12.04.2024
Wkurwiona jestem, znowu, znowu przez partnera. W czwartek, gdy wrociłam ze spaceru z psem i zrobiłam zupę, dostałam okresowy zgon. Ledwo żywa powiedziałam partnerowi, żeby schował warzywa z rosołu do lodówki to zrobię sałatkę warzywną. Wczoraj będąc w pracy napisałam mu, żeby zobaczył czy warzywa, których nie schował do lodówki są dobre, odpowiedział okejką, czyli "dobrze, sprawdziłem, są ok, dobre", zawsze tak interpretujemy tego typu wiadomości. Wróciłam do domu po pracy, wracam +/- 17. Jeszcze na 17:30 szłam na korki, które przesunęłam z czwartku, tylk 45'. Parner pojechał na rower, przywiózł mi kwiatka w doniczce, jako prezent. Po pracy szybko wyszłam z psem i poszłam na korepetycje. Ostatecznie wróciłam do domu, przygotowałam tofu "skwarki" do pierogów, które kupiłam wcześniej po drodze. Umyłam i wstawiłam jajka, do sałatki. Skwarki się smażyły z posiekaną cebulą. Obrałam i ugotowałam ziemniaki, do sałatki. Pokroiłam jajka, wrzuciłam do miski, tak samo ziemniaki. Podniosłam przykrywkę z warzyw, skisły. Poprosiłam o jednę rzecz: WŁÓŻ WARZYWA DO LODÓWKI. Ok, łącznie o 2. Bo następnego dnia poprosiłam o sprawdzenie, czy warzywa, któryh NIE schował sa dobre. I odpowiedział mi.
O 19:00 jest styling, do salsy, wie jak mi zależy, żeby w tych zajęciach uczestniczyć, ostatno zaczęła się nowa grupa, to była moja szansa, żeby zacząć uczyć się dobrze wyglądać w salsie. Wczoraj były 3 zajęcia, na żadnych nie byłam. Na pierwszych bo robiłam jedzenie, na drugich bo jechaliśmy w południe do jego rodziców, wczoraj bo robiłam jedzenie, co nie miało sensu bo WARZYWA BYŁY ZEPSUTE. Następne zajęcia będą już czwarte, nie będzie sensu, żebym dołączyła teraz do grupy, to połowa poziomu. Nie odnajdę się już tam.
Święta były 2 tyygodnie temu. Spędziłam je u rodziców partnera, byli chorzy. Partner się zaraził. Od 2 tygodni jest chory. Od poniedziału wielkanocnego nie czuł się najlepiej, czuł się słaby. W piękny weekend chory poczuł się chory. Głowa, zatoki, kaszel. Od 2 dni niby czuł się dobrze.
Wczoraj wieczorem leżąc w łóżku pytałam czy wie co chce robić w weekend. Do wyboru było: pojechanie na targ (co tydzień mi na tym zależy, bo chcę żebhyśmy nie jedli marketowego gówna tylko mięso oraz warzywa ekologiczne, prosto od rolnika. Raz byliśmy, o 12:56, bo wcześniej się nie zebrał, targ do 13:00), targ dla piesków, gdzie chciał iść, targ mebli, żeby znaleźć stolik kawowy, grill u kolegi, jeszcze chciał mnie zabrać do sklepu, gdzie kupił kwiatka, bo są łądne i możemy coś jeszcze wybrać, np. na balon.
W nocy się obudziłam, ciemno wszędzie, siedział na telefonie. Boli go głowa. Tak, leżenie z podkurczonym karkiem i gapienie się na swiatło w środku nocy, tym samym nadwyrężanie mięśni twarzy, oczu jest rewelacyjnym pomysłem na ból głowy. Na pewno pomoże.
Rano obudziłam się, 8:30, nie spał niby od 3 bo go głowa bolała. Także tak wygląda moja sobota, ze wszystkich planów: jedziemy na rowerach do biedronki na zakupy i potem gdzieś dalej. Ja nie wiem ile on tych zakupów chce zrobić, co kupić bo w temp. 20 stopni i słońcu cokolwiek kupimy zepsuje się zanim wrócimy z tego wielkiego wypadu na rowery.
Próbowałam namówić przyjaciółkę, żeby przyjechała do Poznania zanim polecą z chłopakiem do Azji. Nie było kiedy. Rozumiem.
Myślę sobie, że po prostu czuję się tak strasznie samotna... Nie mam tu przyjaciół, są znajomi chłopaka ale nawet jak mielibyśmy się z nimi spotkać bo on jest ciągle chory...
7 notes
·
View notes
O weekendzie na chillu, o podobieństwach do ojca, o niejasnych sygnałach od siostry, o spotkaniu budzącym mieszane uczucia, o spędzeniu miłego weekendu z osobami za którymi tęskniłam
11-09-2023
Bardzo dobry weekend za mną.
