oniromancja-blog
oniromancja-blog
mermaid chronicles
9 posts
22, med student, internet lurker, mermaid
Don't wanna be here? Send us removal request.
oniromancja-blog · 8 years ago
Text
26/07/2017
Wczoraj otworzyłam pamiętnik na wpisach z zeszłych wakacji. Prawie dokładnie rok temu byłam co prawda szczęśliwsza niż kiedykolwiek, z drugiej strony wciąż pełno było dni, w które po prostu wolałabym się nie obudzić.
To nie to, że zapomniałam jak się czułam, ale nie pamiętałam tego tak wyraźnie. Mózg chroni nas przed nami samymi. I dobrze. Nie chcę się tak więcej czuć. To się wydaje takie odległe jakby się działo w poprzednim życiu. Rok temu był wieczność temu. Jakże mi z tym doskonale.
Ostatni rok był najlepszym w moim życiu. Dziękuję, dziękuję, dziękuję.
1 note · View note
oniromancja-blog · 8 years ago
Text
8 czerwca 2017
Otóż jeszcze nie umarłam, chociaż mam wątpliwości, czy wciąż żyję.
Studenckie limbo.
Ten piękny czas, gdy chodzenie na zajęcia przeszkadza w nauce. On właśnie trwa.
Jestem jakby mniej na skraju załamania nerwowego niż rok temu o tej porze. Jest to całkiem fajne uczucie wciąż mieć nadzieję, że jakoś uda się to wszystko ogarnąć. Natomiast zupełnie tak samo jak co około pół roku, w okolicy końca semestru, mam dość większości ludzi, którzy na co dzień mnie otaczają. Przekonuję się raz po raz, że połowa moich tak zwanych przyjaciół (w rozumieniu anglosaskiego friends, bynajmniej nie bffs czy soulmates, Boże broń) to ludzie, z którymi nie łączy mnie nic ponad to, że przypadkiem znaleźliśmy się w tych samych okolicznościach przyrody. Po prostu niesamowicie mnie wkurwiają.
Nie poczekam na ciebie, bo tak bardzo boję się uronić te 10 minut, które mogłabym przeznaczyć na naukę. Przerobiłam materiał dopiero dwa razy, ty nie? Nawet nie raz? Ojoj, biedna jesteś. Ale nie-e, na pewno sobie poradzisz, uśmiechnę się do ciebie półgębkiem i nawet nie będę się starać, by to co mówię brzmiało szczerze. Ale jak to, masz czas żeby robić coś poza studiowaniem? W takim razie sama jesteś sobie winna.
Nie pamiętam, kiedy ostatnio byłam w kinie - a nie, przepraszam, pamiętam, było to na początku maja na Off Camerze. Za to nie pamiętam zupełnie kiedy czytałam książkę, która nie była podręcznikiem. Ta sama śpiewka już czwarty rok. Za dwa lata o tej porze będę lekarzem. Z ograniczonym prawem wykonywania zawodu, prawda, bo trzeba jeszcze zdać egzamin państwowy, ale lekarzem. Jestem przerażona, przyzwyczaiłam się do studiowania. To chyba syndrom sztokholmski. Powinnam iść na terapię.
Jeszcze tylko tydzień i ciut. I jeśli wszystko będzie dobrze, to będę wolna. Może przez ten tydzień uda mi się nie popełnić samobójstwa poprzez wbicie igły do trepanobiopsji w skroń. Uch, Werter. Fuj.
0 notes
oniromancja-blog · 8 years ago
Text
12 marca 2017
Moja rzeczywistość postanowiła sprawdzić czy może być jeszcze gorzej. Zapewne może, ale kiedy nagle wszystko, co złe, paskudne i co sprawia, że czujesz się najgorszym człowiekiem na świecie wraca do ciebie zamplifikowane pmsem, niedoleczoną depresją, bólem wszystkich mięśni i rzucaniem fajek jednocześnie, jest dość beznadziejnie. Na tyle, że myślisz, że byłoby lepiej po prostu nie być. Przestaję wierzyć, że kiedykolwiek będzie normalnie przez więcej niż tydzień czy dwa. Lepiej nie karmić się fałszywą nadzieją. Czasem myślę, że lepiej byłoby zamknąć się w sobie i wyrzucić klucz. Lepiej dla mnie i dla wszystkich wokół.
