23 Maja 2024, Czwartek🌻:
Miałam napisać tuż po maturach, wiem, ale okazało się, że byłam bardziej zestresowana niż sądziłam (a może bardziej niż byłam skłonna przyznać...) i wkrótce po tym, jak wróciłam do domu, dostałam takiej migreny, że pierwsze trzy dni wakacji spędziłam zamknięta w pokoju, wymiotując z bólu. Trzeciego dnia nie brałam już nawet żadnych leków, bo od łykania ich najczęściej na czczo strasznie bolał mnie żołądek. Ale przetrwałam! I nawet dało mi to trochę do myślenia — ogarnęłam jak bardzo jestem wypluta, fizycznie i psychicznie. Bo zauważyłam, że migreny u mnie mają podobną funkcję co przeziębienie — mają mnie zmusić do odpoczynku, kiedy za bardzo się forsuję, i właśnie to ostatnio robiłam. To w kwestii fizycznego dobrostanu, jeśli chodzi o psychiczny, to czuję, że coś jest nie tak, kiedy zaczynam co chwilę ryczeć o najmniejszą pierdołę. Biorąc to pod uwagę, wypisałam się z egzaminu C1 pod koniec lipca (rodzice byli wściekli, bo zaliczka przepadła), wszystkich półtoragodzinnych lekcji angielskiego, na które miałam chodzić dwa razy w tygodniu przez następne dwa miesiące, kursu prawa jazdy i odwołałam rozmowę o pracę w Burger Kingu. I nie żałuję. Teraz mam ponad 4 miesiące wakacji, które zamierzam przeznaczyć na odpoczynek.
Wracając jeszcze na chwilę do tematu migren, dzięki tej specjalnej diecie, na którą przeszłam, wiem na razie, że migreny wywołują u mnie pomidory, aspartam i ocet. Zostało mi co prawda jeszcze sporo produktów do wypróbowania (obecnie jestem na etapie testowania truskawek), ale zawsze to jakiś początek.
Dzisiaj i jutro mam do własnej dyspozycji, za to w weekend jadę z siostrą do Olsztyna. Miała jechać z koleżanką, ale ta wykręciła się w ostatniej chwili, więc bierze mnie, bo szkoda jej było odwoływać wyjazd. Na resztę maja nie mam żadnych planów, początek czerwca spędzę pewnie na wysyłaniu aplikacji na studia, za to 22 czerwca są dwie jakże zajebiste i ironicznie zbieżne daty: Summerween, czyli Halloween, ale latem oraz 7 urodziny Nicolasa! Nie wiem czemu to dla mnie takie ekscytujące, ale nic nie poradzę. W końcu jak często się zdarza, żeby czarny kot miał urodziny w Halloween albo, jak w tym przypadku, Summerween? Spojler: rzadko. Namówiłam siostrę żeby zrobić mini przyjęcie urodzinowo-summerweenowe. Nic wielkiego, tylko ja, siostra i Nicolas, maraton filmowy, kostiumy (ja — wiedźma, Nicolas — mój chowaniec, siostra — diabełek) i wycinanie arbuza. Pomysł może dziecinny, ale ja skorzystam z każdej możliwej okazji, żeby zrobić coś głupiego.
À propos głupich i dziecinnych rzeczy, byłam dzisiaj na paznokciach:
Kocham szopy pracze, więc jak tylko zobaczyłam tę naklejkę to nie mogłam się powstrzymać xD. Szopy to moje drugie ulubione zwierzęta! Smoki są na pierwszym miejscu, koty na trzecim, a na czwartym — kozy.
A teraz trochę mniej przyjemny temat. W dużym skrócie, moja siostra chce jechać na studia do Wrocławia i robić karierę pod okiem jakiegoś tam profesora, a ja chciałbym jechać do Zielonej Góry i studiować literaturoznawstwo. Powód? Interesuje mnie to. Problem w tym że uczelnia na którą chce iść moja siostra nie ma własnego akademika i prawdopodobnie trzeba będzie wynająć jej mieszkanie (wynajęcie pokoju nie wchodzi w grę — jest tak głośna, że wywaliliby ją po tygodniu). Łączne koszty jej utrzymania wyniosą około 4500-5000 zł, a moje (w akademiku, ze stypendium dla niepełnosprawnych, które zapewnia uczelnia) 1500 zł albo 1000 zł licząc że ze stypendium będę opłacała akademik. Rodzice dali mi do zrozumienia, że utrzymanie nas obu będzie zbyt dużym obciążeniem, a jako że "moje studia to tylko widzimisię, bo ambicji to ja nie mam, skoro chciałabym pracować w bibliotece", za to studia mojej siostry to inwestycja, która zwróci im się z nawiązką, dali mi wybór: zostaję w domu i albo idę na studia gdzieś blisko, albo szukam pracy, lub jadę gdzie mi się żywnie podoba, ale nie mam prawa od nich chcieć nawet złotówki. I to też była jedna z przyczyn, dla których stwierdziłam, że nie ma sensu iść w te wakacje do pracy — nie zamierzam nawet rozważać zostania w domu, więc wygląda na to, że dość się już napracuję jeszcze zanim skończę studia.
