Jōtarō Kūjō x Reader
Jōtarō przyjeżdża na plażę w Morioh by spędzić tam rocznicę śmierci swoich przyjaciół. Próbuje poukładać wszystko w głowie przed jutrzejszym niechybnym wydarzeniem. Ku jego zdziwieniu, nad morzem pojawia się [Reader].
O próbie poradzenia sobie z koszmarami, strachem i samotnością. O nienawiści do koloru żółtego, tęsknocie za ludźmi, których dawno nie ma i odrzuceniu tych, którzy są. O dochodzeniu do świadomości, że nikt nie lubi być sam.
Praca znajduje się również na Wattpadzie (pod tym samym nickiem).
Beta: Dusigrosz
Dodatkowe informacje:
1. Shot zawiera spoilery do 3 partu JoJo i dzieje się w bliżej nieokreślonym czasie między 4 a 6 (z tego ostatniego są lekkie spoilery, ale głównie odnośnie życia rodzinnego Kūjō, raczej nie zepsuje wam zabawy).
Jōtarō podążył za samotnie krążącą mewą. Biały ptak trzepotał mocnymi skrzydłami, unosząc się na niespokojnym wietrze. Mężczyzna patrzył, jak odlatuje w stronę klifu i z gracją ląduje w gnieździe. Dołączył do swojej rodziny, wydając z siebie typowe dźwięki. Kūjō poczuł, że na ten widok coś ściska go za serce. Odwrócił głowę w stronę morza, próbując zająć myśli czymś innym. Usiadł na lekko wilgotnym piasku. Styczeń nie był najlepszą porą na pobyt na plaży w Morioh, ale przynajmniej nie musiał znosić turystów. Na Florydzie o tej porze z pewnością nie zaznałby spokoju. No właśnie... Na Florydzie... Kūjō próbował odpychać natrętne myśli, ale wciąż wracały. Umysł usilnie szukał ścieżek, by przypomnieć mu o jutrzejszym wydarzeniu.
Nabrał w garść żółtych ziaren. Drobinki leniwie przesypały się przez palce. Zdawały się odmierzać czas, niczym naturalna klepsydra. Zupełnie jak w Kairze. Z tą różnicą, że nie prażyło słońce. Chłód w powietrzu przypominał raczej wnętrze rezydencji Dio. Tamtego dnia czuł strach. Obezwładniający i przeszywający do szpiku kości. Teraz została tylko pustka. Okazyjnie zdarzało mu się ją wypełniać jakimiś ciepłymi momentami. Mozaika uczuć była jednak niekompletna. Od pamiętnej wyprawy wiedział, że nigdy nie skończy jej układać. Brakowało fragmentów, których nijak nie potrafił zastąpić.
Spokojne fale rozbijały się o brzeg. Miarowy szum wypełniał ciszę. Ciemna toń igrała z białą pianą, wyrzucając zielone i czerwone wodorosty. Gdzieś w oddali dało się dostrzec łódkę powoli płynącą na drugi koniec miasta. Zapewne wracała z połowu. Wystarczająco wcześnie, by móc za chwilę sprzedać świeże ryby. Jōtarō stwierdził, że wstąpi do Trussardiego na obiad. Kucharz na pewno kupi kilka sztuk i przyrządzi mu coś na poprawę humoru. Mężczyzna chciał choć przez chwilę poczuć się lepiej. Zaraz potem ruszy na lotnisko.
Granatowe niebo powoli jaśniało. Kūjō patrzył na blednące punkciki na ciemnym firmamencie. Tutaj nawet konstelacje były inne niż na pustyni. Inne niż na Florydzie. Inne niż w Japonii. Inne niż w domu. Gdzie właściwie był teraz ten dom? Już sam nie wiedział. Gwiazdy zdawały się gasnąć. Zupełnie jakby umierały pod naporem słońca. Jasne promienie zwiastowały nadejście poranka. Idealny sposób, by rozpocząć ostatni dzień przed rozwodem. Dlaczego akurat dziś musi być szesnasty stycznia?
