Don't wanna be here? Send us removal request.
Text
U nas, kiedyś, w kuchni, stał stół. Taki mocny, silny, dębowy. Ładny był to stół. A tyle w nich wspomnień się schowało, teraz to nawet nie zliczę na stare lata. Dużo razem gotowaliśmy, w kuchni zawsze pachniało, a to tymiankiem, pieczonym mięsem, plackiem z jabłkami. Codziennie coś musieliśmy razem upichcić. A krojone było na tym stole właśnie. Mieszane, przyprawiane i oczywiście jedzone. Jedliśmy dużo, prawie brzuchy nam pękały, tak się cieszyły. Kuchenny stół był centrum naszego mieszkania. Tam rozmawialiśmy, czytaliśmy gazety, książki, słuchaliśmy radia, piliśmy herbatę, a czasem nawet się kochaliśmy. Jak człowiek młody i zakochany to wszędzie można się kochać. Nawet na twardych deskach, na podłodze, stole, w górze, w dole, czy to łąka czy las. Nieważne. To nie ma znaczenia. Miłość jest najważniejsza, nie miejsce. Przy tym stole też się kłóciliśmy. On przeklinał, ja cicho popłakiwałam. Niedługo te nasze kłótnie trwały. Zaraz, jak zobaczył, że moje oczy puchną a policzki wilgotnieją, cichnął. Nie minęło więcej niż parę minut, już mnie do siebie tulił i powtarzał: Już dobrze, już dobrze. Ciężko nam było się z tym stołem pożegnać. Żadne nie chciało odpuścić tego stołu. Już wszystkim się podzieliliśmy. Sprawiedliwie. Moje radio, jego telewizor. Jego kanapa, moje łóżko. I tak dalej. Nawet Zośkę mu oddałam. Zośka była bardziej jego niż moja. Choć też ją kochałam. Ale nie będę psa mu zabierać, jak widać, że bardziej do niego lgnie. Zośka niczemu nie zawiniła. Niech pies będzie szczęśliwy, chociaż on. I tygodniami trwała ta nasza walka o stół. A jakie głupie pomysły nam wtedy do głowy przychodziły. Żeby ten stół na pół, piłą na pół. Kto by pomyślał, żeby taki piękny stół niszczyć? Stół to stół. Cztery nogi musi mieć a nie dwa, żeby kulał. Ten stół by wtedy bolało i nas też. I nasze wszystkie wspomnienia zamknięte w tym stole. A wystarczająco nas bolało. Mnie nadal czasem coś zakłuje. Mieszkanie już całe wyczyszczone było. Puste ściany, tylko ten stół w kuchni. I myśmy go tam tak zostawili. Może ktoś, kto tam się wprowadził, wyrzucił nasz stół. A może do dziś dnia komuś sprawnie służy. Może dzieci na nim rysują i odrabiają lekcje, a może ktoś się na nim kocha, tak jak my wtedy.
1 note
·
View note
Text
Parę minut po 7, może po 6. Leżę w zimnej pościeli w wintydż kwiaty. W wintydż kwiaty, tak o niej mówiłaś, zachwycona, tuląc materiał do swojego uśmiechu. Przecież sama wybierałaś. Ty już gdzieś tam się krzątasz, robiąc te wszystkie swoje kobiece rzeczy. Ja nadal w zimnej pościeli, ale czuję zapach kawy i topionego masła. Niedługo zawołasz mnie po imieniu na gotowe śniadanie. Niedługo w milczeniu zjemy pyszne jajka z tostami, machinalnie pożyczymy sobie miłego dnia i obdarzymy się obojętnym całusem w policzek. Podobno przyzwyczajenia się dobre, a ja ewidentnie się do ciebie przyzwyczaiłem. Leżąc jeszcze w zimnej pościeli w wintydż kwiaty, myślę tylko o tym, od 5 lat ani razu cię nie przytuliłem. Na dobranoc, ani na dzień dobry.
2 notes
·
View notes
Text
Ja cię znowu pytam - czy musisz tak ciągle trzymać tego papierosa w pożółkłych zębach? A ty znowu mi odpowiadasz cichym warknięciem zbitego psa. Ty mnie znowu pytasz - dlaczego drugi dzień z rzędu nie ma obiadu?Odpowiadam byś najadł się swoimi papierosami. Wychodzę. Wracam. W zimnych dłoniach zimna kawa. I tak drugi rok z rzędu. Wychodzę, wracam, a w zimnych dłoniach zimna kawa. I trzy niedopałki na kolanach. I popiół z ust. Nawet kot uciekł dwa tygodnie temu. Za zimno tu dla kota.
