zwodorosty
zwodorosty
Zwodorosty
11 posts
Don't wanna be here? Send us removal request.
zwodorosty · 1 year ago
Text
Do widzenia
Dostałam róże. Żółte. Stoją na blacie w prowizorycznym salonie. Nie sprawdziłam, czy mają kolce. Jeśli tak, to poza opuszkami palców, mają znacznie większą zdolność ranienia. Jest już późno. Przez uchylone okno wlewa się wąską stróżką reszta nocy. Tu znajdzie ukojenie, bezpieczny azyl przed napastliwym dniem, rolety opuszczone, łóżko rozścielone. Ale ja dzisiaj już nie zasnę. To nie szkodzi. Mam ochotę wydostać się stąd. Wybiec. Rozważam oglądanie wschodu słońca. To niebawem. Lubię przetarte niebo, różowe, przebudzone. Nie mam szczególnych planów na potem. Nie mam ani celu kroków, ani celu podróży. Może po prostu postoję. Ale koniecznie w postawie buntu, ze skrzyżowanymi na piersi rękami i pobladłymi kostkami od zaciśniętych dłoni w pięści. Groźne postawy są kluczem do sukcesu. Można się do woli buntować. I może skrzyżowane nogi. Niemal metr siedemdziesiąt czystego buntu. Ale ile wytrzymam? Minutę? Dwie? Może dłużej. Dopóki nie rozkojarzy mnie jakiaś radostka. Albo może kątem oka dostrzegę ślimaka na ścieżce rowerowej i zapragnę uratować mu życie. Przerwę swój ziksowany sposób na życie i wszystko wróci do normy. Może zgłodnieję. Zawsze jem śniadania. W swojej afirmacji życia jestem gotowa ugotować trzy jajka na miękko przed piątą. Na razie nie czuję głodu. Zrobię porządek w szafie. Od tego porządku zacznę. Potem kurze. Potem postaram się znaleźć jakiś łzawy fragment moich wspomnień wetknięty w którąś szufladę. I wszystko wróci do normy. Porządki są potrzebne. Bycie w porządku też. Chyba mam też jakieś wino. Doleję trochę do herbaty i wypiję z ładniejszej szklanki. Z najładniejszej. Albo z kubka. Nie, to niepotrzebne, wystarczyło jedno zdanie, by zrozumieć, że wina nie doleję. Nie chcę aż tak dramatyzować w ciągu zaledwie dwunastu godzin. Wypiję normalną herbatę, po Bożemu czarną, z miodem, jeśli powstrzymam się z wypiciem jej do chwili, gdy będzie letnia. Ale pewnie się nie powstrzymam. Albo wezmę kubek do pokoju i już za nic w świecie nie wrócę do kuchni po miód. Tak funkcjonuję od lat. Drobne, nieszkodliwe lenistwa, których nie próbuję nawet zwalczyć. To nic nie szkodzi. Lenistwo może być przecież dobrze skrojone i ograniczać się do byle jakiej herbaty z byle jakiej okazji. To mam już plan. Najpierw pójdę się pobuntować, później uporządkuję garderobę, jeśli nadal będę pamiętać, zetrę kurze i rozkruszę się nad jakimś maleńkim listkiem z wakacji. Ale na pewno, na dwieście procent, wypiję herbatę. No i wyrzucę te róże. W ramach porządków.
0 notes
zwodorosty · 2 years ago
Text
To nie jest koncert życzeń
Chcę czuć rzeszkość poranków, nieszkodliwą dla bosych stóp i nagich ramion. Chcę słuchać niegasnących żabich koncertów i melodii kruczych lotów. Chcę chodzić łąkami na skróty. Chcę widzieć mgły, chcę, by wiatr plótł mi warkocze i by przyprowadzał deszczowe chmury. Chcę widzieć krople deszczu zawieszone na każdej szybie i każdej rzęsie.
Chcę wybierać polne drogi przy których rosną maki i chabry. Chcę, by ich drobne płatki przechowywały DNA mojego dzieciństwa i by było ich tyle, by zawsze mówiły, że kocha. Choć to źle dla ziemniaków, chcę znów zobaczyć stonkę, ale jedną... albo nie, lepiej dwie, bo żal przecież samotnych stonek. Chcę jeszcze kiedyś szukać robali na ryby i wcale nie brzydzić się złapać ich w rękę.
Chcę nosić sukienki. I cekiny też. Chociaż jedno cekinowe oczko wszyste cekinową nitką w mankiet rękawa, skromne, niewidoczne, dokumentujące skłonność sroczą do błyskotek. Chcę komentować co zechcę i jak zechcę, przejęzyczać się chcę od czasu do czasu.
Chcę jadać torciki bezowe z bakaliami z taką samą zachłannością. Chcę czuć na minutę przed nowym rokiem podniosłość chwili i zawsze chcę wierzyć, że to dobry moment, by zmienić całe życie. Chcę mieć energię nawet w najciemniejszych chwilach, chcę cieszyć się na rybę ze smażalni, bo jadę nad morze, chcę kochać morze jesienią, gdy jest wietrzne i obrażalskie.
Chcę przejąć się stłuczonym talerzem, chcę grzać ręce zimą w ciepłej wodzie z kranu, chcę choć raz jeszcze mieć do czynienia z nagrzanym piecem kaflowym z małą wnęką w którą wkłada się herbatę i ta herbata jest ciepła przez pół stulecia. Chcę zbić z kimś piątkę i żeby powiedział mi, że to, co robię, to klasa i że super. Chcę wypić latem herbatę na zewnątrz, najchętniej pod białą śliwką, żeby były proste ciastka, lekki wietrzyk i sielska rozmowa.
Chcę kiedyś dobrze tańczyć. Chcę palić papierosy oparta o balustradę, słuchając o pomyśle wyjazdu do Paryża na kilka dni tylko po to, by zatrzymać się w jednym z paryskich mieszkań, nie wychodzić nigdzie, nie zjeść bagietki i nie spojrzeć nawet na Wieżę Eiffle'a, być po prostu w Paryżu jak w każdym innym miejscu. Ale w Paryżu.
Chcę mieć szansę prowadzić absurdalne rozmowy z nowymi ludźmi, dalekie od small talków, pytać ich o najintymniejsze aspekty życia, w godzinę poznając pogodę ich ducha, a nie pogodę za oknem. Chcę widzieć w ludziach tę wabiącą różnorodność, ich rozmaitość. Chcę obejrzeć w niedzielę western.
Chcę znów kupić kwiatki u wątłej kobiecinki, która ma dwa maleńkie bukieciki, bardzo dużo lat i cierpliwość, by czekać aż przyjdę, by je od niej kupić.
Chcę ubrać żywą choinkę, żeby igły wbijały mi się w opuszki, żeby pachniało zielenią, lasem, żeby ta choinka nie była w pełni legalna, by była odebrana leśnej pocztówce, żeby była dzika i z pajęczyną, chcę ją pięknie przystroić, słuchać świątecznej muzyki, chcę znaleźć pierniczek ze swoim imieniem, chcę podawać siostrze bombki i ten jeden raz chcę zjeść kolację wigilijną przy świecach. Tylko przy świecach i może jeszcze przy choince. A poza tym to chcę też, żeby bąk chodził mi po palcu!
Chcę widzieć jak słońce migocze wśród liści i chcę mieć czas, by zatrzymać się i to zobaczyć. Chcę dostrzegać pas Drogi Mlecznej tak jak wtedy, gdy wracałam z mamą, tatą i siostrą od babci. Było zimno, była zima, a ja wysiadając z samochodu zawsze zadzierałam głowę, by sprawdzić, czy na niebie nic się nie zmieniło. Chcę zadzierać głowę tylko po to, by sprawdzać stan nieba.
Chcę wygrywać walki na kciuki z każdym, kto zechce stanąć ze mną do boju. Chcę wciąż lubić karty. Chcę pamiętać o każdym pierwszym "cześć" w swoim życiu i nie zapomnieć, że czasem nawet "żegnaj" jest po coś. Chcę gubić z pamięci powody do żalu.
Jedyne czego naprawdę nie chcę, to pamiętać ile kalorii ma łyżka majonezu, bo przez to jem go znacznie mniej.
