruszającym talentem aktorskim błaga o grosika na jedzenie i ubrania dla dzieci. Obcinam ją spojrzeniem jeszcze chłodniejszym niż suma dzisiejszej temperatury i spojrzenia, które rzuciłem do dilera. Po chwili mówię:” Dwie ręce są. Dwie nogi są to o chuj chodzi skoro zdolna do pracy?” Oczywiście powiedziałem to w myślach, żeby nie zostać siewcą przypału na wejściu do Świątyni Boże do której wreszcie wszedłem i zająłem miejsce.
Cudownie. Moja bezpieczna przystań. Ostoja Spokoju.  Szczerze lubię ten stan. Chwilę wypełnioną ciszą, kojącą wnętrze. Naprawdę można się zrelaksować. Być z samym sobą i odpowiedzieć sobie na pytanie, czym właściwie dla mnie jest Bóg? I na kilka innych pytań… Ciekawe jak inni tu obecni postrzegają Boga. Kim dla nich jest? Czym dla nich jest? Wszystkim, co nas otacza? Początkiem i końcem? Oświeceniem? Absolutem, który jest głęboko w ich sercu, a zarazem otacza ich dokoła? Jest wszechświatem? Może zjawiskami meteorologicznymi? Grawitacją? Może tym, że jesteśmy tutaj, mówimy, tworzymy, liczymy wymyśliliśmy pismo, stworzyliśmy czcionkę i Internet? Może miłością? Nieskończoną miłością? A może po prostu mitycznym prorokiem z lekcji religii i niedzielnych mszy na które zostali nauczeni chodzić i chodzić będą po ich kres? Hmmm…
Ta sytuacja sprzed wejścia trochę ryje mi beret. Wszyscy ładnie będziemy się modlić o dobro dla ludzi i walkę z ubóstwem, a w puchę żebrakowi nie wrzucił nikt. Księdzu sypnie prawie każdy. Będziemy słuchać w dobroci i konieczności wzajemnej pomocy, a kobiecie nikt nie rzucił nawet złotówki. Rzecz jasna ja jestem usprawiedliwiony, bo księdzu też nie dam, więc nie zaburzam równowagi we wszechświecie. Tak jakby…
Odpływam rzeką myśli nieposkromionych, aż tu nagle słyszę piskliwy głos:
- Tatooo!  Nudzi mi się! Możemy już iść?
- Jeszcze nie! Dopiero przyszliśmy…
Odwracam się patrząc na gówniaka i jego starego, mając nadzieję, że ojciec skuma, że jego przeszkadza. Niestety, byli na tym samym poziomie intelektualnym i bez wyczucia chwili oraz szacunku do innych zaczęli dość głośny i mocno popierdolony dialog.
- Tatoooo!  Ale mi się nudzi.
- No to co ja mam zrobić?! – zapytał
No kurwa nie wiem, zainteresować syna wydarzeniem jakim jest Msza święta? Po chuj go tu ciągnąłeś w takim razie, skoro nie w tym celu? Słucham dalej.
- A masz mój telefon?
- Mam… Ale nie będziesz teraz grać!
- Ale dlaczego nudzi mi się!
- Jak się nie uspokoisz to usunę z telefonu Fortnite!
- Nie tato! Tylko nie Fortnite!
- No to się uspokój!
-  Ale nudzi mi się… kiedy będziemy mogli iść?
- Synku! Zaraz! Wytrzymaj, jeszcze się nie zaczęło!
- A co jak się nie zacznie?!
- Zacznie się…
- A skąd wiesz?
NO KURWA MAĆ!
Zaraz wyprowadzę siłą, jednego i drugiego.  Jak już ucięli sobie pogawędkę, to mogli kurwa szeptać, a nie rozmawiać jakby byli w domu.
- Tato… kiedy będę mógł iść?
- Do pierwszego klękania!
- A mogę już teraz?
Dobra… Idź…
ALLELUJE! Nareszcie kurwa spokój! Tylko ciągle się zastanawiam, po chuj typ ciągnął tu swojego małolata?
Sama msza przebiegła tak jak powinna.
Dobiegł moment podania sobie znaku pokoju, gdzie tłum znajomych mniej, bardziej osób, lub nieznajomych sobie wcale, podaje sobie dłonie z jakby szczerym ale nie do końca uśmiechem na twarzy. Z wyjątkiem mnie. Ja nikomu nie podaję dłoni. Komunia Święta. Ja nie podchodzę. Grzesznik. Obserwuję jednak ludzi, którzy idą i wracają i mają oczy, które do powiedzenia nie mają nic, pewnie tak samo jak do powiedzenia nie mają nic ich posiadacze. Olać. O kurwa! Co? Zauważam wśród wiernych typa z plackiem. Co jest? W kościele? Z plecakiem? Pojebało? Co on tam ma? Grzechy mu się na sumieniu nie mieściły to musiał je zapakować w plecak?