0 notes
oniromancja-blog · 8 years ago
Text
11 marca 2017
Trójka to magiczna liczba, trójka znaczy kryzys. Kryzys zawsze przychodzi po trzech dniach, tygodniach, miesiącach, latach. Zwykle chodzi o kryzys psychiczny bądź społeczny, jakieś załamanie wewnętrzne albo ten stan, kiedy masz już absolutnie dość swoich znajomych, rodziny, a nawet swojego lubego, ale tym razem to zupełnie nie to.
Od trzech tygodni chodzę na treningi i dziś przyszedł kryzys. Kryzys fizyczny.
Przelewając w nową pasję zaangażowanie godne lepszej sprawy, postanowiłam dać z siebie wszystko, no, a przynajmniej jakieś 82% wszystkiego. Kupiłam karnet na siłownię, zaczęłam ćwiczyć (!) w domu (!!!) i, co dziwi mnie samą, leniwą bułę, która raczej nie męczy się z własnej woli, zaczęło mi to sprawiać przyjemność. Jakaś klapka w mózgu przeskoczyła i z kanapowego ziemniaka stałam się tą laską, która na nudnym seminarium zamiast fejsa przegląda nowe plany treningowe na pintereście. Chyba mi odbiło. Wszystko było super, aż do dzisiaj.
Zanim ktoś pomyśli, że zostałam fanatyczką fitnessu, to muszę sprostować - ta siłownia to tylko środek do celu. A celem tym jest zostanie najbardziej zajebistą jammerką w mojej drużynie.
Trenuję roller derby.
Chyba po czterech treningach, czyli blisko miesiącu od momentu, kiedy stanęłam pierwszy raz na wrotkach, biorąc pod uwagę gigantyczny postęp, jaki poczyniłam, i poziom najarania, który towarzyszy mi mniej więcej od czwartku wieczorem aż do sobotniego treningu i który nakręca mnie do jeszcze bardziej intensywnej pracy, chyba mogę już oficjalnie mówić, że trenuję. Mieć przekonanie graniczące z pewnością, że wreszcie odkryłam tę rzecz, która autentycznie sprawia mi radość, jednocześnie dając maksymalny wycisk. Jestem w ciężkim szoku, że byłam w stanie autentycznie polubić jakiś sport. Jeszcze o tym kiedyś napiszę, ponieważ ludzie w stanie zakochania mówią o swoim obiekcie nawet jeśli nikogo to nie interesuje. Takie jest prawo natury, ale to następnym razem. Dziś o kryzysie.
Prawdziwy sprawdzian przyszedł tak naprawdę dopiero dzisiaj, po trzech tygodniach regularnych ćwiczeń.
W czwartek się przetrenowałam i moje łydki od wczoraj odmawiają mi posłuszeństwa. Każdy krok boli, a wchodzenie po schodach to męczarnia rodem z piekła. Myślałam, że do treningu mi przejdzie, ale było tylko gorzej. A sam trening - wypieprzyłam się jakiś milion razy, lekko licząc, zbijając sobie kość ogonową, obtłukując kolano i wykręcając dłoń tak, że przez chwilę byłam pewna, że ją sobie złamałam (ps gdy to piszę nadal boli). Do domu wróciłam wykonując minimalną ilość ruchów, a każde wstanie z kanapy powoduje wrażenie, że rozpadam się na milion kawałków, z których każdy żyje własnym życiem i boli jak jasna cholera.
Ermeghed, ale to jest wszystko tego warte.