Kūjō zmrużył oczy, czując potężny podmuch wiatru. Dotknął włosów, ale było za późno. Czapka odleciała w bliżej nieokreślonym kierunku. Już chciał wezwać Star Platinum, gdy za plecami usłyszał głos:
— Tak myślałam, że cię tu znajdę. — Kobieta usiadła tuż obok niego, podając mu nakrycie głowy.
Przyjrzał się [Reader] uważnie. Dawno się nie widzieli. Nie zmieniła się aż tak, jak mógłby przypuszczać. Szerokie dresy, gruba, zimowa kurtka i włosy pospiesznie związane na czubku głowy. Zmęczone spojrzenie zdradzało, że dopiero co wstała. Tylko cienie pod oczami dawały znać, że nie wysypia się od dłuższego czasu. Tego akurat się spodziewał. Mieli dokładnie ten sam problem od lat. Gdzieś tam w środku łudził się, że może choć na nią tabletki podziałały. Obecny widok temu przeczył.
— Co się tak gapisz? Sprawdzasz, czy jestem trzeźwa? — spytała ze złością, odpychając go lekko. — Zresztą nieważne. Nie ty pierwszy i nie ostatni. Morioh to małe miasto — dodała ciszej, odwracając głowę.
— Yare, yare daze — mruknął Jōtarō, zakładając czapkę. — Nie sprawdzałem.
Zlustrowała go wzrokiem, szukając śladu fałszu. Nie znalazła niczego. Ostatecznie wzruszyła ramionami i włożyła dłonie do kieszeni.
Kiedy ostatni raz rozmawiali przez telefon, do niczego się nie przyznała. Musiało jej być ciężko. W miasteczku wieści roznosiły się szybko. Skoro ktoś dowiedział się o jej problemie, z pewnością przypięto już jej łatkę. A jednak tkwiła w tym miejscu i za nic nie chciała się z niego ruszać.
Kūjō doskonale pamiętał, jak to wszystko się potoczyło. [Reader] od samego początku była ulubienicą Josepha. Odkąd spotkali się na wyprawie, traktował ją jak wnuczkę, której nigdy nie miał. Przystała na to, wpisując się w tę dziwną relację. Mężczyzna stwierdził, że wpasowała się w jego rodzinę lepiej niż on sam. Miała ten sam błysk w oku, głowę pełną pomysłów oraz głupie poczucie humoru. A teraz to wszystko zniknęło gdzieś daleko. Przypominała jego z młodości i wcale mu się to nie podobało, choć wtedy pewnie oddałby wszystko, żeby na jakiś czas przestała przypominać jego dziadka.
Jakim cudem nikt nie zauważył, jak coraz częściej sięgała po kieliszek? Wszyscy pogrążeni we własnym żalu przestali się rozglądać dookoła. Każdy chciał zapomnieć. Ona po prostu wybrała bardziej destrukcyjną drogę. Kiedy pierwszy raz zobaczył ją naprawdę pijaną, był zły. Nie na nią. Na siebie. Że zostawił ją z tym żalem i bólem. Jak jednak mógł wyciągnąć na powierzchnię kogoś, gdy sam tonął? Przyjął tłumaczenia i obietnice zmiany, po czym znów ją opuścił. Zostawił pod opieką babci, wierząc, że naprawdę da radę ją upilnować. Wyjechał na te głupie studia. W międzyczasie poznał przyszłą żonę i ona zajęła cały jego wolny czas. Tymczasem [Reader] tkwiła w tym bagnie. Sama. Bo choć Suzie się starała, nie rozumiała niczego. Nie przeszła przez to, co oni. Josepha nie było na miejscu, by mógł jakkolwiek zareagować. Dużo wyjeżdżał w celach badawczych. Gdy wracał, zwykle był tak zmęczony, że ledwo starczało mu czasu dla najbliższych.