W sobotę odpoczęliśmy. Totalnie wychillowaliśmy. Pogoda była fantastyczna: gorąc powyżej 25*C i bezchmurne niebo. Wrześniowe słonko jest łagodniejsze i nie czuję już "lata", ale temperatura to wynagradzała. Fajnie móc leżeć na golasa w centrum miasta i prażyć się w słonku. Mam nadzieję, że troche nadrobiłam poziom wit D. Skupiłam się na tym, by zarówno sobie i mojemu chłopakowi przynieść ulgę i wypoczynek. Była sauna, była aromaterapia, było leżenie na słońcu (ja - nawet zasnęłam), w sali ciszy (on - nie zasnął, nie był w stanie, za bardzo denerwował się, że zaśpi, mimo tego, że pilnowałam czasu, zostawiłam go tam i po godzinie po niego wróciłam: nie mógł zarzucić kontroli, ale przynajmniej poleżał rozleniwiony, wykąpany, wygrzany i odcięty od masy niepotrzebnych bodźców). Było pływanie, masaż stóp na ścieżce sensorycznej, był masaż biczami wodnymi, a w domu - masaż olejkami.
Było jedzenie pyszności na balkonie, było dbanie o roślinki (czytaj: babranie się w ziemi, przycinanie, przesadzanie i podziwianie owoców - w tym roku pomidorki obradzają słabo, ale papryczki nam wyrosły fantastyczne. O. planuje w przyszłym roku posadzić ziemniaki... Nie jestem entuzjastką tego pomysłu xD, ale niech typ ma frajdę).
Hahaha! Przypomniało mi się! xD Po śniadaniu w sobotę O. woła mnie z kuchni (piekłam dynię na pure). Wchodzę do pokoju dziennego i zastaję taki obrazek: stolik kawowy odsunięty pod ścianę, pies siedzi na kanapie z pytająco przechyloną główką i patrzy na swojego pana, który odwala prostrację na panelach xD. LOL. I mój chłopak, z policzkiem przyklejonym do podłogi jęczy, że bardzo by docenił, gdybym go pociągnęła gwałtownie za skórę na placach, a potem pochodziła po jego plecach stopami, tak jak to robiła Pani Tajka podczas masażu tajskiego (podczas śniadania proponowałam mu umówienie go na ten masaż - uznał, że w naszej obecnej sytuacji finansowej to nie jest odpowiedzialne). xD I dlaczego mnie to bawi? Bo TYLE LAT kiedyś zarzekałam się, że nie zwiążę się z mężczyzną, który będzie miał cechy mojego ojca! xD A taki obrazek jak ten w sobotę bardzo dobrze koresponduje z moimi doświadczeniami życia: ojciec leżący prostracją na podłodze przy mnie lub przy wujkach domagający się "gwałtownego pociągnięcia za skórę na plecach" i zapewniający, że wie co robi, bo to właśnie przynosiło mu ulgę podczas wizyt u fizjoterapeutów sportowych (tata zawsze był bardzo aktywny fizycznie) i kręgarzy, a potem proponujący braciom i kolegom by teraz oni się położyli, a on zademonstruje jak to należy zrobić (a oni się kładli i odwalali cyrk xD i świetnie się bawili, co ja, jako nastolatka uważałam, za obciach ogromny). No to tego xD Miałam śmiechawkę taką, że nie mogłam się uspokoić zanim przyszłam do O. z ofertą pomocy.
Fakty są takie, że oczywiście fizjoterapeutką nie jestem i nie mam wiedzy jak uciskać by zrobić to dobrze, nie naruszyć nic co poruszanie nie powinno być, więc przy kręgosłupie mu nie uciskałam, ale trochę wymasowałam mu mięśnie pleców. Miał je twarde jak kamień. Dużo napięć. Mówił, że dopiero po serii rozciągania, a potem po spędzeniu ponad kwadransa na biczach wodnych poczuł w tych mięśniach rozluźnienie.
Martwię się trochę, bo to młody człowiek, a w piątek i w sobotę tak go bolało, że nie mógł siedzieć na kanapie oglądając serial. Leżenie na boku też uruchamiało ból. Musiał leżeć na wznak, albo na brzuchu. To jest niepokojące...