Po powrocie z treningu nie miałam ani pół myśli o rezygnacji. Nie muszę sobie zakazywać poddania się, bo nie mam nawet takich pomysłów. Jeśli boli, to znaczy, że robię to dobrze. Jeśli boli, to znaczy, że czegoś się nauczyłam.
Nie ma kryzysu. Trzeba sobie radzić, mięśnie rozgrzać i rozbić, rękę nasmarować altacetem, porozciągać się i ćwiczyć dalej. Nie ma, że boli.
Teraz chce mi się wszystko.
Tumblr media
1 note · View note
oniromancja-blog · 8 years ago
Text
24 stycznia 2017
Pół życia spędzam w swojej głowie.
Analizuję scenariusze, które nigdy nie miały albo nie będą mieć miejsca, bo są szalenie mało prawdopodobne lub wzajemnie się wykluczają. Rozmyślam, co by było gdyby, chociaż to podobno bardzo niezdrowe. Wizualizuję koncepcje przyszłych wydarzeń, czasem z przerażającą dokładnością. Odbywam dziesiątki i setki wyimaginowanych rozmów z różnymi ludźmi, z których żaden nie ma o tym pojęcia. Tworzę czasem przez to fałszywe wspomnienia, ale nie szkodzi.
Siedząc wczoraj z mamą przy kawie, rozważałam różne scenariusze co do mojej przyszłej rodziny, którą *kiedyś* chciałabym założyć. Co bym zrobiła, gdyby zdarzyło się to-a-to. No bo, wiadomo, obecnie jednym z moich największych lęków, jak 99% kobiet w wieku rozrodczym, jest zajście w nieplanowaną ciążę. Ale co by było, gdybym kiedyś chciała zajść w ciążę, a nie mogłabym? Co bym zrobiła, gdyby okazało się, że moją jedyną szansą na macierzyństwo byłaby adopcja? Jak bym się zachowała, jak bym się czuła, czy mogłabym się z tym pogodzić? Czy byłabym zrozpaczona?
To trudne pytania, ale mam wrażenie, że ludzie nie zadają ich sobie do momentu, aż już nie jest za późno. Większość ludzi lubi myśleć, że nic złego nigdy im się nie przydarzy. Każdemu - ale przecież nie im. Nawet nie chodzi o coś stricte złego, czasami po prostu coś niezgodnego z naszym planem. Robimy wszystko żeby żyć w bańce pięknych planów, marzeń i nieświadomości co zrobimy, jeśli jednak coś się nie uda. Ja mam (po mamusi) taką wadę, że myślę za dużo. Analizuję wszystko, chyba że wyraźnie i stanowczo sobie tego zabronię, a i to czasem nie działa. Niektórzy moi znajomi twierdzą, że bezsensownie tworzę sobie problemy i być może jest to prawda. Daje mi to jednak taką przewagę (oprócz oczywistych ćwiczeń dla mózgu), że jeśli coś niespodziewanego i nieprzyjemnego dzieje się w moim życiu, to czasem jestem na to przygotowana.
Ktoś mi powie, że nie na wszystko można się przygotować i ja przyznam sto procent racji. Wcale nie mam tego na celu. Nie potrafię powiedzieć jak na pewno zachowałabym się w danej sytuacji. Jako ludzie nie wiemy nic na pewno i nie jestem w tym jakimś specjalnym płatkiem śniegu. Ale samo rozważenie czegoś w głowie sprawia, że kiedy to się staje rzeczywistością, to mogę być załamana, rozbita, cierpiąca, ale na pewno nie zszokowana.
Wrócę na chwilę do rozmowy przy kawie. Nie wiem, jak potoczy się moje życie, ale jestem świadoma, że nie musi potoczyć się po mojej myśli. Nie wiem, jak ostatecznie się zachowam, jeśli coś pójdzie nie tak. Może oszaleję i zamkną mnie w końcu w pokoju bez klamek. Zobaczymy. Na ten moment to nieważne. Spodziewam się najgorszego, mam nadzieję na najlepsze.