Żeby tak nie marudzić na sam koniec dodam, że zrobiłam ciastka... Głównie dlatego, że dostałam kiedyś od jakiejś ciotki czekoladę 100% (!!!) i, jak nietrudno się domyślić, była nie do zjedzenia. A co się robi z czymś niezjadliwym? Oczywiście dodaje do ciastek! Wbrew pozorom nie są złe, ale musiałam dodać sporo cukru, żeby zrównoważyć smak. 100% jest jednak za gorzka, ale taką 80-90% uwielbiam dodawać do chocolate crinkles zamiast 60% która jest w przepisie — chociaż to może kwestia tego, że czekolada jest rozpuszczona i dodana do ciasta, a nie połamana, dlatego nie ma takiego szoku, jaki jest kiedy jesz słodkie ciastko i natrafiasz na kawałek czegoś kwaśno-gorzkiego (bo taka czekolada 100% smakuje po prostu jak samo ciemne kakao). Zastanawiałam się czy nie zużyć jej właśnie do nich, ale ta czekolada, którą miałam była z dodatkiem skórki pomarańczowej i nie byłam pewna jak wyjdzie, więc zrobiłam zwykłe pieguski.
Pozwólcie że tym słodko-gorzkim akcentem zakończę dzisiejszego posta, bo od jakichś dwóch tygodni staram się dbać o higienę snu (wykształciłam nawet pewien rytm dobowy, w którym śpię od 23 do 6 i muszę przyznać że bardzo mi on pasuje). Idę spać.
PS. Nie mam pojęcia ile te ciastka mają kalorii! 🎉 Kusi żeby policzyć, ale wolałabym tego nie robić. Najbardziej boję się że nie będę mogła zasnąć i policzę po prostu z nudów (kaloryczność produktów które użyłam mam w głowie i pamiętam ile dokładnie ich dałam). Jedni ludzie liczą owce, kiedy nie mogą zasnąć, a inni kalorie...
PPS. Jutro będą zdjęcia Nicolasa!
27 notes
·
View notes
29-04-2024
Dzień dobry, pamiętniczku. Uczcijmy minutą ciszy mój raz-do-roku-manikjur. Ciiii~~~~~~sza. Wczoraj bezwiednie, tworząc projekt, odgryzłam całą emalię z paznokci (z jednego całkiem, z kilku częściowo). Ech. Ale na wakacjach miałam piękne pazy i czułam się jak dorosła, zadbana kobieta. xD
Dziś źle spałam - chyba jednak, cóż, jestem chora. Zanim dostanę leki na ten pęcherz mam czekać na wyniki posiewu - w lepszym scenariuszu będą dziś wieczorem, w gorszym jutro wieczorem. Ech. Jadę na lekach przeciwbólowych, clotrimazolum i akceptacji zbyt częstych wizyt w WC (a przez to słabego snu).
Wczoraj byłam tak przebodźcowana, że nie uszyłam tego projektu. Ech. Wpadałam z jednej króliczej nory w drugą, rozkojarzenie maksymalne, ale o tym zaraz.
Wczoraj na zajęciach, przez te 8h, mieliśmy zarazem pierwsze i przedostatnie spotkanie z prowadzącą jeden z przedmiotów. MEGA babeczka. Imponuje widzą, imponuje doświadczeniem, budzi zaufanie tym, że w życiu od 20 lat zarabia na tym czego nas naucza (kolejna nauczycielka, która zaczyna znajomość z grupą od "drodzy państwo, jestem wciąż szkolącym się praktykiem." i to tak bardzo czuć, tak bardzo różnią się te zajęcia praktyków od pracowników stricte akademickich, ech, bardzo mnie to cieszy, bo czuję vibe w jakim ona na co dzień pracuje, jaki sama znam z pracy czy z rozmów z pracującymi znajomymi). Imponuje również sposobem przekazywania wiedzy i takim brakiem nadęcia: totalnie bez problemu odzyskuje naszą pełną uwagę, gdy ma coś ważnego do powiedzenia, ale też z przyjemnością pozwala nam na burze mózgów do której się włącza z humorem, podrzucając pomysły, zadając trudne pytania czy pozwalając na dygresje. I z tych dygresji też potrafi wyciągnąć wnioski i włączyć je jako przykłady do prezentowanego tematu. Mi imponuje jeszcze jedną rzeczą: to był nasz pierwszy 8h blok ćwiczeniowy i zarazem przedostatni (za miesiąc kolejne 8h), bo zbierając zgody na indywidualny tryb nauczania itp dowiedziałam się, że ta Pani poza byciem znakomitą profesjonalistką w swojej dziedzinie i mamą (jej dwa główne zawody, szacun, że tak fajnie o tym mówi <3) jest również nomadką. Od stycznia do teraz jej bazą była południowa Azja (dlatego miałam problem, by się z nią złapać :P). OMG marzę o takim żyćku i podziwiam osoby, którym się udaje tak żyć. Jednak fakt, że pani NIC nam o tym nie powiedziała prezentując się też dał mi ogląd na jej profesjonalizm w temacie. Świetna babeczka.