4 notes · View notes
zwodorosty · 3 years ago
Text
Mam kilka pytań
O ile kraterów wzbogacił się Księżyc w czasie naszej miłości? Co tkliwa tęsknota zrobiła z zatrzymanymi na sekundę sercami tych, którzy w splecionych dłoniach widzieli złączone dusze? Ile westchnień umknęło z piersi, gdy całował mnie w czoło? Czy przy trasach, którymi jeździliśmy, zawsze tak się zieleniło? I które dni kalendarz zapamięta jako te, gdy jedyny cień smagający policzek powstawał na skutek skrzydeł przelatującego nad głową, na wpół przezroczystego Bielinka kapustnika?
10 notes · View notes
zwodorosty · 4 years ago
Text
W sierpniu
Tego roku Sierpień wdzierał się każdą szczeliną. Srokom, dostojniejszym niż zwykle, z różem na policzkach i szminkowanymi dziobami, wpinał broszki w nakrapiane srebrem skrzydła. A one, czyniąc Sierpniowi honory, to wznosiły się, to opadały. Zdarzało się czasem, że hipnotyczną ciszę przerywał sroczy lament, gdy jakaś wypięta broszka roztrzaskiwała się o ziemię, bo kto to widział, żeby takie ozdoby trzymały się piórek. Sierpień nie był czuły dla ptasich dramatów. Miał inne zajęcia. Zaraz po porannej kawie otaczał sosnową żywicą nieostrożne mrówki. Popołudniami bezradne motyle, otępiałe słodyczą kwiatów, wprawiał w lunatyczny taniec. Nocą rozrzucał księżycowe wstęgi między drzewami, nęcąc i mamiąc nimi ćmy. Mnie więził w gwiaździstych nocach i długich, letnich wędrówkach. Przypatrywałam się jak sprężyste łodygi maków i chabrów splatał w tangu. Widziałam jak świstem wiatru dowodził kłosami zbóż. W obliczu żniw zawsze stały na baczność. Z ich oporu pozostał tylko kurz, który chmurą białych, postrzępionych pyłków wirował w powietrzu jeszcze krótką chwilę, by w ostatniej sekundzie wpaść do oka i wydobyć z niego łzę.
Czasem padało. Krople były duże, niezgrabne w locie, niedoświadczone i gwałtowne. W niczym nie przypominały wyćwiczonych, ponurych deszczów jesiennych Staffa. Z  trzaskiem rozpryskiwały się o rozgrzane, pełne piegów policzki. Sunęły po liściach i kryły się w szczelinach spękanej ziemi. Z traw wydobywały całą ich zieloność, z dziecięcą radością sunąc po wyprężonych źdźbłach, by zatrzymać się w cichym drganiu na samym koniuszku, na ostrzu. Były piękne i to był ich moment. I choć tak małe, w każdej odbijał się sierpniowy świat.  
Lubiłam nocne gonitwy po niebie. Leżąc z rozłożonymi wzdłuż ciała rękami, palcami strącałam wilgoć z sennych traw. Kurtyna rozsuwała się, by podniebną scenę wypełnić samymi gwiazdami. Były jak obietnice spełnionego życzenia, jak gasnący płomień na jubileuszowym torcie – zamykały w swoim krótkim byciu wiarę i nadzieję mojego jutra. A później zdarzały się inne noce, posierpniowe, gdy nie łzy świętego Wawrzyńca kapały, a moje własne. Wracałam do wspomnień z pretensją. Roztańczone wtedy, niemal dawały się gwiazdy schwycić w dłoń. Teraz zastygłe i poważne za nic miały moje wyrzuty. A ja w sierpniowe noce łapałam je do kapsuł, by potem z zapasem nadziei i gorących myśli posyłać w dalekie podróże. Widocznie jednak na rozdrożu Drogi Mlecznej skręciły inaczej. Ale! Ilu dotknęły światów po drodze te gwiazdy w kapsule, na tylu niebach zostawiły swój ślad.  
8 notes · View notes
zwodorosty · 8 years ago
Text
Cholerna odpowiedź
Za kurtyną słów, kałachem kiepskiej klasy dadaizmu skrywa się ona, dziewcząteczko. Zdrobnienie zdrobnienia sadza tę dziewczynę w przedszkolnym przedziale wieku, ale tyle lat nie miała i tak niewinna nie była. Nosiła, jak ją pamiętam, całe mnóstwo szali. Frędzlowate, proste, kraciaste, arabelki, arafatki, alakratki. Kucyk spinała byle jak, tak jak ja bym to robił, gdybym miał długie włosy, był dziewczyną i musiał kłopotać się z szalem większym od siebie. Wiązała go gdzieś na środku, sterczał nieudawaną końską kitą. Grzywki nie miała, choć jej wysokie czoło, strzeliste niczym noterdamska katedra, dopominało się o nią. Nie uczestniczyłem w tym apelu. Dla mnie miała czoło w sam raz; efektowne, estradowe, do tańczenia po nim palcami. Oczy rumiane, czyli takie jak spokój, harmonia, wyciszenie. Nosiła klipsy, relikt lat osiemdziesiąt, ale było jej ładnie. Koncentrowała się na szalach, pamiętajmy, ale pod nimi skrywała zupełnie niezłe piersi i smukłą talię. Nogi długie, szynowate, a mam tu na myśli szynę pociągową, w żadnym razie mięsną. Wyobrażałem sobie je w rajstopach w gwiazdki. Budowałem na jej nogach całe konstelacje. Nigdy mnie nie przyłapano, a podkładałem się jak mogłem. Była raczej wesoła, choć stany nonszalanckiej, nęcącej mnie nostalgii, dopadały ją często. Chowała wtedy zaróżowione policzki w dłoniach i prychała na wszystko. A kiedyś, początkiem jesieni, zimnej, kiedy liście żółciły się i czerwieniły w pośpiechu, wkręciła koniec szalu w szprychy. Uwolniłem ją z pułapki za co czekała mnie nagroda. Żartuję. Uprzedził mnie tępy mięśniak, jakiś jej kolega, akurat z nim się panoszyła. Był na miejscu, bohater. Jedynym pocieszeniem dla mojej zbolałej duszy był fakt, że zaczepił palcem o odblask tak niefortunnie, że rozciął skórę i krew zebrała się kropelką na samym brzegu paznokcia. To miało stanowić o jego słabości, ale nawet kropla miała lepszy biceps ode mnie.
Zimą poszedłem nad tutejszy stawik, który zdążył oblec się w lodową skorupę biczowany dniami i nocami temperaturami niższymi niż wypada mówić. Nawet teraz jest mi zimno. Wpadłem w potrzask wspomnieniowy! Było minus dziesięć i to w najcieplejszym momencie dnia, kiedy słońce prażyło śnieg. Znakomicie zimno. Cholerne dygresje! Był staw, był lód, byłem ja, z patykiem, w antypoślizgowych butach, z ówczesną dziewczyną, była i ona. Szalista i eteryczna. Zająłem się swoją kobietą, która w gruncie rzeczy była pstrokatym ptakiem robiącym wokół siebie całe mnóstwo zamieszania, ale byłem jej wdzięczny, bo przynajmniej miałem zajęcie. Do moich męskich obowiązków należało rozgrzewanie jej dłoni swoimi (przyjemność średniej klasy, a i robota głupiego, skoro oboje mieliśmy ręce czerwone od zimna). Wolałbym w tamtym czasie robić przeręble patykiem i od czasu do czasu móc spojrzeć w stronę tej właściwiej. Z niewłaściwą byłem z powodu żartu. Przepadała za mną i mówiono, że jest najładniejsza ze wszystkich. Traktowałem ją raczej z przymrużeniem oka, patrzyłem z okiem w stronę właściwej i ostatecznie nie dostrzegłem w niewłaściwej nic. Chodziliśmy do kina i w miejsca w które wybierają się pary. Statystyki obliczałem na podstawie głosów kolegów umawiających się ze srakami. Dacie wiarę? Sraki! O swoich dziewczynach. I to komplement! Moja sraka dopominała się uwagi, a ja, jako że byłem zajęty wszystkim, naprawdę wszystkim, nie dawałem jej nic poza swoją obecnością w weekendy, zdawkową.