2 notes · View notes
oniromancja-blog · 8 years ago
Text
21 stycznia 2017
Piątek, około godziny 10:15, jest tym momentem, w którym moją jedyną myślą jest zabierzcie ich wszystkich ode mnie. Chcę iść tylko do domu i nie patrzeć więcej na ludzi. Nie musieć z nimi rozmawiać. Nie musieć się z nimi użerać ani znosić krzywych spojrzeń, ani wymuszać uśmiechu. Mieć spokój do poniedziałku, kiedy napięcie znów zacznie narastać aż do punktu kulminacyjnego w piątek, kiedy wydaje mi się, że więcej już nie zdzierżę.
Czasem myślę sobie, że jednak jestem trochę aspołeczna. Dziwne jest to, że objawia się w relacjach osobistych, prywatnych, a w pracy czy na oddziale nigdy. Nie zdarzyło mi się chyba wściekać na pacjenta w szpitalu, umiem bez trudu uśmiechać się i żartować z uczennicą na korkach, ale na samą myśl o wychodzeniu do moich znajomych, widzeniu ich i rozmawianiu z nimi, chce mi się rzygać. Czasem mam po prostu ochotę zakopać się pod kocem z jakimś wciągającym serialem i nie musieć się z tego nikomu tłumaczyć.
Ludzie, w ogólności, bardzo często mnie wkurzają. Albo aktywnie, swoim wrednym, głupim albo zwyczajnie bezmyślnym zachowaniem, albo pasywnie poprzez ogólne podejście do życia, wyrażoną opinię czy ton głosu. Wkurzają, irytują, złoszczą. Podobno to dla mnie źle, bo można mną w ten sposób manipulować - wystarczy zagrać mi na nerwach. Staram się, żeby przynajmniej trudniej było zrobić mi przykrość. To chyba jedyne, co mi pozostało - charakteru sobie nie zmienię.
Jak dobrze, że w weekend mogę siedzieć w domu i praktykować selektywną aspołeczność.
0 notes
oniromancja-blog · 8 years ago
Text
19 stycznia 2017
Dla osób, które potrafią sprawić, że fascynujący przedmiot (neurologia) jest nudniejszy niż ustawa przewiduje powinien być dożywotni zakaz prowadzenia zajęć ze studentami. Myślałam, że tu mi się to nie ma szansy zdarzyć, ale cóż, przeliczyłam się. Jak widać, można zepsuć wszystko.
Ostatnie dni wedle wszystkich prawideł pseudonauki i przesądów powinien być co najmniej najgorszym w nadchodzącym roku. Jak często się zdarza, żeby piątek trzynastego i Blue Monday wypadały w odstępie dwóch dni? Nie chce mi się sprawdzać w kalendarzu, ale założę się, że dość rzadko. Tego pierwszego praktycznie nie zauważyłam, chyba w zeszłym roku wyczerpałam zasoby pecha co najmniej na najbliższą dziesięciolatkę, więc nie muszę się przejmować i mogę tłuc lustra i przechodzić pod drabinami. Z kolei tzw. niebieski poniedziałek zawsze jakoś mocno mnie dotykał, rok temu szczególnie (byłam wtedy na granicy wyczerpania psychicznego, więc w sumie jakakolwiek autosugestia by zadziałała; każdy wie, co to samospełniająca się przepowiednia, prawda?), a tym razem gdyby nie telewizja, to w ogóle nie zauważyłabym jego nadejścia. Najbardziej depresyjny dzień? Parę miesięcy temu spytałabym “czyli każdy dzień?”.
Mija właśnie rok, od kiedy pierwszy raz poszłam do mojej lekarki rodzinnej i powiedziałam: - pani doktor, nie mam na nic siły, nie mogę wstać z łóżka. nie radzę sobie. A ona odpowiedziała: - jasne, Ola, wszystko rozumiem, do kiedy chcesz zwolnienie? tylko dziś? no dobrze, tu masz receptę, zapiszę ci takie łagodne tabletki, poczujesz się po nich lepiej. zacznij od połówki tabletki przez pierwszy tydzień a potem przejdź na całą. jesteś pewna, że nie chcesz dłuższego zwolnienia? Nie chciałam, moje studia odbierają mi komfort swobodnego chorowania tak długo jak potrzebuję. Nie ma czasu na takie luksusy.