„Plecak ciężkich grzechów wypełniony aż po brzegiiiiii! Proszę księdza ja ściągałem od kolegiiiii!”
Ah Young Multi byłby ze mnie dumny!
Cóż… Wszystko dobiegło końca, a tłum owiec powoli opuszcza swą zagrodę… Wierni wychodzą z kościoła, aby po jednej godzinie w tygodniu, bycia miłym, bycia dobrym, przykładnym człowiekiem, wrócić do rzeczywistości, swoich codziennych zajęć, nawyków. Do codziennej zawiści, zazdrości i wzajemnego chamstwa w akompaniamencie braku szacunku i wywyższania się.
Skurwysyny.
0 notes
nudnycontent · 6 years
Text
ZAKUPY
    Leże na łóżku w samych gaciach licząc ile czasu mogę jeszcze tu spędzić zanim zmuszony będę stawić czoła rzeczywistości i iść do budy.
    Aaaaaa… CHUJ! Najwyżej się spóźnię na niemiecki, ale pooglądam jeszcze dupy na Instagramie. Wszystkie takie same, Barbie tłoczone z formy trendów XXI wieku, wypinające się do obiektywu. No cóż… szmatki, ale jest na czym oko zawiesić. A lekcja niemieckiego? Jakaś miła towarzyszka z klasy na pewno napisze mi usprawiedliwienie podając się za moją matkę… znowu…
    Jeszcze nie wstałem, a już mam ochotę zatłuc się własną pięścią jak myślę, co mnie tam czeka… Tragedia… a matura dopiero za rok…
    Chwilę rozkoszy przy pustych modeleczkach przerywa SMS od ziomka. Wiadomość dostałem od Sowy, a wiadomości od Sowy raczej zawsze są wiadomościami dobrymi, więc moja twarz bezwarunkowo zaczęła się uśmiechać. Słusznie.
 ***
    Starzy wracają dopiero koło 20. Wpadasz na bro?
***
      Piwa co prawda nie lubię, ale jeszcze bardziej nie lubię przebywać w toksycznym środowisku towarzyszy edukacji oraz nauczycieli głęboko zakorzenionych myślami w czasach PRLu, zepsutych jakimś system i psujących tym właśnie systemem młode, kreatywne, pragnące sukcesu jednostki.
    Oczywiście mam tu na myśli siebie, reszta… reszcie i tak wszystko jedno. Według mnie. Nikogo nie interesuje ich życie, nawet ich starych. Pewnie dlatego są tak zepsuci. Pewnie dlatego bardziej cenią koszulki MISBHV, niż znajomych. Ciekawe, czy moi rodziciele się mną interesują, czy tylko czekają, aż się wyprowadzę i nie będę generował problemów…
O CZYM JA W OÓGLE TERAZ MYŚLĘ?!
    Priorytety… Trzeba odpisać, choć treść jest wiadoma.
 ***
Będę za godzinę! Tylko nie mam kasy na balet, ale wezmę coś ze sobą ;)
***
    Po czym wstałem z wyra, podjebałem z lodówki czteropak ojcowskiego Heinekena, bo ojciec piwa nie lubi, tak jak ja, ale chłodzi zawsze kilka pakietów na wypadek, gdyby przyszli do niego znajomi, których nie ma bo jest jebanym gburem uważającym się za pępek świata. Tak więc co by się miało zmarnować, to ja i Sowa (w stosunku 1:3, bo ja nie lubię alkoholi) skonsumujemy.
    Moi rodzice naturalnie byli poza domem, bo oboje pracujący na etat. Mama jako bankier, ale trochę wyższy szczebel niż sprzedaż kredytu na samochód czy pralki na raty, natomiast ojciec ma posadę analityka czegoś tam w jakimś korpo co to się zajmuje sprzedażą powierzchni reklamowych. Nic ambitnego.
    Zegar pokazywał trzydzieści pięć minut po ósmej, a za oknem witał kwietniowy, ciepły poranek. Idealna godzina, idealna pora, idealny dzień na waxy. Mamy połowę kwietnia, więc zaraz zakończenie roku szkolnego, bo koniec czerwca już niedługo!  Poza tym, Ewelinka albo Monia, albo inna piękna Pani z klasy napisze mi te zwolnienie!  