Jednak mimo wszystko intensywna dawka wiedzy, praca kreatywna, przez 8h, z trzema przerwami dała się we znaki. Byłam bardzo zmęczona. Ale - co fajne - znowu uparłam się, żeby wynieść z tych zajęć jak najwięcej się da, czynnie uczestniczyłam w burzy mózgów i to znowu się opłaciło. Po zajęciach pani prowadząca powiedziała, że tym kilku aktywnie uczestniczącym w zajęciach osobą daje 5. Dostałam 5! I jeszcze przegadałam z nią kwestię zaliczenia przedmiotu - nie muszę zaliczać sama, mogę skorzystać z tego co wypracowałyśmy na zajęciach w grupach maksymalnie 3 osobowych. Rzecz w tym, aby to później merytorycznie zaprezentować - jeżeli będę mogła to będę prezentować, a jeżeli nie będzie mnie to biorę na siebie graficzne sklejanie prezentacji. I na razie to tyle, ale na pewno wrócę do tematu tego przedmiotu, bo widzę go bardzo "moim", czuję to, to Project Management, ale też dotykamy bardzo nowego, dopiero od 2 lat akademicko nauczanego, badanego i wyodrębniającego się zagadnienia Employer branding.
Ciekawi mnie to. Zobaczymy jak to zagadnienie (i badania nad nim, kierunek w jakim pójdzie eksploracja tematu) będzie stało za 2 lata, ale póki co przykleiłam sobie do notatnika jarzeniowo-żółtą karteczkę w miejscu tych zajęć. Na kartce napisałam "Pomysł na pracę dyplomową: EB + AI" - zobaczymy, brzmi spoko, wymaga skonsultowania i sprawdzenia czy za te 2 lata temat nie umrze, a mi zajaranie nie zwietrzeje.
To zaskakujące jak inaczej jest studiować mając te 30 lat na karku i wiedząc co się lubi, gdzie są mocne strony itp. Wszędzie widzę dla siebie szanse, albo dość szybko rezygnuje z tematów, które wiem, że mnie nie jarają. Gdybym miała taką samoświadomość i wiedzę, doświadczenie mając 19 lat... Kurde, tyle nerwów bym zaoszczędziła!
ANYWAY - na ćwiczeniach pracowałyśmy w grupie nad Case Study. Mogła to być firma (mała, duża, średnia; istniejąca, upadła albo taka, którą chcemy założyć; o zasięgu międzynarodowym lub krajowym itp), organizacja pozarządowa (NIC o mechanizmach takich organizacji nie wiem, więc nawet nie wiedziałabym od czego zacząć, jak szukać plusów i minusów - ten temat wymagałaby researchu w tym obszarze od absolutnych podstawowych definicji i konstrukcji) albo inne przedsięwzięcie... i tu mi wskoczył pomysł, zapytałam na forum "A czy może to być event?" - za pytanie dostałam pochwalę i propozycję by ze swoim projektem iść w tę stronę, bo takich projektów jeszcze nie było na tej uczelni na zaliczenie tego przedmiotu (i oczywiście temat podłapało kilka osób z grupy, więc mamy kilka grup, każda opowiada o evencie).
Ech. Potem był etap eliminacji tematu, który chcemy omawiać (ja miałam dwa pomysły na eventy, potem doszedł trzeci, ale wolałabym, abyśmy zadecydowali demokratycznie w grupie i zrobiły burzę mózgów). Trochę to trwało. W końcu doszłyśmy do zgody, omawiamy jeden, coroczny festiwal i jego problem. Podzieliłyśmy się pracą, ale co godzinę zajęciową okazywało się, że prowadząca wprowadza nowe zagadnienie, nowy aspekt względem którego oczekuje, że poddamy analizie naszą wybraną firmę/organizację/event. I znowu trzeba było dzielić się pracą i szukać.
Ech. Szukanie było spoko. Rozmowy o projekcie były spoko, tylko ten szum, głośność i wiele rozmów przy wielu stolikach doprowadził mnie do bólu głowy. No i do tego nasza grupowe koło wzajemnej adoracji "cool kids" z ostatniej ławki (bo ze mną studiują bardzo młodzi ludzie, a niektórzy z nich nie ogarniają, że studia to nie liceum i próbują przemycić szkolne standardy np: siadanie w ostatniej ławce by się kitrać przed facetkom i gadać wtedy, gdy facetka "nie zauważy" czyli wtedy, kiedy sama zaczyna coś mówić - to cholernie przeszkadza, takie buczenie z pogłosem, a na pytania "drodzy państwo, coś chcieliście dodać? Przeszkadzacie mi w prowadzeniu zajęć, a nie wiem czy czekacie, aż oddam wam głos czy po prostu chcecie wyjść, omówić coś prywatnego? Czy robimy przerwę?" - oni też tego nie kminią, nie widzą w tym partnerskiej, uczciwej propozycji, a jedynie reprymendę. Zachowują się jak przyłapani szkolniacy, prostują się w krzesłach, ręce chowają pod blatem stołu i wypalają "my nic nie mamy dodania, nic się takiego nie dzieje", ech i za raz buczą dalej, gówniarzerskie to strasznie).