2 notes
·
View notes
Text
zanim otworzę oczy, przecieram lekko dłońmi powieki. i dopiero wtedy, za zasłoną palców, po drugiej stronie, kręci się świat. kręci się nowy film z tanim romansem w tle. tak się to zaczyna. zawsze tak samo. z dystansu. zapachniało słono kwaśną plamą na pościeli. spuszczając nogi ze snu, z wymierzoną lekkością, przypomniałam sobie o twojej kolekcji czarnych swetrów. czule, czulej przyzwyczajamy się do byle jakich ciał i obcych łóżek. ale twoje swetry. te czarne swetry. wstając, na nagie ramiona zarzucam jeden z nich.
3 notes
·
View notes
Text
popisałam się dziś mamo i krople błękitnego tuszu spływają mi z palców.
pamiętam jak starannie myłaś mi lekko przybrudzone dłonie
pilnowałaś bym chodziła po świecie czysta i świeża. by świat był czysty
jak kropla spirytusu która ulała się ze szklanki ojca. mamo nic się nie zmywa
muszę czekać aż spłynie do końca. mażę się. rozmazuję.
1 note
·
View note
Text
Okna
ludzie mają okna
świecą pełnym blaskiem
odbijając się
od moich oczu
patrzę i widzę
życie
u mnie nie ma okien
u mnie inne życie zwane
śmiercią naturalną
2 notes
·
View notes
Text
Lustra
ciągle widzę obce twarze w lustrach z kamienia i papieru
szyderczo wykręcają swoje mordy przeżuwając śnieżnobiałe pastylki o smaku błota
czasem płaczą zimną krwią topniejącymi truskawkowymi lodami
nie znam was nie chce znać nie wiem kim jesteście czego chcecie po co przychodzicie
dziś znów pokaleczyłam stopy o rozsypane kamienie które sama wcześniej potem zawsze
0 notes
Text
Wyuzdany Bóg
Po wielu latach namiętnej obserwacji, wydawało mi się, że nie jest zdolna do odczuwania wyższych uczuć. Do odczuwania jakichkolwiek uczuć, prócz głodu i pożądania. Z łatwością przychodziło jej otulanie swoim zapachem, ciał obcych, niekiedy żonatych mężczyzn. A każdy z nich bawił ją w nieco odmienny sposób. Śmiała się w głos, opowiadając mi o kolejnym Johnie czy innym Carlosie. Może teraz to, co powiem zostanie odebrane jako naiwny, tkliwy banał. Ale przez te wszystkie lata łączyła mnie z nią dosyć silna więź. Powiedziałbym, że nawet intymna więź. Choć często ze sobą “sypialiśmy”, a dokładniej rzecz ujmując, ostro się ruchaliśmy, to była mi bardzo bliska, w ten dziwny niewytłumaczalny sposób. Istniała całkowicie poza moim zasięgiem. Nieuchwytna, bezczelna i kurewsko pewna siebie. Potrafiła zniknąć z dnia na dzień, by po paru miesiącach ze zdziwionymi, błyszczącymi, wielkimi oczyskami zapukać do moich drzwi i rzucić na przywitanie: “A Ty nadal tu? Ehh… myślałam, że otworzy mi dla odmiany jakiś przystojny Pan prawnik…Cóż, może następnym razem…” Kto wie, niewykluczone, że nadal tam byłem, bo czekałem na te wielkie, zdziwione oczyska. Mało o sobie mówiła, ale za to dużo nasłuchałem się o jej kochankach. O tym gdzie ich poznała i ile fiutów jednocześnie wypełniało jej wszystkie otwory w ciele. Nie pamiętam, by kiedykolwiek pozwoliła sobie na choćby parę chwil słabości. Nigdy nie dopuściła moich ust do swoich. Lecz czułem, że jest mi bliższa niż którakolwiek z moich przeszłych kobiet. Bliższa niż moje wszystkie miłości. Ona nigdy nie była moją miłością. Ona była wszystkim, prócz miłości. Może o to chodziło. Nie umiałem jej pojąć, posiąść ani ujarzmić. Była czymś nieuchwytnym, czymś na kształt Boga. Mojego Boga. Co teraz widzę? Twarz mojego wyuzdanego Boga z czerwoną szminką na ustach. I zastanawiam się, czy spadając z dwunastego piętra przybrała całkiem ludzką postać. Czy mój Bóg zamienił się w kruchego, przerażonego człowieczka.