    Do plecaka oprócz czteropaka wsadziłem zupełnie nic! Wciągnąłem skoki na nogi, zarzuciłem plecak na jedno ramie i ochoczym krokiem szedłem do Sowy, omijając szerokim łukiem Specjalistyczny Zakład Karno Opiekuńczy Łączący Analfabetów.
    Jednak widok mojego ośrodka edukacji wywołał pewien niepokój myśli w sercu… A co jeśli właśnie dziś wydarzy się tam coś, czego powinienem być świadkiem? A co jeśli właśnie dziś zdobyłbym cenną wiedzę, która zostanie kluczem do kariery? Jeśli dzisiejszy dzień, byłby dniem przełomowym?    
CO JA TEŻ PIERDOLĘ
    Kogo chcę oszukać? – włączył się w porę głos rozsądku. Porzuciłem więc rozterki idąc marnować czas w sposób wybrany przeze mnie, nie przez dyktaturę nauczycieli .
    Dotarłem kilka minut po dziewiątej do domu Sowy, wchodząc jak do siebie, przez otwarte, przygotowane na moje przyjście drzwi.
    Sowa to mój najlepszy przyjaciel, jest mi jak brat. Oczywiście jak czarny brat, ponieważ mam tylko starszą siostrę i jedyne braterstwo jakie znam, to z filmów o murzynach trzymających sztamę. Nie ważne.
    Ojciec Sowy pracuje w IT, jakaś szycha w firmie ubezpieczeniowej. Nie warto wnikać. Jest typowym informatykiem, typowym nerdem. Sweterek w serek, okulary, przetłuszczone włosy. Wszystko pod postacią ultra miłego i nieszkodliwego, otyłego fana World of Warcaft… Tak… Sowa senior po godzinach nałogowo grał w WoWa. Nie, nie wie co się dzieje w życiu jego syna, jedynego dziecka. I chuj. Sowie Jr jest to na rękę!
Natomiast Mama Sowy… Pracuje w dziale HR banku, w którym pracuje moja stara. Mama Sowy, w przeciwieństwie do jego starego, jest żywiołowa i pełna energii. Siłownia przed pracą, po pracy joga. Fit jedzenie i Ewa Chodakowska na tapacie. Jest naprawdę świetną kobietą. Z szacunku do mojego przyjaciela, nigdy nie powiedziałem mu, że chętnie zostałbym jego ojczymem… Zdecydowanie!
    Wpadam do domu Sowy i już w wejściu czuję silny zapach zielska, którego dym tworzy gęstą zasłonę na schodach prowadzących ku górze. Nieźle. Dopiero wszedłem na kwadrat, a wiem, że czeka nas zajebisty dzień.
    Idę więc do znajdującego się na piętrze pokoju Sowy, kołysząc się w rytmie HUMBLE, kawałka Kendricka Lamara. Na piętrze prawdziwa mgła, mocny bass i krzyki Sowy:
- Kurwy Jebane! To nie możliwe! Co za spierdolona gra!
    Darł japę do monitora, grając w Counter Strike. Naturalnie był upokarzany przez innych uczestników rozgrywki, przez brak skilla, czyli umiejętności. Albo przez to, że się skuł. Wszedłem do zadymionego pokoju, donośnym głosem rzucając:
- Sam jesteś spierdolony, grać nie umiesz i tyle – śmiejąc się z sytuacji na serwerze.
- Zamknij mordę, kurwa! – odpowiedział wyłączając grę.
- Elo! Widzę dzieje się! – przywitałem się zbijając „pione” jak to czarnuchy mają w zwyczaju.
- Elo! No dzieje się! – odpowiedział – Mam już kurwa dość tego wszystkiego. Wkurwia mnie ta szkoła…
- Chujowo… Szczególnie chujowo, bo jest dopiero wtorek! – wtrąciłem.
-… i starzy mnie wkurwiają.
- Co zrobili? – zapytałem
- Nic w sumie, ale mam dość słuchania ich pierdolenia. Stara ciągle jęczy, że wszystko robi w domu sama, że wszystko na jej głowie, mimo że nie gotuje, bo wpierdalamy jakiś dietetyczny catering, który dostała w prezencie na rok od kumpeli, która zajmuje się PRem w tej firmie. Nie sprząta, nie pierze, nie prasuje, bo dwa razy w tygodniu przychodzi do nas Ukrainka, która to wszystko robi! – powiedział oburzony…
- Ukrainka chociaż dobra? - wtrąciłem
- Za chuj nie! Blisko mety, ostro po pięćdziesiątce – odpowiedział kontynuując rozmowę- ale słuchaj dalej. Stara lamentuje ciągle, że nikt jej w tym domu nie szanuje i nie pomaga, a Stary w kontrataku odpowiada swoim leniwym, niskim głosem, że nie jego wina, bo utrzymuje cały dom! Mówi do Mamy, jaki o nie jest zajebany robotą, grając w tym czasie w WoWa!