Zgadnijcie co stało się później? Właściwa upadła! A ja, głupi, zamiast zagrać niedostępnego, runąłem do niej, runąłem, bo też upadłem, oboje leżeliśmy, ja mocno strzaskany, ona milcząca. A nade mną niewłaściwa. I ze łzami w oczach, że nic nie jestem wart, jestem skończony, że między mną a nią też skończone, właśnie w tym momencie. Gdybym mógł, poprosiłbym ją w tamtej chwili o podpis pod tymi słowami, kaligraficznymi wersalikami, bo później (niedługo później) przepraszała i szukała drugiej szansy. Wymówiłem się słabą głową do znoszenia scen, choć miałem świadomość jako mało przekonujący jestem.
Niewłaściwa nie podnosiła się, ja też nie śmiałem, w tym wszystkim była magia i wiem, że czuliśmy ją oboje. Leżałem jakąś alfą, betą, etą, wykręcony, nieestetyczny. Koniec jej szala dotykał mnie w rękawiczkę. Chciałem wstać, czułem poza miłością zimno w dupsko, ale ona otworzyła usta i zatrzymała mnie, istnego bałwana, na cały wiek.
12 notes · View notes
zwodorosty · 8 years ago
Text
Tratwach o Kubie
Siedział na tratwie. Głęboko przejęty. Rozpatrywał rodzaj złowionej na patyk ryby. Jeszcze oddychała. Oznacza to rybę powietrzną. Można łapać je w siatki na motyle. To tłumaczy dlaczego została schwytana. Pakowna, motyla siata. A poza tym heblował tratwę. Był gdzieś na Atlantyku. Blisko brzegu, bo motyl doleciał. Ćwierć mili do lądu, może mniej. Od ostatniego posiłku minęły trzy godziny. Zostawił rybę i popatrzył w niebo. Ryba też patrzyła. Nie chciało jej się umierać, a miała się smażyć (by być posiłkiem). Nie przemówiła, choć wypadało. Wiedziała, że wypada. Na pewno dlatego z taką pogardą biła ogonem o dechy. Pablito zajął się pleceniem wianku z mleczy. Ryby elegancko jest ignorować. Akurat miał trochę mleczy. Rosły w doniczce. Mleczaczos z Kuby - firmowe kwiatki. Przypadkiem zerwał główkę. Łodyżka zawisała na dłoni, zawstydzona tym, że się zerwała. Wsunął ją do ust. Cierpkie mleczowe mleko rozpłynęło się po podniebieniu. Kosztował.
Na tratwie obok siedział brat - Rimbaud Romuald Reno. Był poważny i taką też minę jego ubruzdowane dwudziestoletnim życiem licko przybrało. Obok niego stos krakersów. Usiłował łapać na nie papugi, a później (co zakładała dalsza, mglista część planu) oswoić jedną, usadzić na ramieniu, groźnie "arrr-ować" i pływać po piracku. Pablito uważał swojego brata za szurniętego (niesłusznie). Pfał i prychał, bił o uda, główkami mleczy ciskał w Romualda, a ten, nieprzejęty, zabrał się za żmudną, artystyczną robotę. Gryzł krakersy na kształt papug. Atrakcyjnych papug. Papug kobiet. Sądził, że zwabi w ten sposób papugę mężczyznę. Co byłoby mu po papudze kobiecie? Nawet nie wypapużyłaby tego, co mówił jak należy. Kobieta papuga to gorsza wersja kobiety kobiety, bo nie dość, że powtarza to, co facet powie w wersji swojej, to w dodatku wielokrotnie i dziób się jej nie zamyka. Piraci nie lubią.
Na tratwie trzeciej siedziała dwuosobowa załoga. Migdaląca się. W praktyce: pracująca przy migdałach. A konkretniej: przy migdałkach. Pacjent doznał bólu migdałków na morzu i lekarz musiał podwinąć nogawki, wejść do wody, przejść przez wodę, wejść do tratwy i operować. Siedział więc klient w kaleckim rozdziawieniu, przestraszone oczy wlepiał w łykającą ślinę grdykę lekarza, swojej nie łykał wcale, bo sucho było i podejrzewał brak ślinianek (z czym też lekarza zapozna i wybłaga naszycie jakichś ślinianek na swój brak ślinianek). Dialog przy okazji operacji był przykry i przerywany jękliwo-lękliwym kurczeniem.
- Kurczęęę, auć, auć, auć! - pisnął, z liścia w lekarza świsnął (delikatnie) i z łódki się wyślizgnął.
Lekarz fuknął groźnie, połączył krzaczaste brwi w jedną, monogroźną i począł wygrażać trzęsącą się pięścią pacjentowi-zbiegowi. Gonić nie gonił.
Na tratwie czwartej handel morski. Tematyka: lifestyle. Wiosłowała kobiecinka niska, w masce weneckiej (taki zwyczaj), ubrana w kiecuchnę. Na jej tratwie warkotało, ściemniano się szybciej. W kiecce w kardynalne błędy, kardynalne grzechy, niedopuszczalnej, stała. Dumna, wyniosła, pyszna jak sos beszamelowy. Zaczepiała mężczyzn na oczko w rajstopach. Banerem. Z tratwy. Oni, głupi, włazili do wody. Ona wtedy wyciągała lakier i kazała dziurkę nim otoczyć. Kobieca nóżka, kobiecy lakier (ton różu, dociekliwi, ton różu, przygaszony). Nie protestowali. Żony pozostawiano przy znakach "stop", apel akłótniowy. na plaży. W nagrodę po buziaku i plakat Madonny (tej od "I'm a virgin"), oczko w komplecie, oczne tym razem, nie rajstopie.
W tratwie piątej grano w Scrabble. Wąsaci Kubańczycy o zwyczajach pocerowanych cotygodniowym, kulturalnym zajęciem literowym, podejmowali nierówną walkę z tysiącem lat mowy. "Sunofil" brzmiało hasło numer szesnaście, ułożone przy "u" ze słowa "uwodenie". Uwodenie zaliczono, bo Kubańczyk Juan Ju od lat niepamiętnych nie tracił czasu na wypowiadanie i zapis litery "z". Wszyscy wiedzieli, że uwodenie, to uwodzenie, a słowo to ułożył, bo został uwiedony przez piękną, karaibską kobietę i przez nią też porzucony (nie chciał punktów za słowo, chciał żalu nad swoim losem). "Sunofil" spotkał się z nieprzychylnym sykiem. Jednogłośnie stwierdzono, że słowa takiego nie ma i na całej ziemi nie występuje (a można było używać wyłącznie słowa kubańskie, rodowite, osmolone cygarami). Na nic zdały się tłumaczenia, że to słowo, to słowo jak najbardziej kubańskie, dotyczy bowiem określenia grupy ludzi (tu: narodu) kochającego słońce. Wpisano pół punktu na zachętę.
Tratwa numer sześć pływała ósemkami, esami, floresami, deltoidem, punktem po przekątnej, różnie, przeróżnie, podróżnie. Tratwa ta była tratwą ciążową. Pływał nią stary Kubańczyk, z koralikami na szyi (chyba różaniec), bransoletkami różowymi (chyba gej), boso (Cejrowski???). Całymi dniami zbijał tratewki. Były malutkie, nie większe niż metr. Zapytacie: po co pływał nie po trasie, bez ogłady? Pływałby z ogładą, ale nie mógł kontrolować rejsu odbierając od świtu tratewne porody. Pewnego razu, a było jak zwykle słonecznie, urodziła się tratwa z hebanu. Była malutka, łysa, bez korników, pasażerów, śladów tubylczej obecności (Kubańczyk patrząc utubylcza wszystko). Puścił ją, żeby sobie popływała, bo gorączka była nieznośna, a woda przyjemnie orzeźwiająca i ta mała tratwa, ten niespokojny duch, wystrzeliła jak z procy i pognała w dżunglę (Kuba ma dżunglę).