Moment, gdy alkoholizm osiągnął apogeum, wrył się Jōtarō w pamięć jak osobista porażka. Był to dzień, gdy najstarszy z Joestarów opuścił świat żywych, by dołączyć do swojej ukochanej. Kūjō przyjechał na pogrzeb. W mieszkaniu walały się puste butelki. [Reader] awanturowała się z sąsiadką. Wykłócała się, gdy zabierano ją na izbę wytrzeźwień. Płakała i krzyczała na zmianę. Śmierdziało od niej sake. Włosy świadczyły o tym, że musiała ich nie myć od momentu zgonu. W ten sposób pożegnalną ceremonię spędziła w obcym miejscu. Kūjō pojechał do niej zaraz po wszystkim. Wtedy zdał sobie sprawę, jak naprawdę beznadziejnym był przyjacielem. W dodatku to nie on wyciągnął ją ze spirali choroby. Nawet tego nie umiał zrobić. Okazało się za to, że jego stary, upierdliwy dziadek nawet zza grobu potrafił sporo. Zapisał jej majątek w testamencie. Cały. Mogła z nim robić, co jej się żywnie podobało. Na koniec zaznaczył, że ma nadzieję na jej szczęście po wszystkim, co przeszli, i jest z niej dumny. Joseph nie zostawił nawet żadnego dłuższego listu. A jednak widocznie wiedział dokładnie, czego wtedy potrzebowała. Podziałało jak kubeł zimnej wody. Zapisała się na terapię. Kilka razy się potknęła, ale jej siła woli zwyciężyła. Przestała pić. Majątek zaś wpakowała w fundację Speedwagona. Zaczęła dla niej pracować, by zabić czas. Niedługo potem wynajęła mały domek w Morioh. Gdzieś w tym wszystkim jej relacja z Jōtarō uległa polepszeniu. Szczególnie po tym, jak kilka razy musieli ze sobą współpracować. Widywali się od czasu do czasu, niekiedy też dzwoniąc.
— Skąd wiedziałaś, że przyjechałem? — spytał Kūjō, chcąc zmienić temat.
— Higashikata-san mi powiedział. Wyrósł na ludzi — stwierdziła.
Mężczyzna poczuł się zdradzony. Spotkał go wczoraj wieczorem na chodniku i poprosił o dyskrecję. Wydawało mu się, że potrafi trzymać dziób na kłódkę. Przynajmniej przez jakiś czas.
W głębi serca wiedział jednak, że to z powodu troski. Jōsuke rzeczywiście stał się porządnym młodzieńcem. Pomimo całego zamieszania ze standami jakoś się pozbierał i teraz żył pełnią życia. Gdzieś w środku ukłuła go zazdrość. Komuś udało się to, czego on nie potrafił dokonać.
[Reader] zapatrzyła się przed siebie, po czym wyciągnęła paczkę papierosów z kieszeni kurtki.
— Chcesz? — zaproponowała, na co tylko pokręcił głową. Wyjął z płaszcza cygaro. — Och... Gdybym wiedziała, że biologom morskim tyle płacą, to poszłabym z tobą na studia — zaśmiała się sucho.
Jego praca bywała męcząca. Niejeden powiedziałby nawet, że nużąca. Tego jednak właśnie potrzebował. Jakiejś stałej. Czegoś, co nie zmienia się każdego dnia jak w kalejdoskopie. Zwierzęta miały pewne powtarzalne zestawy zachowań. Rośliny nie posiadały niewidzialnych mocy gotowych go zaatakować. Fauna i flora nie rzucała gróźb. Tak długo, jak trzymało się zasad, można było spać spokojnie. Odkrywanie morskich głębin przynosiło mu radość. Z początku wybrał tę dziedzinę tylko dlatego, że brzmiała jak normalny zawód. Z czasem jednak zakochał się w tym, co za sobą niosła.