- No i co Ci do ich kłótni? Co się wkurwiasz? – zapytałem.
- NO WŁAŚNIE! Co mi do ich kłótni?! Po co muszę być uczestnikiem tego wszystkiego? Jak nie przy obiedzie, to w samochodzie, albo kurwa wszędzie indziej! Pierdolca można dostać… - skwitował Sowa.
- Współczuje… - odpowiedziałem, mimo że nie współczułem. – Jakie plany na dziś towarzyszu? – zapytałem szczerząc się szeroko!
    Sowa rolując blanta zmarszczył brwi sugerując, że tworzy w głowie plan! Wielki plan, na spędzenie dnia w genialny i niepowtarzalny sposób, po czym powiedział:
- Co?! Bo się zajebałem w akcji, zapomniałem o co pytałeś…
- Co dziś robimy pytam, zajebańcu! – rozbawionym tonem powtórzyłem, podając mu piwo.
- Aaa… No to… Hm…. Nie wiem?! Przypalimy i napijemy się browara! A później… nie wiem… - wzruszył ramionami.
Głosem pozbawionym nadziei w kreatywność Sowy, zaproponowałem:
- Może plener zaatakujemy? Pogoda kozacka, co? W piłkę pogramy, czy coś… Pójdziemy na deptak, albo do parku, dupy jakieś pewnie spotkamy…
    Wtedy w oczach Sowy zobaczyłem błysk, olśnienie, strumień świadomości!
- FIFE ściągałem całą noc, to pogramy! Wiesz jak kurewsko ciężko było znaleźć? Trzeba sprawdzić co się zmieniło! – pełen euforii prawie wykrzyczał mi w twarz!
- Podobno w tej wersji linie na boisku nie są białe, tylko kolorowe, bo mamy XXI wiek i nie dzielimy kolorów na lepsze i gorsze! – oznajmiłem.
- Co Ty pierdolisz? Serio?!
- Nieee, kurwa! Pojebało? – odpowiedziałem – Wiadomo, że biały kolor to lepszy kolor! – dorzuciłem anegdotycznie!
    Po czym rozbawieni odpaliliśmy FIFĘ i jointa jednocześnie.
Fifa jak to FIFA… Piłka jest jedna, bramki są… bramki też są… i piłkarze też są… nic specjalnego. Jak łatwo się domyślić, nasza rozgrywka była dość chaotyczna, a dużo więcej frajdy niż zwody i spektakularne bramki, dawały kontuzje zawodników oraz ich pokraczne nazwiska, które na trzeźwo nie są aż tak śmieszne.
    Minęła kolejna połowa rozgrywek między nami, a razem z nią ochota na grę. Zajście uwarunkowane było spodziewanym atakiem okrutnego głodu. Nie mogliśmy pozostać obojętni wobec naszych pragnień. Wirtualny sędzia gwizdnął wirtualnym gwizdkiem, oznajmiając koniec wirtualnego meczu. Sugerującym tonem powiedziałem do kompana:
- Ja to jestem głodny…
- A ja głodny! – odpowiedział.
Spojrzałem na niego spod zmęczonych powiek, oczami pełnymi konsternacji i zapytałem:
- Masz coś do jedzenia typie?
- Tylko fit kartony, ale moja stara kocha je bardziej niż mnie, więc proszę o niekonsumowanie ich przyjacielu! Poza tym, nie będziemy jeść teraz pierdolonych brokuł, ogarnij się!
- A masz coś oprócz razowego chleba i…
- Ta! Matkę nazi dietetyczkę! – przerwał mi aktorsko wkurwionym tonem, mówiąc przez pełny frustracji śmiech  - w tym domu wszystko ma zero kalorii, zero cukru i zero kurwa sensu.
- To dlaczego Twój stary jest gruby? – zapytałem szczerze zdziwiony.
- Bo w tajemnicy przed matką żre wszystko słodkie i tłuste co się da. Nie sprawdza go w pracy. Jeszcze.
- Ehhh… Czyli patologia rodzi się nie tylko przez alkohol!- podsumowałem żartobliwie.
- Zamówię pizze!