Ech. U "cool kids" co zjazd od jakiegoś czasu dzieje się coś, co łatwo wyczuć, bo napięcie furkocze pod sufitem. Jest to czytelnie nie tylko dla mnie, ale już słyszałam o tym od innych osób. Więc chyba tak, jak mi się wydawało, oglądamy coś bardzo młodzieńczego, co dla kogoś może mieć finał piękny, a dla kogoś innego tragiczny. Otóż dwie laski rywalizują o względy jednego chłopaka - tego, który podczas pierwszego zjazdu spontanicznie usiadł ze mną w ławce (przede wszystkim jest BARDZO przystojny, a tamtego dnia dał się poznać jako bardzo miły, pomocny, czarujący, chociaż też bez skrępowania arogancki i pyszny - miałam flashbacki do swojego pierwszego dnia studiów architektury, gdy NAGLE wybrał mnie z tłumu najpiękniejszy chłopak na roku, siedział ze mną, z nikim innym nie rozmawiał poza mną, a budził zainteresowanie absolutnie wszystkich... no i skończyło się to bardzo skomplikowaną i ostatecznie niezbyt miłą relacją, która jednak miała na moje życie olbrzymi wypływ). Pomyślałam wtedy, że luz, podobny schemat, ale inni ludzie, inny czas, nowe rozdanie, nie ma co się nastawiać źle. Ale jeszcze tego samego dnia, po 10h zajęć, podczas ostatniego bloku ćwiczeniowego, chłopak potem mi nieco podpadł (stereotypowe myślenie o ambicjach i rolach płci w społeczeństwie min. kobieta nie powinna zarabiać, ani marnować czasu na naukę, ani w ogóle nie powinna robić nic co "niemoralne", lepiej, aby dbała o dom, porządek, gotowanie i wychowanie dzieci - OŁ NOŁ, weszłam z nim w polemikę na forum grupy, bo to były jego wnioski na temat wspólnie oglądanego na zajęciach filmu. Zupełnie inne wnioski wyciągnęłam z prezentowanego na ekranie życia bohaterki, która najpierw pracowała ponad siły w domu publicznym, która została pobita i wyrzucona z pracy za zajście w ciążę z klientem, a która znalazła dla siebie i dziecka bezpieczne miejsce do życia, pracę, wsparcie; która zarabiała codziennie na utrzymanie siebie i dziecka swoim talentem, która miała frajdę z wykonywanej pracy, która była wspierana przez patchworkową rodzinę i która dawała innym członkom tej rodziny wsparcie min. podczas jednej sceny rozlewając zupę do misek - a podczas wielu innych scen widzieliśmy ją podczas tańca, który dawał jej frajdę) i który - zaskoczenie - ostatecznie chyba będzie moim współpracownikiem (Chyba o tym pisałam, 2 tygodnie temu wstępnie weszłam z nim w negocjacje względem biznesu, który planuję rozkręcić, bo okazał się być bardzo kompetentny w obszarze, którego ja nie czuję; Oddzwonił do mnie, uprzejmie odpowiedział na masę pytań, tak zawodowo i pracowo zdaje się być bardzo dobrym współpracownikiem - nie wiem w sumie jakie jest jego stanowisko wobec mnie i czy o tym co ze mną omówił w ogóle powiedział swojej grupce przyjaciół? Wcześniej nad tym nie rozmyślałam, nie wiem jak jest, teraz o tym pomyślałam... ale w sumie jeżeli te dziewczyny wiedzą o naszych ustaleniach, to może to poniekąd tłumaczyć ich zachowanie wobec mnie. Takie trochę wrogie? Takie z rezerwą? A może po prostu tu już jest ta przepaść wieku odczuwalna i zwyczajnie mnie nie lubią, tak charakterologicznie? Nie wiem. Trudne to mimo wszystko jest dostawać ostracyzmem w grupie, ech, a od nich to czuję...).
No więc są dwie dziewczyny i ten chłopak. Chłopak piękny i kompetentny. Do tego markowo i modnie ubrany zawsze. Każda z dziewczyn ma inny styl ubioru, inny typ sylwetki (skrajnie różne), inny vibe i inne kompetencje. Jedna jest na tych studiach, bo w sumie nie wie co chce studiować i czy chce studiować. Skończyła szkołę średnią i poszła jak resztą rówieśników na studia do dużego miasta. Dla niej ważniejsze niż wiedza jest możliwość spotkania rówieśników (wiem, bo o tym mówiła na zajęciach). Druga dziewczyna jest troszkę starsza (i bardzo lubi o tym przypominać), to jej drugie studia, bardzo ambitna i bardzo wygadana. Dobrze zarabia, pracuje na odpowiedzialnym stanowisku w korpo. WIE po co przyszła na te studia.