Kilka rzeczy mnie martwi po tym weekendzie - sprawa z mamą, z polityką, ze zdrowiem i z przypadkowo (i spontanicznie) nawiązanym/odnowionym kontaktem z osobą z bardzo trudnego momentu mojego życia. To ostatnie najbardziej: szliśmy z przyjaciółmi (których odwiedzaliśmy i z którymi spędziliśmy fantastyczny dzień, zrobiliśmy sobie piknik) na spacer, po parku i NAGLE usłyszałam głos. Zdumiewające jest to, że w niedzielnym zgiełku na zatłoczonej alejce byłam w stanie wyodrębnić w ogóle ten jeden głos. Parczaną alejką mijała nas setka ludzi, a ja ten głos wyłapałam jakoś tak zaskakująco wyraźnie, coś we mnie się obudziło, organizm silnie zareagował - trochę jakby ekscytacją (a teraz sama nie wiem czy komfortowe towarzystwo przyjaciół nie zaburzyło odczytu tego co dawało znać ciało? Poczułam bardzo silną reakcję, przyspieszyło tętno, poczułam się zaalarmowana, zaczęłam się rozglądać, coś zaczynało świtać w głowie - nie wiedziałam SKĄD to uczucie i kierowana ciekawością próbowałam obadać co się ze mną dzieje, a może to jednak było zaalarmowanie, może podświadomy/nieświadomy sygnał od ciała, że jestem w sytuacji w której konieczna jest wzmożona czujność? Może to nie było coś, co uruchomiło się z radości czy serdeczności, a z nieufności i strachu? Teraz sama nie wiem).
Zlokalizowałam źródło dźwięku: na szerokiej alejce mijała nas rodzinka: mężczyzna w krótkich spodenkach, mała, może 5-7 letnia dziewczynka o blond włosach spiętych w kucyk, podskakująca przed swoją mamą oraz właśnie mama: wysoka, szczupła, blond-włosa kobieta w okularach i zwiewnej, letniej sukience maxi szukająca czegoś w obszernej plażowej torbie i w atmosferze sympatycznej, ciepłej, zaprawionej humorem wymiany zdań dyskutująca z córką. Mówiła tak charakterystycznym głosem, ale obcym tonem. Pamiętam jej głos pełen arogancji, wyższości, ale też niepewności... i nie myślałam o tej osobie od lat! Ta osoba, którą z tym głosem łączę w mojej pamięci wyglądała tak bardzo inaczej: gotka o czarnych włosach, czarnym ubraniu, o mocnym i charakterystycznym makijażu, w gorsetach, w glanach... A wszystko to pamiętam jak zza mgły, jakoś tak odlegle. To osoba z najtrudniejszego okresu w moim życiu: ze studiów, z tej paczki, która w moim odczuciu mnie zawiodła, od której usłyszałam wiele przykrych rzeczy, które nie potrafiły (bo były zbyt młode, a może problemy zbyt dojrzałe) zrozumieć co się ze mną dzieje, które obrabiały mi dupę czyniąc ze mnie sensację. Z okresu gdy moja mama miała wylew, a ja próbowałam efektywnie studiować, pracować, być rodzicem dla młodszej siostry i zajmować się rehabilitacja mamy. Z tego okresu gdy i ja i ta osoba miałyśmy 20-21 lat i byłyśmy u progu dorosłości, z pierwszymi dorosłymi problemami, wątpliwościami i głupimi wyborami. Z tego okresu, który wyparłam na lata z pamięci, dokładnie na ponad na dekadę, który mi się zatarł, którego fragmenty przypomniały mi 2,5 roku temu. To w jej wynajmowanym mieszkaniu studenckim miała miejsce tak bardzo rzutująca na mojego całe życie sytuacja z jebanym marynarzem! A jednak wczoraj, nim zdążyłam to wszystko poskładać, zastanowić się, przeanalizować co czuje ciało, skąd ta ekscytacja i czy nie jest ona przypadkiem powiązana ze stresem, z raną, po prostu przyglądałam się mijając alejką na tę obco wyglądającą blondynkę w kwiecistej sukience, która żartowała z córeczką szukając czegoś w torbie i wyłowiłam z pamięci jej imię. Tylko imię! Nie to skąd je znam! Ani kim jest ta kobieta. Nie jak bardzo bolał mnie koniec tej relacji. Nawet nie powiązałam jej z inną, bliższą mi przyjaciółką z tamtego okresu i z Marcelem, którego chciałam odszukać przecież, bo czuję, że mu akurat jest winna kilka słów, powinien ode mnie usłyszeć kilka "przepraszam" i kilka "dziękuję". Tak czuję. Ale wtedy, w parku, będąc zadowolona, czując komfort, na spacerze, idąc z moim chłopakiem za rękę, rozmawiając z moimi serdecznymi przyjaciołmi z którymi spotkanie to sam relaks - NIC z tych rzeczy nie wróciło. Po prostu: silna reakcja na brzmienie głosu jakiejś obcej kobiety. Jestem zaskoczona, że je pamiętałam - usłyszenie jej głosu jakoś to w mojej głowie połączyło, nagle pojawiło mi się skojarzenie z kimś w gorsetach, w czarnych włosach, a potem IMIĘ i rzuciłam "Marianna?*" (zmieniłam ofc). Sama byłam zaskoczona, że je pamiętam. Kobieta się zatrzymała. Odwróciła. Zaczęła rozglądać. Ja się wyszczerzyłam w uśmiechu, nadal czując dużo i biorąc to za ekscytację (a nie za stres - jak teraz myślę, że ciało czy tam podświadomość mi to podpowiadały).