Znane było także tratwisko. Wielkie, bulgoczące. Tratwisko pływało z Bostonu. Z herbatką. Kubańczycy tak intensywnie pluli do wody widząc tratwisko, że stan oceanu podnosił się o centymetr. Przestawali. Szkoda było zamków z piasku. Bo skoro zamek, to i księżniczka. A jeśli księżniczka, to też książę. Każdy Kubańczyk kochał swoje dzieci i właśnie takie szlachetne cechy w nich widział. A skoro pluli, to lada chwila woda mogła zmyć zamek. A jak zmyje, to i księżniczek nie będzie i książąt nie będzie. To nie pluli. Ale herbaty też nie pili (do czasu). Pokazywali dużo fucków. Na tę okoliczność Bostońska korporacja poszła na rękę wymyślając specjalną, dedykowaną Kubańczykom herbatę o nazwie - fuckTEAcznie. Sprzedawała się. Pito z fuckami na dłoni.
5 notes · View notes
zwodorosty · 8 years ago
Text
Mieczysław
Rozsrebrzył się poranek, niedośniona noc znów weszła pod łóżko, a tramwaj jechał. Szeleściła w nim rozmowa. Przyciągnięto ją z bazarowych straganów, zza gruszek, zza pietruszek. Porcja rosołowa, jak na pierwszą podróż tramwajem przystało, nie skrywała ciekawości. Rumieńce marchewki zdradzały zachwyt. Gumka recepturka przestała uwierać.
Fiolet pokręcił się i dziś, blady, coraz słabszy, przegrywał z siwizną podtapirowaną, podkręconą. Płatki uszu opadały w dół ciągnięte przez ciężkie, złote kolczyki. Szyję zdobiła chusta w maki. Na ramionach niedzielne cekiny. W cekinach kod genetyczny przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych - do odtworzenia, dla przyszłych. Na gnijącym zielenią, plisowanym materiale, trzy zaciągnięcia. Buty czarne, rajstopy czarne, usta karmazynowe, policzki wściekle różowe, brwi - o dziwo - piękne, naturalne. Była to babcia Joasia. Babcia Asia, tramwajowa znajoma i - jak przekonałam się w trakcie słuchania - ławeczkowa przyjaciółka, miała włosy siwiutkie z powtykanymi wszędzie wsuwkami. Siedziała w konspiracyjnym pochyleniu. Wydawała się jak okruszek z którym głodny gołąb rozprawiłby się jednym gruchnięciem. Rękaw letniego, beżowego płaszcza podwinęła do połowy przedramienia, odsłaniając skórę usłaną starczymi plamkami. Przy kostkach jedyna biżuteria, tajemniczy brokat. Wpatrywałam się w niego łakoma i wścibska. To musiała być gwiazda estrady, a ten brokat, gdy kurtyna opadła dawno, wiernie trwa.
Mówiła głównie babcia Joasia. Akcentowała słowa starannie, szanowała sensację lokując mądrze wszystkie pauzy, przecinki i wielokropki. Ani razu nie uniosła złożonych modlitewnie dłoni. Babcie kochały się w pewnym Mieczysławie. Babcie wszystkie, niemal. Sprawa dotyczyła właśnie tego. O panu Mieczysławie mówiono głównie "mój Mieciu" albo "ten Mieczysław". Zdążyłam przekonać się, że Mieczysław był poruszającej urody i wzruszającego charakteru, prawdopodobnie miał melonik lub inne nakrycie głowy, które ściągał zawsze w towarzystwie kobiet. Babcia Joasia mieszkała pod siódemką, Mieczysław w ósemce. Babcia Asia w bloku obok. Ławeczki przyblokowe były wspólne. Majowe popołudnia spędzano właśnie na nich. To wtedy legendarne opowieści osiadały na wargach rozkochanych pań, zamroczone spojrzenia unosiły się ku parapetom odpowiedniego piętra, gdzie na odchylenie okna z zasuw, drżano i tłumiono westchnienia. Pan Mieczysław zwykł spędzać niektóre popołudnia w towarzystwie kobiet. Wielokrotne próby rozszyfrowania systemu doboru towarzyszek, spełzały na niczym. Mieczysław działał w kontrowersyjny, niematematyczny sposób. Pewnego popołudnia, pani Malwinie, sześćdziesięcioletniej (z groszami) zaoferował degustację ciasta marchewkowego i doprawdy wybitnej (pani Malwina zapewnia gorąco do dziś) herbaty z Indii. W Indiach była wnuczka. Pani Malwina, poza dość wulgarnym sposobem bycia, nie cieszyła się ani pochlebnymi, ani niepochlebnymi opiniami. Gasła swoją przeciętnością w tłumie kobiet nieprzeciętnych (w przekonaniu babci Joasi, ona właśnie i jej cekiny stanowiły duet nadzwyczajny). Pan Mieczysław, wedle relacji pani Malwiny, ubrany był gustownie i uczesany jak na dżentelmena przystało. Kot był jeden, biały, puchaty, nie pachniał brzydko, ale ku uciesze pani Malwiny-alergiczki został przegnany słodkim ciucianiem (pani Malwina zademonstrowała - usta złożywszy w kuleczkę, wydobyła z siebie cieniutki, przeciągły świst). Pan Mieczysław wyciągnął szachy. Rozkładając drewniane, dumne figury, utrzymywał żartobliwy ton rozmowy wracając do pewnych politycznych niuansów, co słuchaczki opowieści zadziwiało, bo one owszem, wiedziały o sympatii pani Malwiny do zagadnień z tym związanych, ale pan Mieczysław wiedzieć nie mógł. Pani Malwina, rozegrawszy niezłą partię, upojona ciastem i miłością, wyszła zakochana.
- Do cholery, kobitki, ja to was już rozumiem, mój Mieciu jest wspaniały, lada moment, a zaprosi mnie do siebie znów! - ekscytowała się.
Mieczysław nie panią Malwinę, a panią Irenę zaprosił. Z racji, że pani Irena była miłośniczką kotów, Freeman nie został zamknięty w sypialni. Przymilnie ocierał się o łydki pani Ireny, a ona, składając dłonie do oklasków, piała z zachwytu. Pan Mieczysław naprawił gramofon i zaprosił panią Irenę na przesłuchanie pewnego winylu, który na nim wywarł wrażenie tak potężne, że by normalnie funkcjonować, musiał jego część (tego wrażenia) przenieść na inne barki. Zapytał wówczas panią Irenę, czy ta nie obrazi się, jeżeli pozwoli sobie muzyką ją zachwycić. Wyszła zachwycona i zakochana. Nigdy później jej już nie zaprosił, choć nie unikał jej (ani żadnej innej babci), pozostawał przy doskonałych manierach, w figlarny sposób uśmiechał się przytrzymując drzwi, gdy akurat któraś z pań wychodziła lub wchodziła.
Ławeczka puchła od plotek. Niezaproszone jeszcze panie zastrzegały, że pod żadnym pozorem nie ulegną czarowi Mieczysława, że owszem, może i jest przystojny, ale nie takich ta ziemia nosiła, poza tym one mają mężów i choć mężowie liberalni i one liberalne, wolne, to jednak na miłość sobie nie pozwolą.
9 notes · View notes
zwodorosty · 8 years ago
Text
Do wglądu władz
"Naiwna" - szeptało wielu. Na czoło wskazując palcem. Celując w środek. Sposobem rytmicznym. Nieco pobłażliwie. Stosunkowo niespiesznie. Wierzyli, że opuszkowy apel odbija się echem rozsądku. A ona, świadomie głucha, tkała świat romantycznymi nićmi. Bezwstydnie. Bezgłośnie. Nostalgicznie. Tylko w oczach inna. One wyrażały niecierpliwe pragnienia. W gorączce i roztargnieniu wodziły wśród złożonych im obietnic. Sprzątały się w złe wieczory i samotne weekendy. Kap, kap... Strużką w Rose de Jaspe.