Wpatrzył się w płomień wystawionej w jego stronę zapalniczki. Maleńki ogień drżał w podmuchach wiatru, gdy przykładał do niego końcówkę cygara. Nienawidził tego koloru pośrodku pomarańczu i czerwieni. Tego paskudnie żółtego poblasku, jaki dawał. Odcienia piasku na plaży i wschodzącego słońca. Bo był to JEGO kolor. Przypominał o tym, że kiedyś istniał. O bezkresnej podróży przez pustynię, o wrogach na każdym kroku, o rzeczach i ludziach, których należało poświęcić, by się go pozbyć.
Włosy [Reader] tańczyły w chłodnym powietrzu, próbując się uwolnić z prowizorycznego koka. Nic sobie z tego nie robiła, pozwalając im się chłostać po twarzy. Zaciągnęła się papierosem. Zapach nikotyny dopłynął do nosa Jōtarō. Zbierała się w sobie, by coś powiedzieć. Poznał to po sposobie, w jaki lekko przymrużyła powieki. Znał ją lepiej niż siebie samego.
— Wkurwiliby się na nas — rzuciła.
Z początku nie dotarło do niego, co ma na myśli. Gdzieś w podświadomości formowała się odpowiedź, ale mimo wszystko zadał pytanie:
— Kto?
— Avdol, Iggy, Kakyoin i Joseph — odparła. Próbowała opanować drżenie dłoni, wymieniając tak dobrze im znane imiona. — Wiesz, że wczoraj mi się śnili?
On też miewał takie sny. Chociaż koszmary byłyby bardziej odpowiednim słowem. Nigdy nie widział w nich twarzy przyjaciół. Ilekroć próbował sobie je przypomnieć, rozmazywały się w pamięci. Sylwetki wracały dopiero, gdy spoglądał na wspólne zdjęcie. A później znów tonęły. Gdzieś między krwawymi smugami a przeraźliwą pustką w jego umyśle. Wraz z nimi przychodziły bezsenne noce, zimny pot na rozgrzanej skórze i bezgłośne szlochy ściskające gardło.
— Chcieli nam dać w twarz. Tak mi powiedzieli. — Kobieta wypuściła wstrzymywany w płucach dym.
Zazdrościł jej tego. Jego mary miały pazury gotowe rozorać gardło. Trzymały ostre jak brzytwy noże. Były kłębowiskiem podekscytowania czekającym na śmierć. Żółte postacie stały na podwyższeniach, bezlitośnie wysysając ludzką krew. Najgorsze jednak było to, że on nigdy nie umierał. Zawsze zostawał do końca. Patrzył, jak giną inni. Przychodzili na piekielne egzekucje w kolejkach. Ustawiali się tłumnie i chętnie, by on nie musiał. Próbował się przepychać, ale zawsze wygrywali. Poświęcali się za niego, choć chciał ich zatrzymać.
— My w ogóle nie żyjemy, JoJo — stwierdziła, kierując na niego swój wzrok.
Czy to możliwe, by oczy straciły blask? By ich kolor wyblakł? Gdzie się podziała ta głębia, w której można się było zatracić? Niegdyś przenikliwe spojrzenie ziało pustką. Jakby lata temu zostało wyprane ze swojej wyjątkowej barwy.
— Nieprawda — zaprzeczył Jōtarō.
Siedział tuż obok niej. Wyszli cało z tej okrutnej masakry. Jego serce biło. Pompowało krew w każdej sekundzie istnienia. Czuł puls. Przebijał się w żyłach na nadgarstku. Płuca pobierały tlen zmieszany z dymem. Udało mu się. Nie był TAM.
— Nie żyjemy — powtórzyła dobitnie [Reader]. — To nie jest życie. Ludzie przed trzydziestką nie powinni czuć, że wszystko się skończyło i nic nie ma sensu.