Patrzyła na mnie długo. Bardzo długo. A ja też nagle wiedziałam, że "razem studiowałyśmy" - powiedziałam podchodząc z rozwartymi ramionami (idiotka - taki odruch, jakby odzyskanie fragmentu układanki "to przyjaciel" wyłączało wszystkie systemy obronne, no tak, V., ale fragment układanki na którym się przejechałaś! aaaargh - jestem zła, że tak bez filtra i z pełnią zaufania podeszłam do kogoś, bez weryfikacji czy po tych ponad 10 latach nadal bym uważała tę relację za dobrą). I dopiero jak kobieta o jasnych włosach, reagująca na imię "Marianna", patrząca na mnie dotąd pytająco ROZPOZNAŁA kim jestem to zobaczyłam na jej twarzy wstrząs, a potem mieszankę strachu, zawstydzenia i niechęci. Ale podeszła do mnie. Przytuliła mnie chłodno, bardziej poklepała po plecach, było w chuuuuj niezręcznie, ja już w tym momencie zaczęłam się stresować: przeskoczyłam z tej serdecznej ciekawości i zaskoczenia, że nie tylko rozpoznałam kogoś z etapu życia, który wyparłam z pamięci, kiedy miałam załamanie nerwowe, ale do tego pamiętałam imię, pamiętałam, rozpoznałam głos... a w tamtym momencie zaczęłam się bać. Czuć odrzucenie, czuć potrzebę chronienia, przypomniałam sobie, że to ona mi mówiła, że nie da mi notatek do skserowana "bo do szpitala latam, zamiast iść na wykłady tak, jak ona" i że to w jej kuchni, w jej domu, miała miejsce sytuacja z marynarzem... Odstąpiłyśmy od siebie nie bardzo wiedząc co powiedzieć. Widziałam jak ona jest bardzo niepewna, czujna jak duża trzyma rezerwę wobec mnie. Miała spojrzenie jakby zobaczyła ducha - było na niej wypisane dużo niepewności, strachu. Moje serce też wystrzeliło: strach, strach, strach! Poczucie, że nie chcę tu być, że czuję się niechciana, niepasująca, nierozumiana, odległa, upokorzona, wyśmiana, zdradzona - generalnie wszystkie te uczucia, które czułam będąc 21-latką, która straciła mamę i próbowała na 100% w dorosłe życie, której problemów nikt nie rozumiał. Przypomniałam sobie dlaczego kiedyś tej dziewczyny wcale nie wybierałam za swoim pierwszy kontakt (tj. takie cechy, jak pochopna ocena i poczucie, że ona wie lepiej co ktoś myśli - ALE TO BYŁO KIEDYŚ, teraz nie wiem jaka ta kobieta jest). Przypomniałam sobie, że ona była przy tym, jak miałam... nie wiem czy to "atak", ale jak w akcie nieproporcjonalnej do sytuacji furii podczas załamania nerwowego wyrzuciłam Marcela paczkę fajek do kosza i zamknęłam się na godzinę w kiblu rycząc tak, że zdzierałam gardło. Z bólu, z samotności, ze złości, ze strachu - z przeciążenia tym wszystkim zdając sobie sprawę, że zachowuję się, i wcześniej zachowałam się jak osoba szalona i czując wstyd z tego powodu, czując, że jeszcze bardziej odstaję, że nigdzie nie pasuję i nie daję już z tym rady.