2 notes
·
View notes
Text
Zmyślone bzdury
Przyszła wiosna. A ja zaczęłam chadzać sama do kina. Żywe zachody słońca są smutniejsze od szarawych wschodów.
Dystansuję się. Co jakiś czas wylewasz mi zimny kubeł wody na głowę. Ale to dobrze. Dystansuję się. Nagle wszystko co nabierało lekkich, ładnych barw, szarzeje. I jest takie prawdziwe. Ale to dobrze. Wszystko co prawdziwe jest dobre. Bo tu nie ma miejsca na tkliwe, wymyślone miłości. Tu jest miejsce na gorące ciała, szybsze oddechy i żywe zachody słońca. Nie ma czasu, nie ma czasu. Czas jest na mijanie. Czasem mam wrażenie, że liczysz mi ten czas. Skrupulatnie wyliczasz każdą minutę nie mijania. I jakbyś chciał krzyknąć: Skończyło się! Ale to dobrze. Trzeba się mijać. Trzeba owijać się błogą obojętnością. Choć mi smutno, to i ten smutek mijam obojętnie. Ale to dobrze. Wszystko jest dobrze. Dystansuję się. Spokój osiadł mi na ramionach. Obojętność widać w nieporuszonych oczach.
Nie włożyłam dziś twojej koszulki. Nawet jej nie przytknęłam do nosa. Nie wiem co to znaczy. Ale wiem, że dziś tego nie potrzebuję.
Wracaj do mnie. Wracaj. I znów opowiadaj o poezji, czytaj mi i zabijaj tymi słowami. Chcę znowu czekać i się nie doczekiwać. Już nawet nie pamiętam twojej twarzy. Mogłabym odkopać twoje zdjęcia. Ale po co? Zawsze było: “bez twarzy, duszą pokochałam duszę”. I tak zostanie.
Przy nim słowa lekko opadały z duszy na papier.
Ciekawa jestem do kogo teraz piszesz piękne słowa. I czyją głowę otulasz niewidzialnymi dłońmi.
Postanowiłam kupić czerwony golf. Bo mogę. Bo mi do twarzy. Bo kolor czerwony jest charakterny.
“- Nie wiem na jaki kolor pomalować paznokcie.
- Pomaluj na czerwono.
- Dlaczego?
- Lubię patrzeć na czerwone.”
Wspomnienia zawsze biją na głowę teraźniejszość. Mają o wiele bardziej żywsze barwy. Pięknie połyskują, przysłaniając, to co dzieje się teraz. Przeszłość jest bezpieczna w naszych rozgrzanych ramionach. Nie mamy już na nią żadnego wpływu. Czujemy błogi spokój, gdy się kurczowo jej trzymamy. Za teraźniejszość trzeba brać odpowiedzialność. I wtedy rozkładamy roztrzęsione dłonie bojąc się wykonać jakikolwiek ruch. Przecież to też kiedyś trafi do spokojnych wspomnień. I ty też będziesz w tych wspomnieniach. Jeśli dziś nie mogę Cię utulić. To te słodkie wspomnienia będę tulić. I wtedy będę prawdziwie spokojna i szczęśliwa.
Ja to wszystko sobie wymyśliłam! Moi mili, ja to wszystko sobie wymyśliłam! Siebie wymyśliłam. I cały ten świat też sobie wymyśliłam. Ot tak. Wszystko sobie wymyśliłam!