Żaden z jej Smuteczeków nie miał smukłej figury. Odchowane były i dorodne, ale introwertyczne i wstydliwe. Pąsowiały, gdy wołało się je po imieniu. Tworzyła zakazy. Stawiała tabliczki. Podejmowała się prób wychowawczych. Mówiła: "dość, zabrania się karmić, Smutki nie jedzą, dieta". Trzymała w klatkach. Rozkazała milczeć. Mruczeć też, co straszne, nie było im wolno. Kolejne tabliczki, kaligrafia kredą po burej tablicy: "rozmowa surowo zabroniona, Smuteczki lubią szydzić, ironizować i pluć". Starała się przechadzać obojętnie. W okularach o lustrzankowych szkłach, na wszelki wypadek. Zza nich nikt nie widział, że czasem spogląda na jakiś samotny Smuteczek. Spacerowała w swoim smutnym zoo. Sprzedawała bilety, ale do smutnego zoo nikt biletów nie kupował. Żal jej było swoich Smutków w klatkach. Bywały dni, że wyciągała rękę. Sięgała za kratę. Tam rósł mlecz, no przecież! Koniecznie chciała zbadać jego woń, stworzyć krainę mlekiem i miodem... Jeśli nie mlecz, to stokrotka. Tu już obowiązkowo należało sprawdzić na płatkach deklarację uczuć, bo jeśli nie kocha, to lubi, a jeśli nie lubi, to szanuje. A jeśli nic nie rosło, to sięgała jakiś kwiat, który mógłby tam rosnąć i dawała się ugryźć. Smutki kąsały. Czy wiecie jak Smuteczek kąsa naiwną skórę? Powiem wam. Nie pozostawia widocznych śladów, prawie. Skóra ma kropkę, czerwoną, niepęczniejącą, ślad Smuteczkowego uzębienia. Drugiego dnia ślad znika. Od tak. Bez maści. Chap i bye. Naiwna skóra ma niezrozumiałą tendencję do regeneracji. Wystarczy, że Smutek ugryzie, ale na koniec, strwożony jakby, potulnie liźnie szorstkim językiem stworzoną przez siebie czerwoną kropkę i skóra, niepamiętliwa, znów czeka, by jej skosztować.
Rozsądni, ci rozumni, oni wszyscy pisali w petycjach, że Smutków w klatkach więzić nie można. Mówili, że nie wypada, niemoralne, niedzisiejsze, że Smutki trzeba prowadzać na smyczach. Smutki należało pysznie ufryzować i strojne w pierścionki z rubinami, w dekadenckich płaszczach do połowy uda i z kieliszkiem absyntu (dla dodania animuszu), odstawić na defiladę. Następnie, ukazując pierś, pchać ją ku przodowi w akcie nienaturalnej, pokrzywionej dumy. Petycje zakładały, że w czasie smutnych defilad, dopuszcza się trzepnięcie łokciem towarzysza obok i skomentowanie Smutku (o ile jest się jego właścicielem) słowami: "ten maluch mój jest, panie, rósł jak na drożdżach, karmiłem go, podsuwali jakieś rozwiązania, ale ich wszystkich wyśmiałem i taki mój Smutuś wyrósł". Składano podpisy na petycji tak przejęte, że dziurawiły kartkę. Smuteczki karmiono mięchem. Najlepsze mięcho serwował internet. Niektóre Smutki lubiły, gdy im się gotowało. Wystarczyło, że w jednych się gotowało, by innym Smuteczki się najadły.
A potem przyszedł maj. Z petycji zrobiono wielki, papierowy myśliwiec. Krążył i zaczepiał o głowy wszystkich, którzy chodzili z nimi w chmurach, trącali o gwiazdy. Ot, myśliwiec ostrzegawczy. Petycja wróci. W listopadzie. Na Wszystkich Świętych.
Był maj. Smutki przekwitły. Głowy się zakochały. Rozumni pogłupieli. Ładnie im było w swetrach z romantycznych nici.
5 notes · View notes
zwodorosty · 8 years ago
Text
Galaretka
Za oknem pozostałość mroźnej nocy. Ulice są czarne, wciąż błyszczą, nadal w strojnych, zimowych akordach. Nie podglądam już zza firany. Świat wstydzi się mojego spojrzenia. To tłumaczy dlaczego nawet sroka, którą od zeszłego tygodnia wabię lusterkiem i świecidełkami, skuszona, moja, w sidłach, ze śliną błyszczącą na czubku dzioba, w ostatniej chwili gwałtownie skręca. Robi to tuż za suchą akcją, ostatnim bezpiecznym dla niej punktem. Udaje przede mną, usprawiedliwia się, na ptasi rozum tłumaczy zawiłości ptasich spraw. Żegnam ją nie po ludzku, ordynarnie. Pokazuję sroce środkowy palec. Za każdym razem. A później chowam świecidełka wypucowane na okoliczność sroki do kufra. Tak mija poranek. 
Usta zaczepnie milczą. Długopisem wystukuję nietwórcze ballady. W domu ziąb. Nie palę, nie umiem. Pokrywka od ziemniaków podskakuje zuchwale na wrzących bąblach, charczy na mnie. Ignoruję. Zakładam nogę na nogę. Jestem w stroju kąpielowym. Niemożliwie mi zimno. Przypominam sobie o galaretce ananasowej, którą mam w lodówce. Mokre od herbaty usta nerwowo przygryzam nad tłustymi słówskami. Myślę o nich. A później myślę o fajnych słowach, takich jak: facetka, berbelucha, bór. Prawie zastygłam. Długopis wtykam za ucho ciągnąc przy tym boleśnie napotkany przypadkiem włos. Wyrywam go, a właściwie on wyrywa się sam. Wyjmuję długopis, rysuję na marginesie biedronkę. Sceneria aktu twórczego podoba mi się w pełni. Warkot ziemniaków, galareta w lodówce, strój kąpielowy, gęsia skórka bez opierzenia*, efektowne zasmucenie i pierwsze, niegroźne stadium melancholii. Tak mija południe. 
Rozgrzewam na patelni olej. Jest jeszcze trochę mokra, olej kłóci się z wodą i kąsa mnie w skórę. Krzywię się i pocieram ją szybkimi ruchami. Zmniejszam płomień, wbijam sześć jajek w dwóch turach. Nieustannie jestem w stroju kąpielowym. Wyłączam ogień. Cezary wraca z pracy. Jest aparaturą. Pracuje w dobrze prosperującym urzędzie społecznym jako aparatura statystyczna. Chodzi w białej koszuli ze skrzydłami na kołnierzu. Wszyscy wiemy, że skrzydła to początek motyla. Mając koszulę w skrzydła, ma się koszulę w motyle. Białko się ścina, a ja czuję czekoladę. To nie wróży niczego dobrego. Czekoladowy kleks kolejnym skrzydłem. Nieparzyste. Musiał się, gapa, upaćkać pitną czekoladą. Tylko ją mają w urzędach społecznych. Następne skrzydło, to następny motyl, więc Cezary, lubiciel motyli, powinien się cieszyć. Chyba, że ktoś woli nieparzyście. A on akurat wolał nieparzyście. Motyli wcześniej miał nieparzyście. Nieparzyście dodać jeden oznacza parzyście. Parzyście to nieradość. O czarkowej czarownej niechęci do parzystości świadczy choćby to, że w grillowe wieczory, kiedy komary chmurami nadlatywały na steki, odganiał co drugiego, by nie było parzyście. To był jego odwet, bo był sam jak palec. Skoro on mógł, to robale też. A może nawet zwłaszcza. Rzecz w tym, że poznał mnie, a ja przestałam go być samym jak palec (sic!). Mógł czuć co chciał, ale nie miał prawa zasmucać mnie swoim wspomnieniem bycia samotnym, podczas gdy ja wniosłam w jego życie gwałtowną towarzyskość, będąc przy tym ekstrawertycznym zuchwalcem. Wobec tego: jak on śmiał!