To ona tamtego dnia - jej głos, donośny, o dobrej dykcji - obwieściła całej naszej grupie z pogardą "no patrzcie kto tu idzie", słyszałam to idąc przez parking do naszego instytutu odprowadzana spojrzeniami całej około 20-osobowej grupy studentów, w ciszy, bez uśmiechów (teraz, po terapii i na terapii zrozumieć potrafię, że ci młodzi ludzie widzieli, że jestem w dramatycznej sytuacji życiowej, ale dla nich mierzenie się z tym co czuję, co robię, co przechodzę to było coś niemożliwego do zrozumienia), bez odpowiedzi na moje "cześć" - w ciszy. Ja szłam z teczką na ramieniu pod górę przez wielki parking odprowadzana w pełnej napięcia ciszy, wyczekiwaniu osób stojących i siedzących na podwyższeniu, na schodach i gzymsach, na tarasie. Palących fajki. Rosło we mnie napięcie, byłam zła, że na mój widok wszystkie beztroskie rozmowy zgasły, byłam zła, że nie mogę żyć tak jak oni, bezpiecznie, byłam zła, że byłam przyczyną gaśnięcia uśmiechów, że na każdym kroku wszyscy traktowali mnie inaczej, że żadna część mojego życia nie jest już taka jak przedtem... I wtedy z tego obserwującego mnie z góry tłumu rówieśników wyłamał się Marcel - wyszedł, zszedł po schodach, aby zaproponować mi papierosa. Szedł z uśmiechem, normalnie - ale ja to zinterpretowałam jako szyderę (bo taką mieliśmy relację... tym czasem on był jedyną osobą, która miała jaja by traktować mnie normalnie i by zaproponować mi przyłączenie się do rówieśników - w końcu wszyscy palili). I jego gest również mnie striggerował: bo przyczyną wylewu mojej mamy było nic innego jak palenie papierosów. I wtedy na moment zwariowałam. Furia we mnie się obudziła. Wyrwałam mu gniewnie paczkę malboro, przełamałam na pół, wbiegłam na schody, wyrzuciłam do kosza rwąc znienawidzone papierosy i pobiegłam się zamknąć w kiblu, bo było mi WSTYD i byłam PEŁNA emocji tak bardzo, tak bardzo bolało, że potrzebowałam RYCZEĆ jak zwierzę. Dwie koleżanki weszły za mną do kibla. Przynajmniej dwie z nich słyszałam siedząc zamknięta w kabinie i RYCZĄC na pełne gardło. Jedna chciała się upewnić czy nie potrzebuję więcej husteczek. Druga - ta z którą byłam kiedyś najbliżej - dała mi do zrozumienia, że przesadziłam, że zachowuję się jak pojebana i że jak już wyjdę stamtąd to mogę iść na zajęcia do sali takiej i takiej, jeżeli tym razem w końcu uznam za stosowne by się pojawić na zajęciach, zamiast domagać się "specjalnego traktowania" - miała ból dupy o to, że ustawiłam sobie tak grafik z prowadzącymi ćwiczenia i wykłady, że mogłam chodzić wyjątkowo na zajęcia innych grup tylko "po to, aby zaliczyć konsultację", albo dostawałam od profesorów slajdy z wykładów tak, abym mogła w tym czasie pracować i w niektóre dni dojeżdżać do szpitala na rehablitację mamy - dziewczyny uważały, że niesprawiedliwie mam lepiej, że one są poszkodowane, a ja po prostu "unikam" wykładów. Teraz jak o tym myślę to przejmowanie się ich opinią było idiotyczne - ale przejmowałam si��. Bardzo. Czułam się tak bardzo samotna. To była przez pierwszy rok studiów moja paczka, wspólne imprezy, nauka, domówki, wycieczki, lumping, kolokwia itp A potem najwięcej niechęci i niezrozumienia spotkało mnie z ich strony, to bolało... Najwięcej zrozumienia okazało mi prymuska z roku i mama dwójki dzieci - też z roku: wcześniej z nimi nie utrzymywałam kontkatu, a one dały mi swoje notatki do skserowania, nauczyły tego czego nie miałam szansy nauczyć się z wykładów, wyjaśniały, zaprosiły do siebie - przeznaczyły na to swój prywatny czas, to one do mnie podeszły z propozycją po tym, jak słyszały jak moja wówczas najbliższa kumpela, od tamtego momentu kumplująca się ze wspomnianą Marianną obrabiały mi publicznie dupę opowiadając o tym, jaka ze mnie wariatka i księżniczka, jak bardzo domagam się specjalnego traktowania. Ech... No i z tego kibla jak wyszłam po godzinie to nigdy na zajęcia nie dotarłam. Wróciłam do domu - zawstydzona, czując się poniżona, odepchnięta i wiedząc, że odpierdoliłam też grubą akcję z tymi Malboro. I jednocześnie czując nieopisany ból i żal...
A wczoraj NAGLE zalała mnie mieszanka emocji, jakieś takie zrozumienie skąd rezerwa Marianny wobec mnie i jakiś niesmak na myśl o tym, że sama ją tak serdecznie powitałam. Niezręcznie w chuuuuuuuuj. Ale czułam, że może warto będzie pogadać, ale w innych okolicznościach, tym bardziej, że z perspektywy czasu inaczej się patrzy na własne czyny z okresu początków dorosłości - wszyscy wtedy głupoty robią, sami sami poplątani we własnych uczuciach, a co dopiero odkodowywanie cudzych. [Poza tym ona może mieć namiary na Marcela - i potwierdzić mi czy typ żyje czy nie żyje; przypominam, że jak go szukałam to natknęłam się w jego rodzinnej miejscowości na nagrobek z jego nazwiskiem i imieniem, ze zgadzającym się rokiem urodzenia oraz datą śmierci sprzed kilku lat] A przede wszystkim teraz byłam w odwiedzinach u przyjaciół i na tym doświadczaniu chciałam się skupić. Poprosiłam, aby mi dała na namiary na siebie. Z rezerwą - obydwie niezręcznie, obydwie zachowując się jakbyśmy dźgały się patykami i sprawdzały czy ta druga nie pogryzie, wykonując pełne wahania ruchy dałyśmy sobie wzajemnie namiary na siebie.