-…
- Nie. Nie zamówię, jest dziesiąta z hakiem. Dowożą od trzynastej. Czeka nas trip do Stonki.- oznajmił Sowa
- Jeśli chodzi o tripy, zawsze jestem na tak!
Więc ruszyliśmy. Cała ta sytuacja trwała mniej więcej trzy minuty, ale przez zaburzenie percepcji czasu odnieśliśmy wrażenie, jakby trwała trzydzieści minut. Trzy[dzieci] minut nasilającego się bez przerwy głodu. Po tym czasie nic nie miało większego priorytetu jak kupno mrożonej pizzy i chipsów. Poziom obojętności na resztę świata najlepiej obrazuje to, że Sowa do sklepu poszedł ubrany w koszulkę na krótki rękaw, zimowe buty „bo były pod ręką” i okulary przeciwsłoneczne. Drogę umilaliśmy sobie debatą o problemach świata codziennego, braku wrażliwości ludzi na problemy świata codziennego, pomysłach na rozwiązanie problemów świata codziennego, oraz braku znaczenia świata codziennego, bo w skali wszechświata jesteśmy nieznaczącym pyłkiem. Po wielu refleksjach doszliśmy do wniosku, że będziemy ambitni i sami coś ugotujemy!
- Ale niby co? – zapytał Sowa?
- Nie wiem, spaghetti? Lubisz spaghetti?
- A Ty robiłeś kiedyś spaghetti? Wiesz jak to zrobić?
- No kurwa! Typie! – pewny siebie odparłem – znaczy… na youtube widziałem jak się robi, nic trudnego!
- …
Dotarliśmy do sklepu. Uderzająca fala ciepła po wejściu do środka spowodowała, że ponownie zaczęliśmy czuć delikatne, lecz agresywne działanie substancji odurzających. Wtedy Sowa zaczął się śmiać i klepać mnie w bark:
- Mordo! Patrz Kojaka! - wskazywał ochroniarza marketu śmiejąc się z tego, że jest łysy.
Też zacząłem śmiać się z jego fryzury, a raczej jej braku, z tym, że ja nie śmiałem się patrząc typowi w oczy. Karuzela śmiechu powoli się zatrzymywała, a my kontynuowaliśmy zakupy rozdzielając się po sklepie.
Udałem się po makaron.
Zaczęły się schody.
Ja kontra makarony. Dużo makaronów. Cały sklepowy regał makaronów. Różnych makaronów! Nie popadajmy w paranoję! Spokojnie… Przecież nie będę teraz czytał składu każdego z nich! NIGDY TAK NIE ROBIĘ! Spanikowałem, a w tej panice wziąłem paczkę jasnego makaronu w jedną dłoń oraz paczkę ciemnego w drugą, po czym udałem się w poszukiwaniu mojego towarzysza, aby wspólnie dokonać ostatecznego, słusznego wyboru. Przemierzałem marketową przestrzeń, aż ujrzałem Sowę. Zwieszonego przy lodówce z mrożonkami. Intuicja kazała mi zatrzymać się i czekać na rozwój sytuacji, zostać obserwatorem, bo moim kompanem zainteresowała się obsługa. Musiał stać tam kilka długich chwil w takiej właśnie nieruchomej pozycji, skoro ekspedientka postanowiła mu pomóc.
- Mogę Panu jakoś pomóc? – zapytała
- Szukam pizzy! – odpowiedział
Niepewnym głosem pełnym szoku kontynuowała:
-… pizza jest przed Panem… tutaj z pieczarkami, tutaj z szynką, a zaraz obok jest…
- A na co mi ta pizza jak będziemy robić spaghetti?! – przerwał z delikatnym oburzeniem.
Zostawił tak ekspedientkę ze zbłąkanymi, pełnymi dziwnego rodzaju przerażenia oczami, kierując się w moją stronę, po drodze ściągając płynnym ruchem słoik sosu. Nie mam pojęcia, czy zrobił to celowo, czy faktycznie zawiesił mu się system. Jestem pewny, że typiara opowiedziała o tej sytuacji wszystkim, a wieczorem nie mogła spać, myśląc co się wydarzyło w jej życiu, co to miało znaczyć. A my? My wzięliśmy jeszcze paczkę mięsa i ruszyliśmy do kasy.
Nasze zakupy sunęły na taśmie ku sklepowemu skanerowi, a my znowu śmialiśmy się trochę z łysego ochroniarza o wyrazie twarzy sugerującym, że spierdolił z recydywy kilka dni temu.
Nasz kolej do płacenia.