Odwracam się niespiesznie, bo na gradowe kataklizmy i rozrywające niebo błyskawice dobrze działa cisza. Patrzę. Stoi w progu z butami zasznurowanymi za ciasno i motylami na kołnierzu koszuli. Próbuje wziąć mnie na litość, poznaję się na tym natychmiast. Pytam, czy jest głodny. Pytam brzuchem. Jestem brzuchomówcą, a mam na sobie akurat strój kąpielowy. Robi to na nim wrażenie. W odpowiedzi patrzy na mnie swoimi wielkimi, brązowymi, błyszczącymi oczami. Wiem, że stracę rozum. Rozkłada zapraszająco ręce, a ja przywieram do niego, szelmowsko się śmieję, wiszę mu na szyi. Cezary milczy, statystycznie poprawnie, obejmuje mnie po prostu. Mam na sobie buty na obcasie. Do stroju kąpielowego nie ubieram niczego innego. On swoje ma za mocno zasznurowane i koszulę w parzystość motyli. Wiem, że szarpie się z tym, że jeszcze pamięta, ale nagle zwycięża i zaczynamy tańczyć walca. Mieszkanie mamy jeszcze niekompletne, niedodekorowane, a to oznacza naprawdę dużo miejsca. Przylegamy do siebie ciasno. Parapetówkę mieliśmy w zeszłą środę. Organizowaliśmy w środku tygodnia licząc, że wszyscy zapracowani i nikt nie przyjdzie, a jednak przyszli. Wszyscy. Szefostwo wyrozumiałe, a jeden, szef firmy produkującej brokat, poznawszy sytuację, osobiście zawiózł Kamila i Karola pod nasz dom. Zrobiłam na okoliczność parapetówki koreczki z oliwkami i wędzonym boczkiem, kilka zrolowanych z kiszonym ogórkiem śledzi. Cezary jest kucharzem dlatego z nim nie konkuruję. Często (tak jak i w tym przypadku) robię ośmieszające mnie dania, żeby wybić i podkreślić jego talent. Miał na sobie fartuszek i pół dnia chodził z wielką, drewnianą łychą. To przypomniało mi, że na wakacjach w Wiedniu udało mu się wykraść oryginalną recepturę tortu Sachera. Jako człowiek żyjący jedną nogą w świecie wirtualnym, namówiłam go, żeby udostępnił przepis. Zrobił to. Pod moją nieobecność założył na durszlak.pl profil o nazwie "sacher_dobry_jak_suchar_mojej_narzeczony" na profilowym zdjęciu ustawiając zdjęcie wielbłąda (podejrzewam, że z Saharą w tle). Nie wybaczyłam mu nigdy złej odmiany słowa "narzeczona", bo skoro odmiana jest zła, to i narzeczona jest zła. Parapetówka wcale się nie udała. Pomijając fakt natarczywej obecności naszych znajomych do późnej nocy, jedna z nich, niejaka Daria, nasze nowe, królewskie lustro wybrudziła szminką pisząc "fajny kibel". Tyle o parapetówce, tymczasem z Cezarym tańczę walca. 
Pachnie marchewkami, czekoladą i czymś ostrym. Intensywność zapachu zawraca mi w głowie. Kołuje. Przelewa się. Pół butelki, on zawsze to robi. Omdlewam. Dla jasności: udaję, specjalnie. Cezary nie wie. Osuwam się. Dziwi mnie moja lekkość. Nie zauważa i prowadzi nadal w naszym walcu, a noski moich butów trą o panele. Spostrzega, gdy jestem zaledwie trzydzieści sekund od wyżłobienia dziury w podłodze, kładzie mnie natychmiast na dywanie i rozpoczyna akcję ratunkową. To test miłości. Jeśli mnie uratuje poprawnie, naprawdę za niego wyjdę. Jeśli zrobi jakiś błąd, będę zmuszona zrezygnować. Przynajmniej na jakiś czas. Jeśli będzie starał się za bardzo, to też niezbyt dobrze, zastanowię się wtedy co z nim dalej zrobić. Musi chcieć mnie uratować w sam raz i bez przesady. Dotyka mojego brzucha zimnymi opuszkami. Rysuje głazy. A później nachyla się, przywiera do mnie lędźwiami, większość ciężaru wciąż trzymając jednak w rękach. Ogarnia moje usta ciepłym, wilgotnym pocałunkiem. Robi to niespiesznie, eksploruje. Mimo tego rozprawia się ze mną w trzy sekundy. Pochłaniam go natychmiast, łapczywie i bez umiaru. Przyciskam mocno do siebie i dopiero wtedy, gdy naprawdę brak mi tchu, odpycham, by od razu poczuć nienasycenie. Tak mija popołudnie. 
Gramy w karty. Poker. Postawił połowę swojej wypłaty. Jaki z niego głupek. Powinien się nauczyć, że za każdym razem mam coś lepszego od niego, o ile sobie tego zażyczę (asy w rękawie, dosłownie, mówi wam to coś?). Patrzę spod opuszczonych rzęs, robię krótkie, bezwartościowe uwagi, żeby go zdenerwować. Cezary zachowuje kamienną twarz, palcami dudni w ceratę. Rozchyla wargi i tak, żebym przypadkiem nie przeoczyła, przesuwa koniuszkiem języka po dolnej wardze. Odchylam się zawadiacko na krześle, trącam go bosą stopą w udo, chybiam, kolano. Wstaję od stołu. Zaparzam dla nas herbatę. Ekspresówka w foczce, kupił w Norwegii. Do nabycia wszędzie, u nas (w przybliżeniu) za rogiem też. Herbata rekomendowana przez foczą reprezentację Norwegii. Podobno parzą ją im zamiast mojito. Nie wiem dlaczego ekolodzy i obrona praw zwierząt nie interweniują, ale ja działam i zdążyłam już wyrazić na kilku forach zdecydowane niezadowolenie z powodu wykorzystywania wizerunku nieświadomego zwierzęcia w kampanii reklamowej. Herbatę dalej kupuję, jest smaczna. 
Mgła znad herbaty otula nas kłębami wibrującego, ciepłego aromatu czerwonych winogron. Próbuję dotknąć jego dłoni opuszką palca. Przeplatam czułość słodkim, lepkim westchnieniem. Karty składam razem i zostawiam na boku, sama zaś łokieć opieram na blacie, a głowę na otwartej dłoni i tak, skątowana, przyglądam mu się uważnie. Zaszywam usta w beznamiętnym wyrazie zatracenia. Oczy mogą lśnić podejrzliwie i może się zdawać, że od tych iskier wybuchnie pożar. Uliczne lampy świecą za oknem, pokorne i ciche, stęsknione za śniegiem, który nocą istnieje tylko na tle ich świateł. Pamiętam o nich, to dodaje im otuchy i tylko z powodu mojej pamięci nie gasną nocą. Podbijam stawkę. Z pokerem królewskim nie ma żartów. Odsłaniamy układy. Widzę chytry uśmiech, który cieniem rzucił się na jego wargi, moje też chytrzą się pospiesznie w odpowiedzi. Chwilę zawieszenia przerywam gwałtownym ruchem i tak jak wyobrażam sobie, że robią w kasynach, gdy są bardzo pewni, rzucam od niechcenia kartami w posuwistym, płynnym ruchu z mlaśnięciem tryumfu. Poker królewski. Pół sekundy później u Cezarego widzę to samo. Milczę w zdumieniu, on milczy zdumiony. Zapomniałam, że bardzo chciał sprawić, bym oszalała na jego punkcie, więc tasował jednocześnie dwie talie kart. I na dwie talie graliśmy. Tak minął wieczór. 
Sroko, informuję, akację zetną. Nie odwrócisz już ode mnie wzroku.
*O gęsiej skórce bez opierzenia wspomniał Mateusz Jacek. Świetne. 