I potem do końca dni miałam wątpliwości czy dobrze zrobiłam...? Czy ja serio chcę, aby ta osoba znowu miała dostęp do mojego życia?
Czułam strach.
I czułam niepokój.
Czy ta spontaniczna chwila jest warta stresu? A z drugiej strony: czy to co się we mnie teraz odzywa lękiem to faktycznie jest coś aktualnego czy coś w przeszłości? Coś (ktoś? Jakaś dawna wersja mnie?) nauczona liczyć się ze zdaniem koleżanek z grupy? Ktoś bardzo samotny i przestraszony, a zarazem spragniony wsparcia, zrozumienia i miłości? Tyle, że ja, ta ja-z-teraz mam i wsparcie, i zrozumienie, i miłość. A blisko mam fantastycznych ludzi z którymi przyjaźń pielęgnuję od dekad.
No nie wiem... wciąż o tym myślę.
Czuję bardzo dużo sprzecznych uczuć, które najłatwiej zebrać pod etykietą: niepokój i wątpliwości.
Nie napisałam do niej.
A ona nie napisała do mnie.
Jedynie przyjęła mnie do znajomych.
Ot - i tyle.
A to dla mnie i tak za dużo...
Odnośnie przyjaciół: tęskniłam.
Było cudownie. Bardzo tęskniłam. Wybraliśmy się na piknik, przygotowaliśmy z O. jedzonko, oni też. Ja upiekłam piernik i ciasto dyniowe (wyszedł zakalec, więc ogłosiliśmy je mianem "dałni" jak "browny", ale jak zakalec z dyni - "downy" xD), mój chłopak upiekł przeeeeepyszną focaccię z oliwkami, do tego ajwar, banany, winogrona, a O. zrobił jeszcze koreczki (też wchodziły super z ajwarem). Moi przyjaciele przynieśli piwo i sałatkę. Leżeliśmy w parku na kocyku, pod łagodnym słońcem i słuchaliśmy o ich przygodach.
Było sympatycznie. Kumpela zmienia pracę po 13 latach - nie szukała pracy, ale praca szukała jej i to już w kolejnym miejscu. Dużo emocji, dużo rozkmin. Wspieram i zazdroszczę (to inna branża niż moja, nie czuję zawiści, ale w obecnym miejscu w życiu trudno mi się słucha o sukcesach aplikacyjnych osób, które czynnie nie aplikowały nigdzie, po które praca zgłosiła się sama). Kumpel natomiast był milczący i pełen rezerwy, bo pierwszy raz poznawał nową osobę, on tak ma. O. natomiast prędziutko wszedł w sympatyczną rozmowę - jak zeszło na samochody to chłopaki o niczym innym mogliby nie mówić. A potem jak w końcu mógł się podzielić swoimi niedawnymi osiągnieciami sportowymi to snuł opowieść tak, że mi się klatki epickiego filmu układały przed oczami xD Fascynująco i elektryzująco! Po prostu aż żałowałam, że mnie tam nie było! Spełniają się ludzie nasi szczęśliwi. <3
Przyjaciele śmiali się trochę początkowo, że przyjechałam z "dzieckiem" - bo WIDAĆ różnicę wieku między nami, ale potem mi napisali, że strasznie fajny ten mój chłopak, faktycznie bardzo ogarnięty i mentalnie w ogóle nie czuć różnicy między nami. Że sympatyczny typ.
Weszliśmy na temat polityki, trudnych startów i łatwych startów w dorosłe życie, o pracy, ustroju, emigracji, imigracji, zakupie nieruchomości, ziemi, o tym jak ciężko z mieszkaniami, jak się nie wjebać w olbrzymi kredyt itp. No, dołująca dla mnie rozmowa.