W ten sposób wyszłam z przychodni z pierwszą w życiu receptą na antydepresant i silnym przeświadczeniem, że może i nie mam na nic siły, może moja chęć do życia wyraża się w wartościach ujemnych, ale to musi minąć, bo nie mam na to ani czasu, ani ochoty. I musi być lepiej.
Ten rok to była jazda bez trzymanki. Więcej upadków niż wzlotów, czołganie się po dnie swojego porąbanego mózgu, prawie zawalenie studiów, ale też wygrzebywanie się z depresyjnego błotka i zmierzanie dalej, lepiej, aż wyrwałam się całkiem. Skoro było już tak źle, to teraz może być tylko lepiej.
Tumblr media
1 note · View note
oniromancja-blog · 8 years ago
Text
12 stycznia 2017
Oczy mi się kleją i trochę mnie mdli po tabletce, więc to będzie krótki post.
Ten rok zaczął się naprawdę dobrze.
Pomijając może przeziębienie/zapalenie krtani/zapalenie oskrzeli/gruźlicę/raka (niepotrzebne skreślić), wlekące się za mną powolutku od sylwestra, naprawdę nie mogę na nic narzekać. Coraz bardziej wszystkiego mi się chce, chce mi się wstawać i po prostu robić rzeczy, z własnej woli, bez przymuszania się. Może to nie jest nic takiego dla większości ludzi, ale po miesiącach krzesania z siebie resztek energii zaledwie na to, żeby zrobić tyle, ile akurat jest niezbędnie konieczne, nie mając ochoty ani siły na cokolwiek nadprogramowego, to ogromna ulga. Nawet to, że piszę sobie teraz bloga, chociaż właściwie jestem śpiąca i powinnam raczej przytulić głowę do poduszki. Ale robię to, co robię, ponieważ mam na to ochotę i to mi sprawia przyjemność. Szokujące wrażenie, naprawdę.
Jestem, kurde, szczęśliwa.
Wróciłam nawet do czytania książek. Z zainteresowaniem. Bez zmuszania się do przekładania tych kartek jedna za drugą; nie dlatego, że to trudne albo książka jest nudna, a tylko dlatego, że właściwie nie mam ochoty na nic.
Tak, jestem szczęśliwa.
Nie naiwnie, z przekonaniem, że samo będzie się układać, że wszechświat postara się za mnie. Nie postara się, tak jak nigdy się nie starał. Bez ekstazy, euforii, przesady. Czerpię szczęście ze spokoju, który otacza mnie od paru miesięcy. Nigdy nie było tak dobrze.
Pierwszą dekadę stycznia spędziłam niezbyt produktywnie - to teraz takie modne słowo, które znaczy mniej więcej tyle, że śpisz za mało i wszystkim się stresujesz w imię tego, by zrobić więcej dla rozwijania swojej kariery, pasji czy jakichś innych czakr lub energii. Czasem mam wrażenie, że ludzie, którzy powtarzają hasła o produktywności jak mantrę, zapomnieli o tym, że oprócz niej liczy się w życiu też to, czy czujesz się po prostu dobrze. I że czasem warto odpuścić piętnasty w tym miesiącu kurs samodoskonalący na rzecz popatrzenia się w sufit lub kolejną pozycję z listy bardzo mądrych 52 książek do przeczytania w tym roku na rzecz odcinka (lub siedmiu) Seksu w wielkim mieście. I to nie po to, żeby odhaczyć kolejną rzecz na swoim to-do (to-read/to-watch/to-learn/to-zabraknieciżycianatowszystko) liście, a po to, żeby zapomnieć. I odpocząć. Bez konieczności spoglądania na zegarek albo w kalendarz oraz też bez upewniania się u wszystkich dookoła, że wolno nam podejmować takie wybory. Ale zeszłam z tematu, miało być o czymś innym.