- Gościu, ja nie mam kasy! – przypomniałem
- Luźno!  Ja m... kurwa też nie mam! Ja jebie! Wydałem wszystko w sobotę, a stary nie przelał mi kieszonkowego, bo wolał opłacić abonament World of Warcraft! ja-pier-do-le
Naszej rozmowy słuchała ekspedientka, której mina zdradzała prawdziwe przerażenie tym, co usłyszała. Niestety musieliśmy zostawić ją w obliczu nieopłaconych sprawunków, wychodząc przegrani ze sklepu.
Na odchodne, patrząc jej w oczy, rozkładając ręce w gest bezradności rzuciłem lakoniczne:
- PRIORYTETY!
0 notes
nudnycontent · 7 years
Text
219sec
   [01:14]
Dość późno. A ja siedzę w dźwiękach Da Vosca Docta przed komputerem przygotowując się psychicznie do nadchodzącego dnia.
Zdaję sobie sprawę, że scrollowanie instagrama i lajkowanie panienek nie jest zajęciem niezwykle twórczym, wnoszącym dla świata cokolwiek, ale jest to chwilowa chociaż odskoczenia od rzeczywistości. Doskonale zdaję sobie sprawę, że lepszą terapią byłoby… nie wiem… zapisywanie swoich negatywnych odczuć na kartce, ale jak sobie myślę o ludziach z którymi dane jest mi chodzić do klasy, to długopisem mam ochotę wydłubać oczy tym degeneratom, a nie mazać po jebanej kartce! A tak? A tak to sobie popatrzę na sztuczne twarzyczki po ekstremalnym retuszu, pooglądam sobie karykaturalne wręcz postacie po chaotycznej korekcie kolorów i jakoś inaczej absorbuję rzeczywistość.
Ciekawe jakby zareagowali na wieść, że ich oczy ratują sztuczne kształty z Internetu… meh… nieważne…
Scrolluję dalej… może trafię coś dobrego… o! trafiam! O dziwo nie dupeczka!
Wpadam na obrazek z ewidentnie wyzwaniem, jak się domyślam, nie do zrobienia. Szkic szyderczo śmiejącej się twarzy z dopiskiem: „Jak jesteś kozak, zrób te cztery proste rzeczy!”
1) „Opisz różnicę między lewym i prawym.”
Ok. Więc. Hm. Po lewej stronie mamy serce. W prawo obracają się wskazówki zegara.
2) „Wytłumacz jak wygląda twój ulubiony kolor bez nazywania żadnego!”
Mój ulubiony kolor mimo tego, że jest chłodny, kojarzy się dobrze i budzi pozytywne odczucia. Możemy dostrzec go w ciągu dnia, patrząc na tafle jeziora lub spoglądając w górę…
3) „Wyobraź sobie kolor, który nie istnieje.”
Blado-matowo-karminowy. Wyobraziłem sobie. Nigdzie go wcześniej nie widziałem, nigdy też o nim nie słyszałem, więc zakładam, że nie istnieje. Jest tylko w mojej wyobraźni.
4) „Opisz jak smakuje woda!”
Otóż woda smakuje jak pocałunek na pożegnanie.
Wygląda na to, że niczym mnie nie zaskoczył obecny wieczór. Ciekawe czy autor obrazka siedzi teraz przed kompem i zaciera rączki mając w głowie myśl: „ No kurwa jestem geniuszem! Za chuj sobie z tym nie poradzą… muahahahaha!” Mam nadzieję, że tak. Mam taką pierdoloną nadzieję, bo w takim wypadku nie zdaje sobie sprawy, że odpowiedź na jego pytania zajęła mi mniej więcej 219 sekund.
Może nie są one kwintesencją sensu, ale nigdzie nie było nawet napisane, że moje działanie, sensu ma mieć chociaż namiastkę…
Ehhh… Nuda…
O! Kolejna mod.e.leczka!
1 note · View note
nudnycontent · 7 years
Text
psychopatolog
[00:06]
   Z tą sytuacją jest ciężko oswoić się mnie samemu. Ciężko na tyle, że nawet nie bardzo umiem wyobrazić sobie, jak otoczenie i ogólnie pojęta społeczność przyjęła to do wiadomości i świadomości. W głębi duszy, to tak naprawdę wątpię, że komukolwiek się udało.