6 notes · View notes
zwodorosty · 9 years ago
Text
Terapia
   Pompatyczne zabiegi chirurgiczne, o tym będzie, lecz dość krótko. Operacje na duszach odbywają się nieregularnie i wszędzie. Najrzadziej w Danii. Operuje się szkaradę i nienawiść, ale też empatię, wrażliwość, tasiemcowate zapalenie optymizmem (nieczęsta choroba, lecz szalenie dokuczliwa). Jak wiadomo, nikomu nie wolno nosić zbyt różowych okularów. Duszę dusiły chichot lub łzy - te najczęściej, choć poza nią była też wściekła wściekłość, wściekłość opanowana i wściekłość wyściekana. Ostatnia prowadziła do zemst i zawsze, zawsze miała chytry brak nosa (wiadomo, zero różowych okularów, a w dodatku doskonały wzrok). Sale operacyjnie pękały w szwach. Pielęgniarki lały miodki i sprzątały wymiotki. Lekarze nosili zabawne kitle w miękkie kłaczki, strzygli krótko włosy i kręcili na palce końce srebrzystych wąsów. Lekarki, a te zdarzały się często, w pantoflach i w fioletowych tapirach, ze złotem jak z azteckiej kopalni (tak wyobrażam sobie starożytne źródło bogactwa), gorączkowo przebierały nóżkami od sali do sali. W salach siedzieli na łóżkach przygarbieni pacjenci. Wzdychali i pojękiwali, niżsi - nie sięgający podłogi - od czegoś biegli. Pewnie w siną dal. Ta wybijała mniej więcej o dwunastej. Wtedy wchodziła rodzina. Wszczynał się na ogół bezsłowny lament, z charakterystycznym spuszczeniem głowy, bo oczy mocno mrugały. Krępowało mnie doglądanie tego wywoływania sztucznych łezek, więc szłam sobie daleko. Wspomniano wyżej o pewnej przypadłości fachowo nazywanej "tasiemcowate zapalenie optymizmem". Gdyby w Łacinie (skądś się język łaciński wziął, prawda?) wśród Łacinników istniał tak duży optymizm mówionoby "bolessibat est readoscibum". Wśród młodych ludzi występowały epidemie tasiemcowatego zapalenia optymizmem. Szczególnie po dobrze napisanej maturze. Chodzili tacy niewydarzeni wśród niewydarzonego i wierząc, że się wydarzy. Na oddział trafiali zwykle najedzeni, umyci i kochani przez rodzinę. Lekarze chodzili, patrzyli, w duszy pogardzali. Podczas bezpośredniego kontaktu z chorym, personel słuchał jakiegoś sm��tnego soundtracku, żeby czasem nie załapać tego zionącego młodością optymizmu. Tak to zaczynała się kuracja. Pielęgniarki wchodziły na grzbiety młodych i zginały plecy to społecznie akceptowalnego garba. Lekarze aplikowali botoks w okolicach ust, żeby unieruchomić je w uśmiechaniu. Z głośników w rogu sali wypełzały sztandarowe hity: "podniosą ci czynsz, a pracą licencjacką udowodnisz, żeś głup". I taki młodzik bladł, chudł, siwiał, a później kończył prawo i pracował w fast-foodzie. Poza optymistami byli też złoczyńcy. Rozkochali w sobie człowieka i pozostawili go na pastwę tego uczucia. Wyobrażacie sobie?! Pozwolić kochać i pacnąć kogoś w nos! Chorzy na porzucanie otrzymywali walizkę, sweter i bambosze. Mieli wszystko wpakować do walizki, podać miejsce zamieszkania byłego, udać się tam z walizką, narazić na śmieszność i błagać o wybaczenie. Nikt tego nie robił, oczywiście, ale chociaż mieli czas, żeby pomyśleć jak nieznośni są. Pewnego razu trafiła się bardzo ładna blondynka, nauczycielka szwedzkiego w szwedzkiej szkole. Rozkochała w sobie młodego chłopca tak bardzo, że jego serce, bez przyzwyczajenia do uczuciowego żartu, raz zranione, przestało bić na zawsze. Ona obiecała mu siebie, swoją miłość, a ten głuptas uwierzył. Chłopak skoczył. Później śpiewano o nim piosenki. Trafiały się też płaczki. Jakże irytujące były! "Jaskółka leci", a one w bek. "Mam jajecznicę na śniadanie", znów bek. Beczały stadnie, składnie i migrenogennie. Wzruszało je wszystko. Kiedyś powiedziałam, że trzeba pościelić łóżko dla nowej koleżanki, a tamte usłyszały i już, już kątem oka widziałam jak szklą im się oczy. Załamałam ręce i wymieniłam papiery ścierne na nowe, chropowate. To jest szpitalna metoda. Jeśli ktoś płacze więcej niż dwa razy do roku (ślub lub pogrzeb), oznacza to, że musi kolejne łzy wycierać papierem ściernym. Rękaw? Nie na moim dyżurze. Chciałam już skończyć, bo czas obiadu! Mamy tutaj całe mnóstwo piękności, szczuplutkich, powabniutkich, czarujących. Podajemy im produkty pszenne i drożdże, żeby roztyć im żołądki. Właśnie rozpoczyna się pora karmienia, ale muszę jeszcze wspomnieć o pewnym podróżniku. Nie był nim z zawodu, daleki był od posiadania jakiejkolwiek wiedzy przydatnej (ale wiedział za to, że na czarnoziemach rosną ziemniaczki w mocno zielone liście albo że z tarcicy sosnowej rosnącej gdzieś tam robi się piękne krzesła Ingolf w pewnym polskim zakładzie pseudostolarskim). Tak ten mężczyzna jeździł po świecie i był po prostu szczęśliwy. Tak był szczęśliwy, że nawet pobożne życzenia "niech ci się cholero noga w końcu powinie" nie dawały sobie rady. Trafił więc do nas. Daliśmy mu zepsuty kompas i ambicje Krzysztofa Kolumba. Popadł w agresję, depresję, a mapą, którą miał pod poduszką i którą traktował z szacunkiem, wytarł glutki spod nosa pewnej staruszki. Podobno w tych gęstych i żółtych spadł śnieg w Waszyngtonie.
7 notes · View notes
zwodorosty · 9 years ago
Text
Byłem Listopadem. Strużką wody z przelanej kałuży. Wczepionym w podeszwę błotem. Z płaszczem zapinanym w karmazynowe liście. Szklistym obrazem zza szyby, rozlaną farbą na płótnie, mrokiem w mglisty poranek. 
Byłem Grudniem. Sześciokątnym płatkiem śniegu, puchatym szalem, dumną ością w karpim ciele, czerwonym nosem, zapachem mokrego drewna, brokatem z bombek na podłodze, Chrisem Reą w korku w świąteczny dzień. Mandarynkami, śliną na policzku w wigilijny pocałunek. 
Byłem Styczniem. Surowym krytykiem, zdystansowanym ojcem, najstarszym bratem. Cymbałkami z suchych gałęzi, długim wieczorem, konfiturą porzeczkową. Szybą we wzory i cynamonem z grzanego wina.
Byłem Lutym. Dwudziesto ośmiodniowym krasnalem, błyszczeniem się w śniegu, roześmianą buzią kilkulatków z sankami i rękawicami bez palców. Wszystkimi golfami świata i toną dokupionego węgla. 
Byłem Marcem. Wędrującą krą, słodkim ciepłem, ptasim piórkiem, krótkim rękawem, kłębkiem pary z ust o piątej rano, piątej wieczorem, w piątek, piątego. 
Byłem Kwietniem. Czyjąś świeczką w urodzinowym torcie, królikiem kalifornijskim, ptasim kompasem, miękką wierzbową gałązką, pierwszym praniem na wietrze, głosem skrzypiec zza murów szkoły muzycznej. 
Byłem Majem. Dłońmi złączonymi w jedno, ławkami w parku z deskami porytymi inicjałami i sercami. Letnim wietrzykiem i rosą na trójlistnej koniczynie.
Byłem Czerwcem. Czterdziestoma stopniami na lakierni, białymi spodniami, igraszką słońca, pierzastą chmurką, kropkami na biedronkowym skrzydle i kropką rozstania z majowej miłości. 
Byłem Lipcem. Migotliwą wodą na rozgrzanym ciele, latawcem z wstęgami, dzieckiem z Bullerbyn, grillowaną karkówką, zdartym kolanem, soczystością zieleni. 
Byłem Sierpniem. Malinowym chruśniakiem, palcami splamionymi na wskroś ich sokiem, nagim snem i marzeniem sennym, nieposkładanym wiankiem i mknącymi niebem Perseidami. 
Byłem Wrześniem. Niebieskim tuszem w piórniku pierwszoklasisty, zapachem oranego pola i mokrymi, posklejanymi grudkami. Miękkim mchem, popcornem w kinie, babim latem uczepionym palca, przystankiem autobusowym w plakatach. 