Trochę mniej dołująca, a bardziej taka skłaniająca do rozkmin była ta dotycząca ich przebojów z teściami - rodzce ziomka to trudne ludzie, a on ma schemat działania, który go samego obdziera ze sprawczości. Oczywiście on tego nie widzi, a nie moją rolą jest go terapeutyzować. Jest całkiem otwarty w mówieniu o tym, że wiele dawnych nawyków zmienił i dopiero teraz widzi je jako krzywdzące, ALE nadal jest uwikłany w kontakty rodzinne i nadal bywa ciężko. Początkowo też chciałam im opowiedzieć jak to jest u mnie, oni też pytali o rodziców O. i ich reakcję na naszą różnicę wieku. Ale chyba ich zaskoczyłam? To znaczy chyba oczekiwali sensacyjnej opowieści jak ich własna, a obecnie nie mam ani weny na sensacyjne opowiadanie, ani siły czy energii w sobie na to (jestem tak energiczna jak flaki z olejem, bleh, nie mam siłt) ani nie czuję, że mogłabym w tym momencie powiedzieć coś bulwersujacego na temat zachowania moich teściów lub moich rodziców, a przynajmniej nie w kontekście analogicznym do ich problemów: póki co nikt nie próbuje przekraczać granicy naszego związku. A przynajmniej nie mogłam sobie przypomnieć nic poza tym, że mama O. też - jak mama ziomka - bardzo przeżywa, że dzieci wyfruwają z gniazda i układa się na nowo z nowym etapem w jaki wchodzi jej życie: dom bez dzieci, pół wieku na karku, więcej czasu z partnerem, dbanie o zdrowie. Nawet w tej sprawie do mnie zadzwoniła, aby się wygadać - czym zaskoczyła syna ogromnie, bo jego mama prawie NIGDY i z NIKIM nie mówi o emocjach jakie przeżywa, wszystko kisi w sobie. Gdy ja zaczęłam, a O. uzupełnił tę opowieść to moi przyjaciele patrzyli na nas ja na kosmistów. W sumie nie wiem czy chodzi o kontrast "to takie relacje mieć się da?" - No póki co się daję. Czy może zakładając, że nie mówię otwarcie? Nie wiem. Wyznałam im, że jestem od kwietna jakoś świadoma, że nie łapię balansu między spotkaniami z jego rodziną, swoją rodziną, z jego przyjaciółmi, moimi przyjaciółmi, czasem każdego dla siebie, czasem na rozwój, na ćwiczenia, na pracę - że wszystkiego zrobiło się za dużo w stosunku do czasu jaki mogę na to przeznaczyć i się w tym gubię. Myślę, że albo tłumaczyłam to zbyt niejasno, albo tak flegmatycznie, że nie oddałam wcale poziomu poczucia tracenia sterów z rąk. Pytali mnie co z rodziną O. jest problemem - wyznałam, że są zbyt INTENSYWNI. Sympatyczni, serdeczni, chcący być razem, ale szanujący zarysowane granice, ale głównie INTENSYWNI. Za intensywni, jak na moje standardy, wciąż się docieramy. I tu temat umarł... A już zupełnie nie było komentarza, gdy DOKŁADNIE w tym momencie mój telefon zawibrował: okazało się, że mama O. życzyła nam udanego dnia i przesyłała zdjęcia: byli z mężem na 50-tych urodzinach przyjaciółki, której zmontowała na szybciutko tort-kanapkę (olbrzymi tort w kształcie kanapki, z chleba tostowego i maaaaaaasy świeżych warzyw w środku, ozdobiony na wierzchu obrazkiem kwiatów z mozajki z pomidorków koktajlowych, kolorowej papryczki, kapek majonezu, pietruszki i szczypiorku - no uśmiech sam na buzi rośnie, jaka to kreatywna babeczka! ) :D Moje ziomeczki to przyjęli z takim "o wow, masz bardzo ciekawą mamę" - i tyle. Jakby nie do końca zdecydowali czy takie smsy to dobrze czy źle... Może powinnam była to poprzeć przykładem? Nie wiem. Bardziej się czułam na słuchanie wczoraj, niż mówienie. Jestem przebodźcowana i łatwo tracę energię.
Koniec końców pod wieczór - przyjaciele i O. niezależnie od siebie wyznali mi odpowiednio: w treści smsów po pożegnaniu i podczas drogi powrotnej do domu, że w tym towarzystwie i w taki sposób odprężyli się tak bardzo, tak wypoczęli, zrelaksowali się, wychillowali i dali odpocząć bolącym plecom, że po prostu czują wdzięczność, serdeczność, spokój. Że bardzo miło w tym naszym towarzystwie się spotykać, że jest bezpiecznie, dobrze, serdecznie i jest akceptacja. Że trzeba powtórzyć. Fajnie. Naprawdę fajne popołudnie.
... ja cieszę się, że ich odwiedziłam, bo tęskniłam. Od 2 lat się nie widzieliśmy. Ale nie wypoczęłam. ZNOWU zapomniałam, że mam szybciej wyczerpującą się baterię socjalną i zwyczajnie od pewnego czasu byłam bardziej milcząca, uciekająca w siebie, nieobecna duchem, chociaż obecna ciałem - być może dzięki temu byłam lepszą słuchaczką, ale niczego tak nie pragnęłam, jak zapaść się w jakimś ekwiwalencie "pokoju ciszy": naprawdę doceniłam leżenie na trawie i słuchanie fantastycznie snutych opowieści.
WAŻNE:
Rano pojechaliśmy jeszcze zawieźć naszą sunię do mamy na psiakajki (przyjaciele mają psiaka, który nie lubi gości na 4 łapkach). Mama szczęśliwa. Kupiła niuni zabawkę, którą niunia już porwała tego samego dnia xD. Zostawiliśmy mamie słoiczek ajwaru i jedną rynienkę piernika - zrobiłam dwa rodzaje: klasyczny z orzechami i kakao oraz nieklasyczny, z różowym barwnikiem, z duuuuuużą ilością żurawiny, płatkami kokosowymi i migdałami. A stamtąd pojechaliśmy odwiedzić SIOSTRZEŃCA!