Miał ochotę zaprotestować. Słowa chciały uciec z jego ust. Prawie się zaśmiał, gdy zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo sam pragnął się okłamać. Ludzki organizm był wspaniały. Nawet szczęście próbował sobie wmówić. Wszystko byle tylko przeć do przodu.
Miała rację. Odnosił wrażenie, jakby był nigdzie, a zarazem wszędzie. Nie poznał nikogo, a jednocześnie każdego. Zobaczył nic, a mimo to wszystko. Tak powinien się czuć Joseph, gdy odchodził z tego świata. Jakby wszystko miał już za sobą. Ale nie on, który jeszcze miał tyle lat życia do wykorzystania.
Ze zgrozą zrozumiał, że Dio jednak dopiął swego. Zatrzymał czas. Dla niego wciąż mógłby być TAMTEN szesnasty stycznia. Nie widziałby wielkiej różnicy. Wciąż w tym tkwił. Zakończył terapię. Miało być lepiej. Czemu więc wciąż wracał do tego, co było?
— O co ci tak naprawdę chodzi? — spytał Jōtarō. Zmęczyły go te podchody. Miał wrażenie, jakby ten jednostronny monolog przebijający szum fal stanowił jedynie przydługi wstęp.
Kobieta odwróciła wzrok w stronę wyfruwającej z gniazda mewy. Przez chwilę obydwoje oglądali, jak cierpliwie macha skrzydłami, znikając za horyzontem.
— Nie byłeś w domu na święta — odezwała się po przerwie.
To była prawda. Do dziś trzymał w portfelu kartkę od Jolyne. Jego córka narysowała wielką choinkę. Nie posiadała talentu plastycznego, ale nie miało to większego znaczenia. I tak kochał wszystko, co mu wysyłała. W środku, uroczo krzywymi literami, prosiła, by przyjechał obejrzeć jej szkolny występ. Kopertę zaadresowała jej matka. Nie wiedziały, gdzie przebywał, więc zostawiły pocztę w rękach fundacji Speedwagona.
— Skąd to wiesz? — spytał Kūjō, czując uścisk w okolicy serca.
— Bo ja byłam — odparła [Reader].
Zupełnie nie takiej odpowiedzi się spodziewał.
— A co na to… — Niewypowiedziana końcówka zdania zawisła w powietrzu. Nie zdobył się na to, by wypowiedzieć jej imię. Jutro już nie będzie jego. Na powrót staną się dla siebie obcymi ludźmi.
Jego żona z początku naprawdę lubiła [Reader]. Zapraszała ją na rodzinne obiady. Pozwalała jej trzymać na rękach małą Jolyne i bawić się z nią. Zdawała się uważać ją za część rodziny. Traktowały się nawzajem całkiem dobrze. Z czasem jednak kobieta zaczęła ją obwiniać o zachowanie męża. Poszukiwać powodu, dla którego Jōtarō zostawią ją i córkę na tak długo same. W złości rzuciła oskarżeniem o zdradę. Sama nie do końca w to wierzyła, ale od tamtej pory się nie widziały. Awantura z tamtego dnia nie była powodem rozwodu. [Reader] po prostu przypadkowo została wplątana w konflikt, który wcale jej nie dotyczył.
— Mała chciała, żebym przyjechała. Ona jakoś to wytrzymała. — [Reader] uciekła wzrokiem.
Czy go okłamała? Tego był prawie pewien. Nie miał jednak prawa dociekać. Zresztą i tak nie był w stanie nic z tym zrobić.
— JoJo, zobacz się z nią. Zobacz się z Jolyne przed rozwodem. — Chłodna dłoń spoczęła na jego własnej.