  Popołudnie. Czwarty dzień tygodnia. Leżę sobie i patrzę pełnymi zażenowania oczyma w sufit. Chyba biały. Nie pamiętam. Leżę w pokoju psychologa. Tak – szkolny pedagog miał zajebisty pomysł, żeby wysłać mnie na sesję do jakiegoś potargańca, który – jak to psycholodzy mają w zwyczaju – nie radzi sobie z własnym życiem, ale zajebiście umie doradzić wszystkim wokół. Do tego skręca mnie na myśl, że jestem tu przez swoją rzekomą aspołeczność. O ja jebie… Pani pedagog! Pierdol się… Jakoś umknął mi moment w którym to brak chęci integracji i utrzymywania jakiejkolwiek więzi z bandą idiotów czyni mnie aspołecznym… Jebać!
  Odbębnię godzinkę, czy tam dwie, na totalnej wyjebce. Pożartuję z typa, odpowiem na kilka jego kosmicznych pytań tak, aby skutecznie utrudnić mu pracę i uświadomić, że nie chcę go więcej widzieć! Hmmm… A może po prostu powiem, że Pani Pedagog jest spierdolona jak cała moja szkoła? Może koleś będzie nad wyraz ogarnięty i pozwoli mi zająć się przeglądaniem instagrama, a sam posiedzi na tinderze. Może zostaniemy przyjaciółmi i nie będziemy do siebie mówić? Heh! To może się udać!
   Słyszę pisk zawiasów powoli otwierających się drzwi, z których to zaczyna rysować się postać. Postać rysuje się, a ja wiem, że nie ma żadnych szans, na żadnego kurwa tindera. O chuj! Dlaczego mnie to spotyka? Anemicznej postury, krótko ścięty brunet, lekko śmierdzący muzeum. Ubrany w zapiętą pod samą szyję białą koszulę, czarny wełniany bezrękawnik i dwudniowy zarost. Do tego zawieszone na nosie okulary. Całość pięknie komponowała pseudo filozofa. Degenerata. Odrzutka społeczeństwa. Założę się, że mieszka za starymi… ja…pier…dole…
   Patrzyłem na niego z pewnego rodzaju podziwem. I obrzydzeniem… ale nie skumał… albo skumał ale udawał, że tego nie widzi. Po prostu zaczął jak gdyby nigdy nic. Przedstawił się, powiedział jaki jest cel naszego spotkania, pokrótce opisał jego plan i na koniec zapytał co u mnie.
Ja pierdole… Jak to co u mnie? Siedzę prawie zapłakany na jebanym szezlongu zamknięty w jednym pomieszczeniu z psychopatą aparycji pedofila i planuję zajebać się własną pięścią!
Jakoś udało mi się powstrzymać płacz oraz gniew, co pozwoliło mi grzecznie, mniej lub bardziej – już nie pamiętam – zapytać, czy nie możemy odpuścić i zająć się sobą przez te kilka chwil. Nie wspomniałem jednak o Tinderze. - Dlaczego? – zapytał ze sztucznym zdziwieniem. - Bo to bez sensu? Jestem tu z przymusu? Nie potrzebuję pomocy? Wszystko jest ze mną ok! – i dodałem jeszcze kilka pytań retorycznych, ze dwa fakty na potwierdzenie tezy, oraz realny opis swoich odczuć co do naszego spotkania. Zadał mi jeszcze dwa, czy trzy równie głupie pytania, ale na nie odpowiedziałem lakonicznie. Na odpierdol potocznie… Popatrzył na mnie spod swoich kujońskich patrzałek, pomazał po kartce, znowu rzucił na mnie swoje obleśne spojrzenie i rzekł: - Masz poważny problem! - Niby z czym?! – zapytałem delikatnie podniesionym tonem. Spójrz ziomek w lustro, a potem rzucaj osądy, kto z nas dwóch ma problemy. – pomyślałem. - Z akceptacją. Akceptacją siebie. Masz kompleksy, które wyładowujesz na otoczeniu… - bla bla kurwa bla.
I mówił tak potem jakieś dziesięć minut, ale ja to olałem, bo w głowie myślałem o tym, jakie felgi założę do BMW jak tylko wrócę do domu i wreszcie pogram w Forze zamiast słuchać tego popaprańca. Jeśli twierdzi, że wyładowuję gniew na otoczeniu poprzez skuteczne unikanie go, to nie wiem jaki z niego psycholog. Kończył chyba wyższą szkołę zarządzania… polem namiotowym, a nie psychologię. Więcej ma wspólnego z patologią niż psychologią. A kompleksy? Pogodziłem się, że mam krzywy ryj.