Miałam okazję współpracować w poprzednik semestrze z każdą z nich. Pierwszej trzeba było wyjaśniać jak pracować, streszczać jeszcze raz clue tematu zajęć, wyjaśniać o czym dotąd były zajęcia, dokładnie wyjaśniać czego się od niej oczekuje, a z drugą robota szła jak burza. Migiem. Porozumiewałyśmy się hasłami, celnie realizując zagadnienia. Naprawdę czułam, że ona akurat zarządza sobą i ludźmi w grupie świetnie. Do tego zupełnie nie ma tremy przed wystąpieniami publicznymi, błyskotliwie myśli, pytania wykładowców traktuje jak zaproszenie do dyskusji, nie traktuje ich jak nagan (jak ta pierwsza - ta pierwsza to taki przestraszony króliczek, który nie rozumie co robi, po co to robi, czego ktoś od niej chce. Też się z nią utożsamiam, bo pamiętam jak taka byłam podczas pierwszego roku studiów ever). Proponowałam nawet, żeby została starościną, bo moim zdaniem ma wszystkie kompetencje ku temu, ale... ech. Ona nie chce. I nadal xD nie mamy starosty/starościny, hahaha, anarchiczna grupa na uczelni.
O ile przez pierwszy semestr jeszcze ludki wybadywały grunt i ludzi, każdy był niepewny i bardziej zajmował się swoim interesem, o tyle teraz już wjechał aspekt akceptacji w grupie, przez to ta błyskotliwa dziewczyna jakby... straciła błyskotliwość. Dostosowała się do tej pierwszej. Przedtem na głos dyskutowała (min. ze mną) pomysły, dawała hipotezy, wysuwała bardzo celne wnioski. A teraz dostosowała się do cichego szeptania z "cool kids" podczas ćwiczeń w ostatnich ławkach. Teraz nie wyciąga już wniosków, tylko prostuje się gwałtownie na krześle z dłońmi na udach i daje durne wymówki jak wykładowca zwróci uwagę, że gada.
Trochę to przykre...?
Trochę szkoda?
Bo to trochę tłamszenie własnego potencjału...
Bo kolejna sprawa - właśnie ten chłopak. ZAWSZE te dwie dziewczyny siedzą po jego dwóch stronach i trajkoczą szeptem. Do niego. xD Go nigdy nie słyszę, ale one napieprzają na zmianę jak najęte, a ten ich szept jest coraz bardziej wysoki i nerwowy. Zabawne (i wkurzające też) jest to, że on ledwo co mówi. A wywołany do odpowiedzi jest tak cholernie kulturalny, grzeczny, czarujący i grający na zwłokę (ale dzięki temu zawsze wyratowuje się z sytuacji), że od kilku zjazdów, kiedy tylko gość się odzywa zauważyłam, że inne osoby, spoza grupy "cool kids" przewracają oczami. xD Serio, on otwiera budzie mówiąc jak bardzo powoli i bardzo grzeczne, bardzo okrągło, bardzo wręcz książkowo, jak jakiś Pan Darcy z czasów regencji "Rozumiem, że chce pani, abym zreferował w podpunktach zagadnienie XXX? Jak najbardziej mogę to zrobić. Zacznę, jeżeli pani pozwoli, od aspektu, który najbardziej przykuł moją uwagę i który wymaga głębszego zastanowienia według mnie..." - a połowa sali wywraca oczami, albo ledwie powstrzymuje uśmiech. Wydaje mi się, że to nie jest mimo wszystko szydera, że to bardziej taki próg zwalniający tej naszej dyskusji. Coś takiego, że wszyscy wiedzą, że coś jest INACZEJ. Robi się nagle poważniej, przesadnie grzecznie i wolniej, a napięcie rośnie, bo chodziło przecież o kilka haseł, jedno zdanie, a dostajemy ich w nadmiarze. Niemniej, biorąc pod uwagę moją ostatnią rozmowę telefoniczną z nim (merytoryczną i naprawdę w porządku) mam teraz wobec niego o wiele więcej ciepłych uczuć - może jest po prostu na spectrum Aspergera? Bo to jak on mówi to na 100% nie jest fałsz, ani trolling. To jego styl wypowiedzi. Potrafi szybciej i mniej "w stylu okresu regencji", ale tak naprawdę trudno mieć do kogoś pretensje, że używa poprawnej polszczyzny i mówi pełnymi zdaniami.
Jestem na chłopaka bardziej otwarta teraz - okaże się jak ta znajomość się potoczy.
Anyway - wydaje się, że chłopak jest bardziej zainteresowany tą "błyskotliwą", można powiedzieć, że wczoraj widzieliśmy, że obydwoje są zainteresowani tą relacją. Chichranie, spojrzenia itp. Ale czuć przez to jeszcze mocniej napięcie i wzmarza się buczenie ze strony ten pierwszej dziewczyny i zaangażowanie w imbienie całego grona "cool kids".