Kolejny raz tego dnia tak się do niego zwróciła. Ile czasu minęło, odkąd ktoś to robił? Nikt, kto go tak nazywał, nie stąpał już po tym świecie. Wspomnienie z przeszłości wypłynęło na powierzchnię. Ten jeden pocałunek w Kairze, o którym nigdy nie rozmawiali. Ciepło jej ust. Zapach jej skóry. Miękkość włosów. Moment, w którym wszystko wydawało się na miejscu, pomimo całego chaosu dookoła nich. Zdarzało mu się wracać do tej chwili. Czasem zadawał sobie pytanie: Co by było, gdyby...? Czy gdyby wrócił do tematu, wszystko potoczyłoby się inaczej? Może wyratowaliby siebie nawzajem?
Nie poruszył ręką. Udawał, że nie zauważa jej dotyku. Nie chciał, by zniknął. Było w nim jakieś niewypowiedziane pocieszenie. Ktoś, kto go rozumiał, siedział tuż obok. Nie musiał mówić. Odczytywała jego myśli. Znali się tak długo, że nawet z milczenia potrafiła wyczytać wszystko.
— Wydaje ci się, że tak jest lepiej. Myślisz, że ją chronisz. — Wzięła głęboki wdech. — Ale ona tęskni. Wiesz, co mi powiedziała przed przedstawieniem? Że napisała list do Mikołaja i poprosiła, żeby jej tata wrócił. Jedź do niej, zanim stracisz ją na zawsze. — Zabrała dłoń. Tak jak się obawiał. Zupełnie jakby zdała sobie sprawę z tego, że nie są już nastolatkami z TAMTYCH czasów.
Spojrzał na swoje niedopalone cygaro. Z końca unosiła się strużka dymu. Wiatr porywał ją w stronę jasnego słońca wznoszącego się nad Morioh. Nie chciał stąd jechać. Jakże dziecinne było to marzenie. Zostać tu, na plaży. Nie musieć się stąd ruszać. Po prostu zapomnieć o wszystkim. Trwać. W sercu poczuł ból. Ten sam, który przychodził nocami, gdy wszyscy już spali. Przygryzł wargę. Poczuł smak krwi. Potrzebował tego. By przypomnieć sobie, że żyje. Paznokcie boleśnie wbijały się w zaciśniętą pięść, gdy próbował opanować drżenie ciała. Samotna łza zakręciła się w kąciku oka. Zamrugał intensywnie, by się jej pozbyć. Pochylił głowę, zasłaniając twarz czapką.
Chciał powiedzieć cokolwiek. Jakiekolwiek kłamstwo, żeby przekonać ją i siebie, że jest dobrze. Że świetnie wybrał. Nie żałuje. A jego żona z córką będą teraz wiodły samotne, ale bezpieczne życie. Lepsze, bo jego w nim nie będzie.
— Boję się. — Zdanie samo opuściło usta Jōtarō, gdy przyłożył ręce do głowy. — Nie dam rady. — Wiatr ostro szarpnął płaszczem. Na ten dźwięk zadrżał jak ranione zwierzę. — Nie chcę znowu zostać sam — bełkotał.
Gdzieś między świstami powietrza dochodziły do niego kojące słowa. Nie potrafił ich rozróżnić w szumie. Nie wiedział nawet, czy to morze, czy dźwięk w jego uszach. Oddychał ciężko, próbując złapać powietrze. Płuca paliły rozpaczliwie, gdy haustami łapał oddechy. Jakby stał się falą. Dziko pędzącą na spotkanie brzegu. Czekał na moment, gdy rozbije się o skały. Wszystko zdawało się nakręcać. Do momentu, gdy dotyk dłoni powrócił. Ręka ostrożnie głaskała jego plecy. Miarowo przesuwała się w dół i w górę. Spokojne szepty zdawały się stawać coraz wyrazistsze. Wdech. Wydech. Nie jesteś TAM. Nie jesteś SAM. ŻYJESZ.
— Zostań ze mną — wyrwało mu się między szlochem wstrząsającym całym ciałem.
— Nigdzie się nie wybieram — odparła [Reader].