Chciałem jak najszybciej zakończyć te przedstawienie, więc postanowiłem, że zacznę grzecznie przytakiwać. Dam mu satysfakcję, dam mu odejść z tarczą w tej walce. Niech tylko postawi jebaną pieczątkę na kartce dla szkoły i pozwoli mi wyjść grać! - Hmmm… No tak… Ma Pan rację… - odpowiedziałem z załamaniem na twarzy. – Co można z tym zrobić? - Na pewno będziemy musieli spotkać się jeszcze raz… - o nie kurwa! Nie takiego biegu wydarzeń się spodziewałem! To nie tak miało być! – ale to nie wystarczy. - dodał.
Po czym opisał mi mój rzekomy problem z percepcją świata. Znowu jebnął kazanie, którego nie powstydziłby się proboszcz wyjadacz. Do tego, mówił to z takim zapałem, jakby sam kurwa miał problemy z akceptacją siebie! - Do tego mogę przepisać Ci leki – kontynuował. - Leki? Czy to… na pewno… konieczne? Bezpieczne? Zapytałem z udawanym przerażeniem i lekką ekscytacją. - Tak! Sam je biorę od pewnego czasu! – o-ja-pierdole! Wiedziałem! KURWA WIEDZIAŁEM! Koleś ma ze sobą poważne problemy! - Psychotropy? - Ale delikatne, nie musisz się obawiać… No skoro typek twierdzi, że prochy są rozwiązaniem na wszystko, to widzę, że naprawdę lecimy ostro po bandzie, a granice zdrowego rozsądku mogliśmy zostawić przed jego pokojem. - Bierz jedną. Wieczorem. Za tydzień sprawdzimy, czy coś się zmieniło – powiedział wręczając mi pudełko z chemią.
Zegar miał wybić ósmą wieczór za dziewięć minut, więc bez zastanowienia raczej schowałem pudełko do kieszeni bluzy. Psychopatolog zjadł jedną pigułę. Patrzyliśmy na siebie w obleśnej ciszy. Marszcząc czoło zapytałem: - A alko? Wóda nie pomaga? - Przecież nie masz osiemnastu lat – odpowiedział głosem zdradzającym zakłopotanie. - Eh… nie o to pytam, typie! - Topienie smutków w alkoholu nie prowadzi do niczego dobrego! - No tak… nie to co apteka… - rzuciłem sarkastycznie, kierując się w stronę wieszaka na którym zawieszony miałem płaszcz, żeby z jego wewnętrznej kieszeni wyciągnąć podjebaną wcześniej z ojcowskiego barku setkę o smaku orzecha laskowego. Cóż – czułem, że nie będzie łatwo. Musiałem się ubezpieczyć. - Na pół? – zapytałem. Oczy zaczęły mu błyszczeć, a rumieńca na policzkach wskazywały na to, że prowadzi bolesną walkę sam ze sobą… wewnątrz siebie. Wtedy zrozumiałem, że [jego] problem jest poważniejszy, niż mogło wydawać się na początku. Wyciągnąłem więc otwartą flaszkę ku niemu.
Nie było na pół. Nie było wstydu. Nie było etyki lekarskiej, czy też bycia przykładem. Wyzerował ją trzema łykami. Fakt – wyglądał na skończoną ciotę, ale nie był amatorem.
Martwiły mnie tylko te psychotropy, które zżarł przecież minutę temu. W jego kwalifikacje wątpiłem już wcześniej, ale odjebać coś takiego? KURWA! Semestr studiowania neurogroove’a na lekcjach historii, dał mi wystarczającą wiedzę o tym, że psychotropy i alkohol wypierdalają w kosmos. Przenoszą w inny wymiar.   Po ponownej ocenie sytuacji, podsunąłem kwitek pod nos tego pierdolonego degenerata, zgarnąłem podpis, zarzuciłem na siebie płaszcz i spierdoliłem w popłochu – wolałem być jak najdalej od tego wstrętnego miejsca, gdy załączy mu się faza.
Wróciłem do domu, prochy wyrzuciłem do kubła na śmieci. Rzuciłem się na łóżko w swoim pokoju i włączyłem Clams Casino. Patrząc przez okno na niepełny księżyc, myślałem o tym, że to nie ja mam problem. To ja jestem problem. No ale! Sam tego chciał. Dałem mu szansę. Szkoda tylko, że nie dostał jej od życia. Albo dostał. Tylko zmarnował. Nie obchodzi mnie to.
Następnej sesji nie doczekałem. Po jakichś kilkunastu dniach dowiedziałem się, że Pan Psychopatolog odkrył nową drogę życia i wyjechał do Tybetu. Czy tam wyjechał do Tybetu szukać nowej drogi w życiu.
Cóż… życie!
8 notes · View notes