0 notes
Text
Ulubiona sukienka
Dochodziła dwunasta w nocy, a ja siedziałam niemal znieruchomiała na łóżku w swoim ulubionym, błękitnym swetrze i piżamowych spodniach. W stopy grzały mnie moje futrzane, różowe skarpetki. W tle płynęła cichutka, znana melodia. Czułam zapach słonecznych pomarańczy i gorzkiego cynamonu. Uwielbiałam zapach tych świec, które paliłam tylko od święta. Tylko wtedy, gdy było mi naprawdę źle. Obok mnie leżała książka, o której zapomniałam i nie tknęłam przez dobrych parę miesięcy. A w dłoniach ściskałam ukochaną poduszkę. Delikatnie gładziłam jej brzegi, przykładając do niej swój policzek. Spokojnie kiwałam się w przód i w tył, w przód i tył, w przód...wpatrując się w jeden punkt. Niemal zmuszałam się do tego pozornego spokoju. Nie pozwalałam sobie, co to, to nie. Nie mogłam sobie pozwolić na słabość i wrażliwość. Nerwowo ściskałam, na zmianę puszczając, moją mięciutką poduszeczkę, coraz mocniej się kiwając. Nie mogłam odpuścić. Dopuścić do siebie te wszystkie emocje, które chciały wylać się ze mnie litrami skroplonych boleści i smutków. Czułam jak moje oczy stają się coraz bardziej rozpalone, a w głowie szalała okropna burza, huczał wiatr. Wszystko zaszło ciemnobrunatnymi chmurami. Piaskowa śnieżyca kuła pod powiekami. A ja nadal kiwałam się w swoim tempie. Nie zauważyłam kiedy moje dłonie zaczęły się trząść. Bezradnie na nie popatrzyłam, próbując jakoś je uspokoić. Lecz nie umiałam. Nie miałam sił. Pozwoliłam im się trząść. Za dłońmi i ramiona się zatrzęsły. Całe plecy zaczęły się trząść. Pochyliłam się nieznacznie do przodu, kryjąc twarz w roztrzęsionych dłoniach. I już cała się trzęsłam. I wszystko we mnie się trzęsło. Rozszalało się, rwało, to w jedną, to w drugą stronę. Małe kropelki zaczęły sprytnie przepływać pomiędzy palcami. Byłam sama i przerażona. Byłam tylko ja i moje żałosne pochlipywanie. A pochlipywanie po chwili zamieniło się w wielki szloch, przeogromny ryk. Schowałam twarz w poduszkę. Zaczęłam wbijać w nią zęby i krzyczeć, warczeć niczym rozzłoszczony pies. Nie mam pojęcia ile to wszystko mogło trwać. Pamiętam tylko, że zapachu pomarańczy i cynamonu nie było już czuć, a przez firankę zaczęły wdzierać się szarości. Runęłam na łóżko w kompletnym wycieńczeniu. Zwinęłam się w koci kłębek, nadal trzymając w dłoniach przemoczoną poduszkę. Nierównomierne oddechy towarzyszyły mi w zasypianiu. Moje powieki, wreszcie uspokojone, mogły miękko opaść. Spięte ciało, rozluźniło się. A burzowe chmury, rozeszły się. Niespodziewanie zadzwonił budzik. Momentalnie otworzyłam oczy, podniosłam ciężką, obolałą głowę, wsunęłam stopy w kapcie. A kroki skierowałam w stronę łazienki. Oparłam dłonie o umywalkę, próbując podnieść wzrok. Trwałam tak chwilę nim odważyłam się na siebie spojrzeć. Na początku, z pewnym obrzydzeniem i strachem nieśmiało się sobie przyglądałam. Moja twarz wykrzywiła się w nieznośny grymas. Napracowałam się, by kąciki ust równomiernie, z obu stron, podniosły się znacznie ku górze. W końcu się udało. Udaje się za każdym razem, pomyślałam. I już z łatwością, ładnie uśmiechałam się sama do siebie, nucąc poranne melodyjki. Nastawiłam wodę na kawę. Stanęłam przed szafą i rzekłam: “Może ubiorę dziś sukienkę? Taka piękna pogoda. Żal nie skorzystać.” Jak pomyślałam, tak zrobiłam. I już z uśmiechem na ustach, zarzuciłam na siebie jedną z ulubionych sukienek.
0 notes
Text
roztapiać się będę...
i roztapiać się będę
pod naciskiem twoich dłoni
wulgarnie delikatnych
wyjęta spod twoich palców
stygnąć będę w formę
skamieniałych ptaków
i wracać wtedy będę
rozpływać w twoich sokach
pod lekkością bezsłów
aż nie skałużeję
w plamę
0 notes
Text
Może pączka?
Po dwóch dniach bycia dobrym stwierdzam, że trudno jest być dobrym.
Po próbie trzymania swoich czynów i myśli na wodzy, czuję złość.
Złość. I oskarżenie. Kontrola.
Nie jestem wystarczająco.
Dobra.
Z byciem dobrym jak z dietą.
Położysz przede mną pączka, nie zawaham się po niego sięgnąć.
Ba! Sama go sobie kupię.