[Jak zaproponowałam tą błyskotliwą na stanowisko Starościny, ona od razu wyznała, że mogłaby być zastępcą, że lepiej, aby Starostą został ten "przystojny" chłopak... i być może koleś ma kompetencje, nie wiem niestety, nie miałam okazji z nim współpracować, po prostu nie wykazał się do tej pory ani inicjatywą, ani działaniem w obszarze kontaktu z wykładowcami czy dziekanatem. On sam nie odpowiedział nic na tę wysuniętą kandydaturę, potem na niego głosowała cała grupka "cool kids" i tyle...]
To taka grupka, co patrzy na resztę z wyższością, daje znać, że dużo fajnych rzeczy wspólnie robi po zajęciach i wokół której skupia się reszta trochę biernie obserwując ich animusz. Ech. Czuć taką szkolność.
Ja zostaję więc outcasterem, mam swoje sympatyczne koleżanki. On też nie czują się zaimponowane opowieściami kto i ile wypił czego, a jedna - ta moja ulubiona gotka <3 - sama z siebie zauważyła, że kurcze, nie rozumie dlaczego ta "bystra" dziewczyna z nimi trzyma, że przecież taka fajna była, takie ma doświadczenie, tak była odważna (gotka ją za tą odwagę i szybkie, merytoryczne riposty podziwiała - sama jest posrana z tremy jak ma się odezwać) a teraz jakby cofnęła się w rozwoju, jakby stłamsiła swoje najlepsze cechy.
No. Jak wczoraj opowiedziałam mojemu chłopakowi, że na zajęciach było głośno, ale ciekawie, to tylko się uśmiechnął "Niech zgadnę, fan club tego chłopaka?". xD No, chyba jednak narzekałam na ich buczenie podczas zjazdów częściej niż myślałam.
Poza tym... Wracając.
Nie mieliśmy z kim zostawić pieska na weekend. Też dłuższa historia - miała być u moich rodziców do dziś. Ale moja siostra potrzebowała opieki nad swoim pieskiem, bo robili test górski: zabrali swojego 8-mio miesięcznego synka na pierwszą wyprawę w góry by sprawdzić czy w ogóle planowanie wyjść/tęsknienie za górami w najbliższym czasie ma sens. Bardzo za tym tęsknili obydwoje (od jakiegoś czasu to ich wielka pasja). Oczywiście marzyli o tym, żeby zabierać misia na szlak, ale wiadomo, nic na siłe, rzeczywistość zweryfikuje czy to możliwe. Bo dotąd młody sypiał i im dawał spać tylko w domu. Kiedy wyjeżdżali do dziadków (ze strony Szwagra) noce były nieprzespane dla całej trójki. A dziecko w ciągu dnia było bardziej nerwowe, wymagało więcej uwagi, co budziło więcej stresu i tak dalej. Więc po co sobie i młodemu fundować stres? Ech. Dlatego chcieli sprawdzić jak im wyjdzie... I dla tego zakładali najgorszy scenariusz: młody ryczy, wierci się, trzeba się zmieniać w noszeniu go, oni zmęczeni w opór i do tego piesek ciągnie i wymaga uwagi. Dlatego potrzebowali oddać pieska moim rodzicom pod opiekę. A moi rodzice sami z dwoma psami na spacerku to zły pomysł, nie mówiąc o tym, że pieski mogą zacząć walczyć o dominację itp. Ech... Postanowili, że jadą w góry, opłacili hotel, wszystko zaplanowali, rodziców poinformowali, że jadą i że ich piesek zostaje u bapsi i psiadka na weekend... Nie mówiąc tego nam - myśleli, że wrócimy z wakacji i weźmiemy psa, bo oni ciągle jakoś nie przyswajają, że nasze studia zaoczne to najczęściej 12h i 12h w dwa jedyne wolne dni, często na uczelni stacjonarnie (w tym semestrze). Że nasza sunia po prostu nie ma z kim wtedy wyjść na spacer i z tęsknoty może zacząć szczekać, co może odpalić znowu sąsiada z dołu... i zgotować nam więcej problemów do zmartwień, stresu i zburzenia poczucia bezpieczeństwa.
Eh... No ale kminię. Rozumiem, że oni też potrzebują tego wypadu w naturę - inaczej zwariują, dla nich góry to paliwo do żyćka, rozumiem to. Dlatego w piątek jechałam po psa do rodziców (a nie jak planowałam przed wyjazdem na urlop - odebrać ją dziś, w poniedziałek, po zjazdowym weekendzie, po pracy). Tęskniłam za małą - to fakt, wykochałam ją bardzo, cudowna kruszynka <3 (w ogóle zobaczenie jej po tylu tygodniach i takie trzeźwe spojrzenie na tego malucha było ciekawe: jest większa niż mi się wydaje być, a jej futerko jest znacznie bardziej mięciutkie niż można zkładać - wydaje się mieć bardziej szorstką sierść, a wciąż jest puszysta i aksamitnie gładka), fanie było się spotkać z rodzicami, ale wróciłam też zmęczona...