Mimo nieszczególnej produktywności na początku stycznia, jestem bardziej zadowolona i wypoczęta niż byłam rok temu o tej porze. Poświęciłam czas sobie. Bawiłam się rewelacyjnie na sylwestrze, Nowy Rok spędziłam w łóżku, w najlepszym towarzystwie oraz z pizzą i filmami. Tydzień później wybawiłam się na weselu przyjaciółki.
Może nie ćwiczyłam, ale za to wypoczęłam i wróciłam do ulubionych zajęć. Może nie trzymałam diety, ale za to najadłam się tylu pyszności, że za cały styczeń mi wystarczy. Może nie robiłam codziennie mejkapu, ale znacznie mniej przeszkadzał mi jego brak. Może nie oszczędziłam milionów, ale za to zaplanowałam następny miesiąc dokładnie tak, jak najbardziej lubię.
Wróciłam do siebie.
0 notes
oniromancja-blog · 8 years ago
Text
05 stycznia 2017
Nowy blog, nowa ja, czy jak to się tam mówi.
Tu miał nastąpić długi wywód, dlaczego zdecydowałam się na przeniesienie, ale zamiast niego będzie coś, co lubię wspominać.
Jak byłam gówniarą w wieku lat 10 czy 11 kuzynka pokazała mi internet i blogi i tam można było zrobić sobie bloga, w którym dało się ustawić jeden z trzech dostępnych szablonów i ewentualnie pozmieniać kolory. Notki miały maksymalnie 100 czy 150 słów, a obrazek do nich 500x500px. Można było wstawić jeden. Nikt nie wiedział co to prawa autorskie, ale za to wszyscy wiedzieli co zrobić z tą wredną larwą, która ukradła ci zdjęcie twojego psa i podpisała, że to jej fafik. Może nie umieliśmy pisać, a obróbkę graficzną robiliśmy w paincie, ale za to każdy wiedział co to numer IP i jak rozpoznać fejkowe nabijanie komentarzy. Pisało się o tym, jak było w szkole albo o swojej ulubionej piosenkarce, marnowało się te cenne pół godziny internetu na sprawdzenie co słychać u jednej czy drugiej znajomej-nieznajomej. W modzie były glitterowe gify i kiczowate clipartowe grafiki. Byliśmy dziećmi i bawiliśmy się świetnie.
Potem nauczyłam się, że blogi można prowadzić w innych miejscach, np. na blog dot pe el, ale to było za trudne, bo tam trzeba było umieć w html, a ja byłam dopiero w podstawówce. Był więc onet, który nie wymagał tak zaawansowanych umiejętności, a możliwości było więcej. Wtedy, korzystając z tutoriali na blogach innych 12 latek, nauczyłam się robić obrazki w spiraconej zniewiadomokąd starej wersji fotoszopa i innych programikach graficznych. Potrafiłam spędzić długie godziny ustawiając każdy obrazek co do piksela, a później składając z nich perfekcyjnego gifa. To nie było coś, czym człowiek pochwaliłby się na podwórku - tam większość osób nie miałaby pojęcia o czym mowa - a w internecie, choć mniejszym niż obecnie, nadal było mnóstwo ludzi, którzy robili to samo co ty, ale znacznie lepiej. Nauczyłam się wtedy, że fajnie jest robić coś dla siebie, dla własnej satysfakcji, a nie aplauzu otoczenia, i że całkowicie w porządku jest spędzenie nad tym całego dnia albo tygodnia.