Byłem Październikiem. Jabłkami w sadzie i dżdżownicami po deszczu na mokrej ulicy. Parasolką w tęczę i tęczy początkiem tam, gdzie skrzaty mają swoje złota. Dynią byłem i byłem myciem okien. Byłem świadkiem lat i świadectwem ich mijania. A kim była ona? 
Maliną, burzą mojego serca, lokami zwichrzonymi przez wiatr, wielokrotnością mnożenia, bujdą na resorach, kilkoma nierzeczywistości. Jej jednej wolno było wyrwać mi serce dla zabawy, potraktować jak plastelinę, ulepić żołądek, wepchnąć w niego szarlotkę, wyjąć ten żołądek z szarlotką i przywrócić go znowu jako serce. Dlaczego czuję, że jabłkom skrojonym na to ciasto nie był obojętny jej uśmiech? Moja Malino, brzmię źle. 
To był duszny, lipcowy wieczór z gwiazdami zamiast świec. Świerszcze grały, bo jak moglibyśmy tańczyć bez świerszczy i świeżej mięty pod płotem? Wsparta na moim ramieniu, jak słodki obłoczek zapewniała, że kocha. Łapała płatek ucha w wilgotne, gorące wargi i przesuwała po nim językiem. Przechodził mnie dreszcz, drżałem, przyznaję, bezbronny. Niewiele byłem od niej wyższy, ale to nie grało żadnej roli. Traktowałem tę ulotność jak senny śpiew, a przecież oprócz niej kochałem tylko to. Malina milczała, więc czułem jej nierówny, podekscytowany oddech jeszcze wyraźniej. Wiedziałem, że zaraz wyrwie się z moich objęć i nieskrępowana niczym pomknie gdzieś tej nocy w swój świat i może, jeśli mi się poszczęści, ze mną za rękę. Chciałem odkryć ogrody, poczuć woń kwiatów i radości, prostej, szczerej radości, którą ona upijała się tak często. Wirowała teraz na mokrych płytkach, bosa i chyba najszczęśliwsza wtedy, z ramionami wyciągniętymi na szerokość całego świata, jakby chciała go objąć i utulić do snu. Złapałem jej dłonie i trzymałem mocno, by nie odepchnęła mnie od siebie. Kosztować życia u jej boku - banalne, ale to rozumiałem pod pojęciem szczęścia. W sukience na cienkich ramiączkach w żółte kwiaty, w lunatycznym świetle nieba, z poezją spod owadzich skrzypiec i rozpuszczonymi włosami - moja nimfa. Łapczywie chwytałem każdy jej pląs, notowałem wszystko. Czułem, gdy opuszkami poznawała mnie od nowa. Poddawałem się temu chętnie, łakomie. Zmęczona opadła wreszcie. Miałem dwadzieścia trzy lata, ona dwadzieścia. Była taka dziecinna, niewinna, jak ołówek na papierze. Z tego powodu i dlatego też, że nie mogłem odmówić oczom stróżowania przy jej oddechu, klęknąłem. Nie miałem pierścionka, skąd miałem go wytrzasnąć tak nagle? Ująłem jej dłoń, ja, ten głupiec na kolanie. Dotknąłem wargami wierzchu dłoni, skórę trącając pocałunkiem.
Oczywiście, odmówiła. Wtedy stałem się kompletem miesięcy. 
A poza tym, byłem spóźniony do pracy kwadrans, może więcej. Zawsze wstawałem znacznie wcześniej niż musiałem, lecz tym razem się spóźniłem. W dodatku celowo. Nie mogę iść przecież do pracy czy gdziekolwiek, kiedy jestem tyloma i nikim, kiedy nie wiem kim jestem naprawdę. Który mamy miesiąc? Pouczepiane luster karteczki z optymistycznymi uwagami w stylu "jesteś mądry", "jesteś przystojny", "zasługujesz na miłość", zakończone dwukropkiem i nawiasem sprawiały, że czułem się nieswojo. Musiałem silić się tanimi zabiegami psychologii, by uwierzyć, że znaczę coś dla tego świata. Do cholery! Jak mogę nie znaczyć, skoro jestem wszystkim? Od stycznia po grudzień oddechami, każdym brzydkim słowem, estetyką poranków, wierzchołkami drzew, budynków, trójkątów rysowanych na matematycznych tablicach? Ona nie może nie wiedzieć, że jestem tym dla niej. Pochylony (wciąż spóźniony) czytałem jeden z artykułów prasy kobiecej, o tym jak wyjść z dołka, gdy ciężko żyć. Wyrazy przeskakiwały, nie mogłem się skupić. Widywałem ją ciągle. Mijała mnie na przystankach autobusowych, kupowała eklerki w cukierni, zanosiła się śmiechem w rozmowach. Nigdy nie byłem bezpośrednim świadkiem, ale na tym przystanku niemal naprawdę wsiadła, linia szesnasta, pamiętam, a kiedy chciałem podejść, zapytać o dzień i dlaczego nie przyjmuje już herbacianych róż, ona postanowiła iść pieszo, bo zdrowiej i liście szeleszczą pod podeszwami, co przecież tak lubi. W cukierni, to zabawne! Wręcz czułem czekoladę i kardamon, ostry zapach kardamonu świdrujący mnie od wewnątrz. Jak ja nie lubiłem kardamonu! I ona w tym kardamonie rozkochana, z bluzce z głębokim dekoltem, smaczniejsza od wszystkich słodyczy tamtego miejsca, dopytywała o kardamońskie wonie ze stopą w szpilce i oczkiem w rajstopie. Ta jej niedokładność! A kiedy chciałem wyjaśnić, że tak chyba pachnie od ciastek korzennych, zbywała mnie ręką i nie było już ważne skąd ten zapach się wziął. Śmiechem w rozmowach zanosiła się zawsze. Pamiętam to. Nie było sposobu ani tematu, który nie rozbawiły jej do łez. Śmiała się szczerze i perliście, mało w tym autentyczna dla nowego obserwatora, lecz dla smakosza ten śmiech, te bezdechy między hahami stanowiły arię. Delektowałem się, a kiedy chciałem pośmiać się razem, dołączyć, milkła nagle i w pośpiechu znikała. Zawsze jej było prędko do czegoś kilometr ode mnie. Malinę trzeba wspominać dobrze, ale z sercem w tytanowej szkatułce zatopionej gdzieś pośrodku oceanu. Niech bije cicho, głucho, wolno, nieagresywnie. Niech szepcze z falami o posejdońskich balach, niech się na nie wybiera w muszce i żółtej marynarce, niech analizuje płetwy szklanych ryb z najgłębszych toni, niech czyta listy z bezludnych wysp zza ciężkich butelek, które łykając wodę, poszły na dno, niech robi wszystko to, co odciągnie je, to biedne serce, moje serce, od współczucia. Nie łatwo mi opisać co zrobiła ze mną. Szalałem, gdy zaczynałem sądzić, że odrzuciła moje oświadczyny, ponieważ uraziłem jej ozdoby we włosach. To możliwe. To takie możliwe! Czy potraficie sobie wyobrazić, że mając gorszy humor, dałem jej do zrozumienia jak drażniące jest widzieć ją z wielką czaplą, sową albo wróblem uczepionym włosów? Odpowiedziała wtedy, że inaczej nosić się nie może, skoro jej ojcem jest sam Ojciec z Ulicy Manekinów. Westchnąłem, a ona wpadła w szalony chichot, biorąc mnie pod rękę i idąc do kuchni "na plotusie i dżus pomarańczowy". 
Tak mi głupio, że uciekam się do bycia wszystkim poza sobą, by być dla niej kimś. Sobą jestem dla niej bez wartości, lecz może taką krą, którą zobaczy w marcu albo mchem leśnym, albo wstęgą latawca? Mogę mieć nadzieję. Chytrze poślubię, wcisnę na palec odrzuconą obrączkę z własnych poświęceń i pragnień. Może przestanę być rokiem za rokiem, mijaniem i kolejnymi bruzdami na czole, swoim własnym czole, gdy wytężam wzrok i skupiam się na cieniu, który miał jej kształt. 
Jest Listopad. Będę Grudniem już za miesiąc.
14 notes · View notes