Nie udało się nam załatwić opieki żadnego chętnego psio-wujka czy psioci na weekend, więc nasza sunia cały weekend była z nami na uczelni. xD To wymagało zaskakująco sporo Tetrisa. Było trudno, ale daliśmy radę. Niestety to też było stresujące dla pieska... A to najgorsze, mam nadzieję, że takie sytuacje awaryjne nie wypadną już. Fajnie, że dało się jednak wszystko rozwiązać kompromisem i że władze uczelni nie miały z tym problemu.
ALE co fajniejsze: siostra cały weekend relacjonowała mi ich wypad w Karkonosze - młody czuł się wspaniale, miał warunki jak pączuś w maśle. Pogoda dopisała. Dzieciak całą drogę na szczyt przespał wtulony w tatusia (xD kwiczałam xD siostra też - co za sytuacja, najcięższa część podróży przespana), a w drodze na dół sobie słodko, dziecięco gadał. Po prostu coś tam "ga-ga-ga-ga!" z różną intonacją patrząc to na tatę, to na mamę i się chichrając, marszcząc, oburzając, zachwycając i w ogóle przeżywając. Nie wiadomo co przeżywał, może to, że jest wytrzęsiony, może, że fajne widoki, albo inne powietrze. Wszystkich nas cieszył jego gawędziarski entuzjazm (siostra przesyłała mi filmiki: Szwagier pyta "Co jeszcze powiesz mamie?", a młody patrzy w obiektyw telefonu siostry i "gagagaga-GA!" xD no urocze to, trudno się nie uśmiechnąć, tym bardziej, że zachęcany "no co ty, na prawdę?" robił miny i gaworzył jakieś pełne oburzenia potwierdzenie xD). Wiadomo było, że wygadany był, chętny do interakcji i zupełnie niezainteresowany płakaniem ze zmęczenia czy stresu. Nockę też przespał. Pierwszy szczyt i pieczątka ze schroniska zaliczona. Można skrzata zabierać w górki! Sis i Szwagier w niebo wzięci ze szczęścia, głowy wywietrzone, tęsknoty częściowo zaspokojone.
Jedyna wykończona osoba z ich rodzinki po tym weekendzie to Szwagier, który nie chciał się zamieniać z żoną nosidełkiem, tym bardziej podczas tej drogi na szczyt, gdy młody spał wtulony w tatusia. No i tatuś opłacił to kolejnego dnia poczuciem zmordowania i bólem (pleców, barków, bioder, nóg - wszystkiego). Więc wrócili trochę wcześniej niż planowali, aby tatuś mógł się położyć wcześniej we własnym łóżku.
No, ale wracając, bo ja to piszę po to, by napisać to co pisać będę dopiero teraz! O matko, jak dużo się dzieje, a doba jest zbyt krótka!
Zadeklarowałam, że zrobię opracowanie graficzne case study - tej pracy na zaliczenie tych zajęć wczorajszych. Część mamy już odwalone na ćwiczeniach i chciałam to prędziutko spisać, póki jestem na świeżo, póki pamiętam cały poczyniony research. No i przepadłam. Serio - przepadłam. Im głębiej w temat tym więcej niuansów. No i tej event, który opracowujemy, jego strona tegoroczna... miałam tylko pozapisywać informację, ale przepadłam czytając program...
Będzie 1 - koncert ulubionego zespołu mojego chłopaka (z Polski), 2 - będzie spotkanie autorskie z ulubionym pisarzem mojego chłopaka (takim ever-ulubionym, takim, którego czyta, kupuje wszystko co wyszło spod ręki tego typa - a wyszły rzeczy w różnych dziedzinach i kategoriach; taki typ, którego twórczość mój chłopak wspiera na patronite i który czasem pisze z nim, albo pisze ze mną xD o moim partnerze - SERIO, zaskakująco zabawny, fajny i nienapuszony typ, chociaż ma powody by unosić się dumą, ale tego wybiera nie robić), 3 - zajęcia prowadzone przez typów robiących rzeczy, które mój chłopak studiuje, które dają u frajdę i których się uczy.
No i gdzie ja znajdę inną imprezę, która ma JEDNOCZEŚNIE te wszystkie trzy rzeczy, które jarają mojego faceta? No gdzie? Koncert, warsztaty i spotkanie autorskie? Ech. Skończyłam na planowaniu budżetu by kupić bilety xD - ALE tego dnia mamy weekend zjazdowy, stacjonarnie, więc nic z tego, nie wyjdzie.
I co? I nic wczoraj nie zrobiłam, nie przygotowałam prezentacji i zarazem jestem do tyłu o wykonanie pracy z zajęć z których się urwałam.
Ech...
Jak wydłużyć dobę?
JEstem taka zmęczona...
9 notes
·
View notes
Tue, 21 mar 23
Zjedzone: 1600 kcal Spalone: 170 kcal
Wszystko co zjadłam to napad po powrocie z uczelni. Ale od początku.