Nie odważył się jej spojrzeć w oczy. Nigdy, przed nikim nie pokazywał się w takim stanie. Zwykle chował się, próbując przeczekać ataki paniki. Nawet żona go takim nie widziała. Po ślubie przez jakiś czas czuł się lepiej. Szczególnie po tym, jak na świat przyszła Jolyne. Najjaśniejszy punkt jego życia. Drobna kruszynka, którą obiecał chronić. Przynosiła mu tyle radości, że na moment przegonił smutek ze swojej głowy. Przez jakiś czas naprawdę wszystko było lepiej. Jakby ciemna pustka wewnątrz została czymś zapełniona. Aż zdał sobie sprawę z tego, że nic nie może trwać wiecznie. Bo stanowił zagrożenie. Wtedy wycofał się z rodzinnego życia.
A teraz [Reader] tu była. Patrzyła na niego. Na ten wrak, którym się stał. Na żałosnego człowieka. Nic mu się nie udało. Do tej pory wmawiał sobie, że idzie mu nieźle. Bo w przeciwieństwie do niej, zachowywał pozory. Ludziom pokazywał się jako zdrowy człowiek. Takim go widzieli. Dawali się oszukać. Teraz dotarło do niego, że wcale nie wygrał w tym głupim wyścigu. Ona nie udawała i przez to było jej trochę lżej. Przynajmniej miała odwagę pokazać się innym bez kłamstw i przemilczeń.
W jej oczach nie dostrzegł tego, czego się obawiał. Nie było poczucia wyższości. Nie było też litości. Tylko zrozumienie. Jakby wiedziała dokładnie, co znajduje się w jego sercu.
Nie wiedział, ile jeszcze czasu siedzieli na plaży. Tępo wpatrywał się w bezkresny horyzont, próbując nie myśleć o niczym.
Biała mewa wróciła, radośnie pokrzykując. Teraz w towarzystwie.
— Jedź ze mną na Florydę. — Słowa głucho rozbrzmiały w ciszy. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz naprawdę poprosił kogoś o pomoc. — Boję… boję się, że nie dam rady zobaczyć Jolyne…
Myśli kłębiły się w jego głowie. To był właśnie prawdziwy on. Jego uczucia skrywane przed światem. Co miał powiedzieć córce? Jak się wytłumaczyć? Czy uwierzy, gdy powie prawdę? A może lepiej było nie mówić nic?
— JoJo, wiesz, że to się jej nie spodoba… — zaczęła [Reader], spoglądając na swoje stopy.
Gdy to powiedziała, zaczął żałować, że w ogóle o cokolwiek poprosił. Nie miał prawa wymagać, by nagle rzuciła swoje życie i wyjechała razem z nim. Ani narażać jej na awanturę z jego żoną…
— …ale jeśli ci zależy… to pojadę — dokończyła.
Bezwiednie pokiwał głową. Nie będzie sam. Ta świadomość zdawała się wlewać do środka jego ciała. Czuł, jak napięte dotąd mięśnie rozluźniają się.
— Chodźmy stąd. — Kobieta lekko pociągnęła go do góry.
Na plażę powoli zmierzało kilka osób. Jeśli chcieli ich uniknąć, rzeczywiście powinni się zbierać. Papieros i cygaro leżały niedopalone w piasku. Zadeptał je butem. Zniknęły pod podeszwą, w oceanie żółtych ziaren. Rzucił ostatnie spojrzenie na morze. Miał swoją chwilę. Czas wziąć się w garść i zmierzyć się z tym, co go czeka.
Kiedy jednak podniósł głowę, ujrzał plecy [Reader]. Jej włosy szarpał wiatr. Gumka musiała gdzieś upaść. Przez moment wydawało mu się, że znów ma siedemnaście lat. Poprawił czapkę. Tym razem będzie inaczej niż w dotychczasowym beznadziejnym życiu. Tym razem nie był sam.
12 notes
·
View notes