1 note
·
View note
Text
Ściana
Przytulam się do ściany. I wydaje mi się, że już każdy kąt i każda ściana oblana jest moją czułością. Niekiedy mam wrażenie, że nawet mury mojego pokoju, pokryte ładną, białą farbą, przesiąknięte są dotykiem. Przesiąknięte do granic możliwości. Że już aż kapie z nich. Przykładam policzek do tej ściany obok lustra. Nasłuchuję. Delikatnie głaszczę chropowatą powierzchnię. Jedna dłoń, a za chwilę już dwie. Zmiana policzka, zamknięte oczy. Jestem tu, jestem. Czuję Cię ściano, bardziej niż kiedykolwiek. Me dłonie już tak nieobce, już tak niesamotne. Dłonie spragnione dotyku. I tam w górze, na suficie, szukam czyichś oczu. Gdy już odlepię się od ściany, tej koło lustra, godzinami wlepiam wzrok w sufit. A na tym suficie, to tak pusto, tak głucho. Dotknąć się nie da, a słów nie słychać. Mówię: Dzień dobry, jak się dziś miewasz? I ani słówka, słóweczka. Cisza grobowa po drugiej stronie. Niezręcznie mi z tą ciszą, więc często wylewam z siebie aż za wiele. Nieraz i z oczu coś wypłynie, bo sufit tak milczy i milczy. A czasem by się chciało i kogoś posłuchać. Więc bardziej lubuję się ze ścianą. Ściana umie odpowiedzieć dotykiem. A tu ani słów, ani dotyku. A gdy chcę się w coś mięciutkiego wtulić, wejść w czyjeś ramiona, najzwyczajniej w świecie przylgnąć do miłego sweterka, to zamykam się w szafie. Niekiedy zasypiam tam z twoją koszulką przy nosie. Bo nadal mam twoje koszulki. Nie prałam ani razu, ciągle mają twój zapach, wymieszany z moim. Idealne połączenie. W tym pokoju czasem natykam się na ciebie, choć wydawało mi się, że wszystko co twoje wyrzuciłam. A jednak nadal znajduję. Raz wypaloną świeczkę w pudle po butach, a innym razem odłamek stłuczonego kubka. Chyba kiedyś w złości tym kubkiem rzuciłam. I takie odłamki czasem się znajdują, całkiem przypadkiem. A moje dłonie nadal jakby potłuczone, poranione i niedopieszczone. Więc nie gniewaj się ściano, za ten nadmiar czułości ode mnie. Za te pocałunki duże i małe. Bo czasem zdarzy mi się pocałować ścianę, w ucho ściany i usta ściany. A jak opadam z sił z nieodwzajemności, to upadam na podłogę. I ją całuję.
2 notes
·
View notes
Text
Kiedykolwiek mnie kochałeś? Powiedz mi, że mnie kochałeś. Że choć przez jedną sekundkę, przeszła Ci ta myśl przez twoją zaganianą głowę. I że serca uderzenia czułeś, gdy mnie dotykałeś. Myślałeś o tym? Powiedz, że myślałeś. I stałam tam w tej głowie przez chwilkę. Widziałeś jak zdejmuję skarpetki dla ciebie. A potem i wszystko inne zdejmuję. Powiedz choć, że chciałeś, że pragnąłeś...Taka mała się czuję bez twoich słów. Taka nieistotna, niepotrzebna. Dłoń twoją chciałam trzymać w swojej dłoni. A Ty mi nawet paluszka, tego ostatniego, najmniejszego...ani paznokcia, ani ociupinkę tego paznokcia, ziarenka. Dzisiaj placek dla ciebie upiekłam i zasłony wyprane powiesiłam. Dwie godziny się mydliłam i stroiłam dla ciebie. Paznokcie u stóp na czerwono. Tak jak lubisz. Postawiłam na stole ten placek, dwa talerze i wodę na herbatę nastawiłam. Kubki wystawiłam. Wino najdroższe w całej wsi, kupiłam. Tylko kieliszków nie mam. Czajnik piszczał jak szalony. Usiadłam przy tym stole. Dłonie mi już uschły od niedotyku. Wargi spierzchły od niesmaku. Oczy me zwilgotniały. Ubrałam się. Placek dałam w prezencie dla sąsiadki. Wino schowałam. Tylko herbaty sobie zrobiłam. Ciemno się zrobiło. Bo już jesień przyszła. To i ciemno wcześnie się robi. I tak jakbym słyszałam otwierającą się furtkę. Pies zaszczekał. I jakbym się tak mocniej wsłuchała, oczy zamknęła... Kroki coraz bardziej słyszalne. I ten słodki obraz. Tam w oddali machałeś do mnie. Przy tym drzewie na podwórzu. A dłonie twoje jak to drzewo. Mocne i silne. Rozkochane we mnie.