Social media praktycznie nie istniały, mieliśmy za to gadu-gadu, gdzie można było pogadać z randomowymi osobami. Były też oczywiście fora i czaty, ale wtedy to nie był mój kawałek internetu. Znajomości zawierało się w komentarzach na blogach czy pisząc do siebie maile. Bardzo dbaliśmy o anonimowość, tak jakby ktoś miał nas wytropić i zabić przy pomocy kilkuset niewyraźnych pikseli, ale tak nas wtedy uczono. Uważaj, nie mów gdzie mieszkasz, jak się nazywasz. Najlepiej nie podawaj nawet imienia, wymyśl sobie nick. Kiedy piszę to teraz, w dobie wszechwiedzących facebooków i googli, brzmi to jak inna rzeczywistość. A minęło zaledwie circa 10 lat.
W gimnazjum też coś pisałam, pod jakimiś adresami, kompletnie już nie pamiętam. Było tego chyba sporo. Duże przerwy. I chyba miałam też taką dłuższą, rok czy dwa, to musiało być wtedy. Jeśli kiedyś będę chciała napisać swoją autobiografię, będę musiała to sprawdzić. Ale pisałam też wtedy pamiętniki i bardzo dużo rozmów na komunikatorach (still counts).
W liceum zakończyłam przerwę w blogowaniu, założyłam nowy adres na blogspocie, wrzucałam tam dużo głupot i na początku chciało mi się pisać ciągle. Nigdy nie byłam zadowolona z tego, co się tam ulęgło, ale na pewne wspomnienia wciąż się śmieję w środku. Kiedyś o tym opowiem, może.
Kiedy coś mnie uwiera, zmieniam miejsce. Zmieniam formę, staram się metodą prób i błędów znaleźć niszę, w której na jakiś czas będzie mi odpowiednio. Zamieniłam więc tamten blog na inny, miał być idealny, bo własny. W tak zwanym międzyczasie dowiedziałam się, że teraz blogi to jest serious business i chyba mocno przegapiłam jakiś fragment mojego internetowego rozwoju. I mean, zawsze były te blogi roku i inne takie, ale ja to traktowałam trochę jak ekwiwalent poklepania po ramieniu i powiedzenia “ej stary, jesteś fajny, daję okejkę”. Otóż, podobno, myliłam się i przez pewien czas czułam się cholernie zagubiona w tym wielkim świecie.
Potem znów się odnalazłam, było mi fajnie przez jakiś czas, a później przyszła końcówka 2015 razem z cholernym 2016, które postanowiły pierdzielnąć mi z półobrotu w splot słoneczny, a potem doprawić jeszcze, hmm, może w oko.
A może w serce i w mózg. 
Któreś z tych zestawień na pewno jest prawdziwe.
Druga połowa 2016 była odbudowywaniem tego, co zwaliło mi się na głowę, czyli mojego życia. I choć udało mi się wcale ładnie, o czym jeszcze niewątpliwie napiszę, znów poczułam się uwięziona w sama-nie-wiem-czym, w tej onlajnowej skorupce, która przecież nie definiuje mnie jako człowieka. Więc zaczynam znów od nowa. Ale to cały czas ta sama ja, którą już znacie i kojarzycie, a jeśli nie, to zaraz się przedstawię.
Cześć, jestem Ola, mam 22 lata i jestem waleczną syrenką z porcelany, która przybyła z kosmosu (a przynajmniej tak wynika z mojego twittera). Mieszkam w Gdańsku. Studiuję medycynę na czwartym roku i jestem uzależniona od internetu. Lubię ładne rzeczy, brokat, gotyk i dziwną muzykę, ale nie zgadłbyś tego gdybyś mnie spotkał. Trochę nie mam życia, a trochę je przegrywam. Szczerze uważam, że jestem obecnie najlepszą wersją siebie jaką byłam do tej pory.
To miejsce powstało z potrzeby serca i mózgu, potrzebą tą jest autoekspresja i szukanie siebie, jakby to można modnie i zgrabnie określić. To taki troszeczkę powrót do korzeni, do prostoty, do tego, co lubiłam najbardziej.
Ten blog nie będzie miał formy. To moja mała wolność w sieci.
0 notes