Siedziałam w nocy i robiłam na zajęcia. Koło 00:30 tak mnie już męczyło spanie, że położyłam się w ciuchach pod koc, żeby się zdrzemnąć. No i z drzemki zrobił się ranek, całą noc przełączałam budziki, nawet o 15 min, byle spać i spać. Tak, w ciuchach, w makijażu, no koszmarnie. Wstałam o 7:30.. Poszłam się umyć, przebrać, nawet nie myłam włosów, bo nie miałam siły. Przyszłam do pokoju, ubrałam najluzniejsze rzeczy, zaczęłam się malować i nagle słyszę, że współlokatorka wyszła. W tym momencie poczułam się jak totalne gówno. Ja ostatnio na nią zaczekałam, mimo że nie rozmawiałyśmy ze sobą, a ta dziś nawet nie zapytała czy idę. Rozpłakałam się. Tak bardzo nie chciałam iść na te zajęcia. Ale to ćwiczenia, w dodatku musiałam przedstawić to co miałyśmy zrobione z S., bo jej nie było dziś jeszcze.. Byłam na wydziale wcześniej, przyjaciel od razu zauważył, że coś jest nie tak, spytał czy wszystko okej, co się stało, powiedziałam tylko, że taki dzień, zrozumiał bez zbędnego tłumaczenia. Cieszę się, że jest choć jedna osoba, która k wszystkim wie inie wspiera. Na pierwszych zajęciach ledwo się trzymałam, trzęsły mi się ręce. Generalnie po drodze na uczelnię starałam się nie rozpłakać. Jechałam z głośną muzyką na słuchawkach byle by nie słyszeć własnych myśli. Na drugich zajęciach było tylko gorzej. Z wykładów już zrezygnowałam, szybko spakowałam swoje rzeczy i wyszłam. Pojechałam do mieszkania.
Po drodze weszłam do sklepu, wzięłam jakieś słodycze. Niby chciałam ciągnąć głodówkę jak najdłużej, ale jednocześnie byłam głodna, do tego stopnia, że miałam potworny ból głowy. Wróciłam do mieszkania, weszłam do łóżka, zjadłam, popilam wodą. Podpisałam chwilę z przyjacielem, wie, że jest kiepsko.. A później zasnęłam. Spałam ponad 3 godziny. I czuję się trochę lepiej.
Idąc na wydział z przystanku miałam tak silne myśli, tak bardzo źle się czułam, byłam gotowa zawrócić i nie iść na te zajęcia. W środku całą się trzęsłam, bo musiałam iść do ludzi, musiałam zaprezentować wszystko przed grupą, jeszcze po angielsku, gdzie mój angielski jest słaby.. Miałam myśli, by zadzwonić do mamy i powiedzieć jej, że potrzebuje pilnie psychiatry, bo nie radzę sobie z codziennością. Niewiele brakło, żebym tak zrobiła.
Wcześniej tłumaczyłam sobie, że dam radę, że to nic takiego. Teraz przekonuje się, że jest coraz gorzej. Regularne zjazdy raz w tygodniu, które trwają czasami nawet 3-4 dni. Nasilające się myśli s. naprawdę, nigdy nie sądziłam, że te myśli mogą się pojawić. Myślałam dziś, że może powinnam napisać list, wyjaśnić co się dzieje ze mną, że w razie co, to ktoś go kiedyś znajdzie. Ale nie. Nie mogę nic sobie zrobić. Nie mogę tego zrobić moim najbliższym.
Coraz częściej myślę o przyszłości, o tym, co chce robić, a jednocześnie nie widzę tego. Nie widzę przyszłości dla siebie. Często myślę, że i tak skończę z niczym, wyląduje na kasie w markecie i tyle będę miała z mojego wykształcenia. Strasznie mnie to boli, bo jednak rodzice wydają niemałe pieniądze, żebym mogła studiować. Może powinnam też trochę zluzować studia, znaleźć pracę i dorabiać w międzyczasie.. z drugiej strony nigdy nie mam motywacji żeby zrobić portfolio czy wysłać CV. Nie wiem, czuję się taka nieporadna.
Często też czuję się jak takie 10 letnie dziecko, które dalej potrzebuje rodziców. Często dzwonie do mamy tylko po to, żeby jej posłuchać. Będąc w domu często przytulam się do rodziców, bo strasznie potrzebuje takiej ich opieki, wsparcia. A później wracam do siebie i czuję samotność, czuję jakbym była sama, zostawiona na placu zabaw bez opieki, nie wiem, co mam ze sobą zrobić, gdzie pójść, bo wszędzie dużo ludzi, a ja nie widzę swojej mamy i wewnętrznie włącza mi się panika, że sobie nie poradzę, bo nie ma rodzica. Nie czuję dojrzałości. Wcale nie chce być dorosła, nie chce sobie sama radzić. Boje się tego.
Przepraszam za tego długiego posta, potrzebowałam się wygadać. Mam nadzieję, że Wasz dzień był dużo lepszy. Trzymajcie się ❤️
32 notes
·
View notes