2 notes
·
View notes
Text
Cuda niewidy
Patrzyłem na nią. Zajmowałem swoje miejsce na brzegu wanny i stawałem się biernym obserwatorem. Wystawiała dla mnie sztukę, której nie umiałem pojąć. Za każdy razem głowiłem się i głowiłem. Jak mogła być tak zwykłą w swojej niezwykłości. Nie rozumiałem tego. Każde załamanie ciała było oddzielnym mały cudem w niej. A ja mogłem to oglądać każdego wieczora. Nawet mnie w tym wszystkim nie zauważała. Nie patrzyła na mnie. To ja patrzyłem na nią. Żałowałem, jak bardzo żałowałem, że moje oczy musiały co chwilę się zamykać. Przez ułamki sekund nie mogłem doznawać jej piękna. Wydawało mi się, że przez moje wielokrotne mrugnięcia tracę coś, co nigdy się nie powtórzy. Ten kosmyk opadający na szczyt nosa, gdy pochyla się, by zsunąć dolną część bielizny. Przecież ten kosmyk nigdy nie będzie w identycznym położeniu jak teraz. A ja przez to nieszczęsne mrugnięcie mogłem pominąć chwilę, gdy włos jej właśnie opada a za chwilę przemieszcza się już zupełnie gdzie indziej. Mrugnięcia były dla mnie chwilą nieistnienia jej. I to mnie przerażało. Bałem się, że umknie mi coś z niej, a potem cała mi umknie. I nic nie mogłem na to poradzić. Gdy zdejmowała koszulkę, nic pod nią nie miała. Najpierw odsłaniała swój brzuch i dalej ciągnęła materiał w górę, pokazując swoje piersi. A piersi jej, były najmniejszymi piersiami, jakie kiedykolwiek widziałem. Mogłem je spokojnie zmieścić w jednej dłoni. Lewa delikatnie większa od prawej. Cała była drobna. Wydawało mi się, że jej nadgarstki mogłyby się złamać przy najdrobniejszej czynności. Ale nigdy się nie łamały. A mnie to coraz bardziej zadziwiało. Gdy była już całkiem rozebrana, a rzeczy zsunięte z jej ciała pozostały na kafelkach, szła w moją stronę. Delikatnie pomachiwała głową, raz w jedną, to w drugą stronę, śmiejąc się do siebie. Omijała mnie i puszczała wodę do wanny. Koniecznie bardzo ciepłą, wręcz gorącą. W tym czasie stawała przed lustrem i uważnie się sobie przyglądała. Oczy mrużyła, naciągała skórę na czole, a czasem nadymała poliki i stroiła głupie miny. Oglądała swoją pupę. Stawała bokiem do lustra i głaskała ją, poklepywała, trzęsła. Wydaje mi się, że badała kondycję tych dwóch uroczych połówek. A ich kondycja była w jak najlepszym stanie. Po tym obejrzeniu siebie z każdej strony, niekiedy jej twarz przyjmowała dziwny grymas niezadowolenia. I wypowiadała słowa, których nie rozumiałem. O tym, że tu jej przybyło, a tam jej zmarszczka się zrobiła, rozstępy ma na pupie. Dla mnie to były cuda niewidy. Ukochałem każdą jej zmarszczkę i każdy rozstęp na pupie. A ona była zła, czasem bliska płaczu. Lecz nigdy mnie nie wyrzuciła. Mogłem ją nadal oglądać. Nawet, gdy płakała, mogłem. Wtedy brałem jej ulubione wiersze i czytałem. W mgnieniu oka grymas znikał, płacz ustępował i złość odchodziła. Cała łagodniała. W tych słowach i moim głosie. Uwielbiałem patrzeć jak goli swoje nogi. Te równomierne pociągnięcia, idealne linie łydki, wyciągnięta stopa, to wszystko cieszyło mnie jak małe dziecko na widok cukierka. Rozczulony oglądałem jak leży w wannie i podśpiewuje francuskie piosenki. Potem prosiła mnie o przeczytanie kolejnego rozdziału książki, którą akurat czytała. Więc brałem tę książkę i czytałem. Ona leżała z zamkniętymi oczami i słuchała. Niekiedy zasypiała z uśmiechem na ustach, jakby przenosiła się do lepszego miejsca. Wtedy układałem ręczniki na łóżku, brałem ją taką mokrą z tej wanny i zanosiłem do pokoju. Kładłem ją na tych ręcznikach, przykrywając kołdrą. Jeszcze przez chwilę na nią patrzyłem a potem gasiłem lampkę. I kładłem się obok niej, całej w kropelkach.
3 notes
·
View notes
Text
Wielkie nadzieje
Tamtej nocy, przed twoim przyjazdem, nie mogłem zasnąć. Przewracałem się z boku na bok, nie mogąc doliczyć się za ile godzin cię zobaczę. Dopiero tamtej nocy uzmysłowiłem sobie, że to dzieje się naprawdę. Po tylu latach staniemy naprzeciwko siebie nie wiedząc co uczynić. Które z nas pierwsze się odezwie? Głos twój tak bardzo mi nieznany, przerażał swoją obcością. Czy pocałunek w policzek będzie odpowiedni? A może powinienem podać Ci tylko rękę na przywitanie. Nie wiem co ja wtedy sobie myślałem. Miałem chyba nadzieję, że wpadniesz mi w ramiona, a wtedy moje ciało będzie wiedziało co uczynić. Przez te wszystkie lata, wyobrażałem sobie ciebie, jako namacalną cząstkę mojego życia. Tamtego dnia miało się wszystko ziścić. Marzyłem o tym. A nocą ogarnęło mnie tak wielkie przerażenie, że chwytałem co chwilę za telefon, by napisać, żebyś nie przyjeżdżała. Że wszystko skończone i już nigdy więcej. Że ze mną to się nie może udać. I że za wszystko przepraszam. Pisałem i kasowałem co drugie słowo. Zmieniałem. I tak ciągle. Popatrzyłem na godzinę, potem za okno. Już świtało. A ty pewnie właśnie wstawałaś, bo pociąg miałaś bardzo wcześnie. Miałem ci napisać, że już nie chcę? Jakbym serca nie miał. A przecież miałem i ty je miałaś. Uspokój się. Mówiłem sobie. Odłożyłem telefon i wstałem. Nie pamiętam co robiłem przez dwie następne godziny. Ocknąłem się, gdy usłyszałem dźwięk telefonu. Byłaś już w drodze. Miałaś być za paręnaście godzin. Szybko się zebrałem. I poszedłem na stację. Pociągi przyjeżdżały i odjeżdżały. A ja za każdym razem, szukałem cię w tłumie wysiadających pasażerów. Czasem moja psychika płatała mi figle i myślałem, że cię widzę. Podrywałem się z ławki i biegłem w twoją stronę. Potem nagle zmieniałaś się w zupełnie inną kobietę. Zdumiony i przestraszony wracałem na swoje miejsce. Dłonie mi się trzęsły. Zaciskałem je, nie zauważając, że wbijam paznokcie w ciało, aż do krwi. Wstawałem i siadałem. Nogi również, nie mogły być mi posłuszne. Spojrzałem na zegarek. Została godzina. Godzina? Rzekłem do siebie na cały głos. Ludzie patrzyli na mnie jak na wariata. Lepiej się też nie czułem. Może nawet gorzej niż wariat. Bo wariatem byłem już od dziecka. Zacząłem uciekać. Byle dalej od tej stacji, tego pociągu i od ciebie. Uciekałem i znów wracałem. Dziesięć kroków do przodu, a dwadzieścia do tyłu. Gdy tak sam ze sobą bawiłem się w berka, nadjeżdżał twój pociąg. Teraz szedłem tylko do przodu. Stanąłem w ukryciu jak przestępca i obserwowałem sytuację. Ludzie zaczęli wysiadać a moje serce wydawałoby się, że zaraz wyskoczy. Znajdowałem się w bezpiecznej odległości. Co mnie trochę uspokajało. I pojawiłaś się. Rozbłysłaś światłem, którego nigdy przedtem nie doświadczyłem. To światło po chwili zaczęło mnie przerażać. Aż raziło mnie w oczy. A ty taka zwyczajna wyszłaś. Wyglądałaś na zdezorientowaną. Wzrokiem mnie szukałaś. Wzrok nie mógł znaleźć. A ja nie mogłem uwierzyć. Ta chudziutka postać z wielką torbą na ramię, to ty. Byłaś idealna. Nie do opisania. Ten widok mnie sparaliżował. Wiedziałem, że nie mogę tego zniszczyć. Zaburzyłbym perfekcyjne proporcje tego obrazu. Chciałem tylko tak stać i na ciebie patrzeć. W nieskończoność. Ludzie zaczęli się witać ze swoimi bliskimi i odchodzić. A ty wykonywałaś już z szóste połączenie. Z tego wszystkiego zapomniałem telefonu z mieszkania. Nawet było mi to na rękę. Jakby to głupie nie brzmiało, czułem się mniej winny. Stałaś tam i nie wiedziałaś co uczynić. Wtedy zaczęło mnie boleć. Chciałem żeby mnie ktoś uderzył w twarz, abym mógł się otrząsnąć. Abym potrafił ruszyć do ciebie. I wtedy pokaleczyłem ten obraz tą nicością we mnie. Po czternastej próbie wykonania połączenia na twojej twarzy pojawił się niewypowiedziany ból. Grymas, który nie chciał zniknąć. Widziałem jak bardzo mnie nienawidzisz. W jednej chwili rzuciłaś telefonem o mur, z taką siłą, że cały się roztrzaskał. Stałaś i zaczęłaś płakać. A ja nic. Kompletnie nic. Nawet nie drgnąłem. Stałaś i płakałaś przez dobre czterdzieści minut. Bez przerwy. Wcześniej nie wiedziałem, że można tyle z siebie wylać na raz. Że tyle łez może być w człowieku. Widocznie mogło. A może tylko w tobie te łzy były. I nikt nigdy przedtem tyle łez nie wylał na marne. Na chwilę przestałaś, a potem znów zaczęłaś szlochać. Całe twoje ciało się trzęsło. Głowa, dłonie, wszystko. Cała przemokłaś od tych łez. Co było dalej, nie wiem. Zapewne wróciłaś następnym, powrotnym. Pochyliłem głowę i odszedłem. A w mieszkaniu czekało na mnie czternaście nieodebranych połączeń i jedna wiadomość głosowa. Twój oddech.
0 notes
Text
Wrócisz, prawda?
Kochany, gdybyś tylko wiedział, ile to łez wylałam przez Ciebie, w sobie. Pomiędzy jednym dniem a drugim. Te moje łzy, to jak za karę. Czy coś złego Tobie zrobiłam? No powiedz mi. Przecież mi wszystko możesz powiedzieć. Ale nic nie słyszę. I tak już miesiąc za miesiącem mi mija. Wiesz? A gdy się nagle zjawiasz, gdy dajesz mi, jakby w prezencie, te parę minut swojej obecności, tak bardzo dalekiej, to mi w sercu tak łomocze, jakby ktoś walił w nie młotem. I już sama nie wiem co mam z tym sercem począć. Gna do Ciebie i gna. A Ty jakby nie słyszysz, nie widzisz. Omijasz te serce szeroko, by tylko się na nie, nie natknąć przypadkiem. A wtedy z oczu, jak z wodospadu, jak z wulkanu, wszystko wybucha, wypływa gorąc, rwie i bierze co raz, na zmianę, bo jednak Ty nie...znowu nie. I niby ja już wszystko zrozumiałam. Choć mało mi tłumaczyłeś. Może sam siebie nie rozumiesz. Ja rozumiem. Ja wszystko rozumiem. Zrozumiem, jeśli tylko chcesz. Daję Ci spokój, kiedy tylko chcesz, uczuć Ci nie wylewam w rękaw. Przecież Ty wiesz. Tylko czekam na Ciebie ciągle. Ale czekania mi nie zabronisz. Mówisz, że się odezwiesz za niedługo. To ci wierzę. I tak czekam, że może dziś, może jutro. Ale ani dziś, ani jutro. To pojutrze może, ale też nie. Kolejny tydzień mija i nic. Głucho. I we mnie głucho się robi. Ale ja czekam. I przestaję już liczyć. A gdy przestaję, to się zjawiasz znowu na tę parę minut, by powiedzieć, że jeszcze napiszesz. Żebym się nie martwiła. I myślę sobie, że może dziś, może jutro...I tak w nieskończoność. Nieskończone czekanie na Ciebie mnie czeka. Nic na to nie poradzę. Raz przestałam czekać, ale się pojawiłeś. To czy warto mi zaprzestawać czekania? Chcę być przygotowana na Twój powrót. Tylko te łzy nieszczęsne. Bo to wszystko w środku siedzi. Te łzy. I te łzy to w głowie już siedzą. A potem do oczu spływają. Gdy odchodzisz, wszystko odchodzi. A łzy przychodzą. Tak już jest. Kochany...tak za Tobą tęsknię, przez te wszystkie światła. Te wszystkie światy, które nas dzielą. Ja już nawet nie mam siły radzić sobie z tym. Poddałam się Tobie, tak jak to robią te wszystkie naiwnie, zakochane kobiety. Już się niczym od nich nie różnię. Wpadłam, jak truskawka w kompot wpadłam. I przepadłam. Ale Ty tam sobie żyj spokojnie. Ja tu tylko sobie przykucnę i na Ciebie poczekam. Dobrze? Nie odbieraj mi chociaż tych łez za Tobą. Odbierzesz i co? I już mi nic nie zostanie. A tak to chociaż sobie popłaczę po cichutku. Wrócisz, prawda? Wiem, że wrócisz. Może dziś, a może jutro...
8 notes
·
View notes