Mój chłopak ma mieszane uczucia i nie rozumie (i obawia się trochę) moich reakcji i rozkmin jakie we mnie budzi temat i widok siostrzeńca. W ogóle fakt, że młody istnieje. Bo jak na kobietę, która wchodziła w ten związek z postanowieniem "nie chcę mieć dzieci" mam totalnie hopla na punkcie młodego. Wyjaśniałam mu, że nie ogarniam JAK moja siostra, jak osoba, która WSPÓŁISTNIEJE w mojej jaśni zarówno jako wredna kobieta w wieku 30 lat, jako zapłakany w przedszolu maluszek w wieku lat 3, jako nastoletnia tancerka itp, itd - tak dużo życia, tak dużo uczuć, tak wiele barw, niuansów, tak wiele DNA wspólnego życia, dorastania, komfliktów, potrzeb, żali, ran, miłości - to wszystko co tworzy wyjątkową osobę "MOJĄ SIOSTRĘ" było w stanie wraz z jej mężem stworzyć, a potem wydać na świat nowego człowieka. To jest dla mnie TAK MAGICZNE! O ile koncepcja rozmnażania, biologii jest dla mnie naturalna, oczywista itp o tyle połączenie tego z tym, że MOJA SIOSTRA w 9 miesięcy upichciła W SOBIE nowego człowieka to dla mnie jak BIG BANG! Nie ogarniam!
Przed drzwiami czekał na nasz Szwagier z pieskiem - kochana moja włochatka się z nami wytulała. Plan był taki, że ma się wyskakać i wyszczekać na dworze by młodego nie budzić, ale ledwo weszliśmy do domu to pobiegła do łóżeczka młodszego braciszka (cudzkiego), usiedła obok, odchyliła łepek i zawyła jak wilk xD. Taka dumna starsza, futerkowa siostrzyczka! :D Siostra na nią fuknęła, ale koniec - Króliczek się obudził! :P
I wtedy dostałam go na rączki! <3 (a Lusia została wygnana do ogrodu, skąd poszczekiwała z pretensją xP)
Pierwszy raz trzymałam go i z nim podskakiwałam! :D
Potem siostra i Szwagier demonstrowali nam karmienie i to jak świetnie radzą sobie z zaleceniami specjalistki od laktacji - jak niuniuś pięknie je. Chwalili chłopczyka, że taki dzielny jest, że tak mu trudno ssać, a mimo to próbuje. I z pobłażliwością opowiadali nam o tym, jaki niuniuś jest niecierpliwy. Kochają tego maluszka i mają sami w sobie masę cierpliwości wobec jego trudności. Wyczekany, wychuchany. Jak pączek w maśle będzie miał <3.
No i króliś-szumiś już jest pobrudzony czymś. Podobno ratuje dupę na spacerach i nocą, bez niego ani rusz. Najważniejsza zabawka. :D Straaaaaaasznie mnie to cieszy. <3
Dla siostry przyzieżliśmy taki sam zestaw piernikowy jak dla mamy: czyli rynienka z piernikiem pół na pół: klasyczny i z żurawiną, oraz tartę dyniową na kruchym spodzie, a O. przywiózł im też większy kawałek focacci i ajwar (moi rodzice też dostali). Znowu nam jęczeli, że przywozimy im tak dobre jedzenie, że możemy wpadać częściej. Miło mi.
Potem sis karmiła i wyznała, że chciałaby aby wpadała częściej, że liczyła, że zostaniemy znacznie dłużej. Że powinnam była zobaczyć karmienie, że liczyła, że młodemu się odbije i po tym zobaczę jaki z niego słodki niuniuś - jak jest najedzony, ale jeszcze nie senny, to już uśmiecha się, wyciąga łapki. Że to najlepszy czas.
Ech.
No i ręce mi opadają, bo spędziliśmy u nich 1h. Nie pogadaliśmy długo, bo spora część z tego czasu sis i Szwagier ogarniali płaczącego maluszka. Ale my też mamy limity... Ech... A do tego siostra przecież ostatnio umówiła się ze mną tak, że prawie godzinę siedziałam z psem w ich sypialni, gdy była u nich jakaś spóźniona położna... no... Mój czas też jest ważny. Z drugiej strony narzekała przez tel na rodzinę Szwagra, którzy mieli kilka tygodni przyjechać w odwiedziny by zobaczyć dzidziusia "tylko na chwilę", a byli u nich bite 5h, przez to zarówno oni i młody ominęli drzemki... Myślałam, że 1h czasu na odwiedziny to spoko, tak zrozumiałam, tak założyłam. Na to karmiąca siostra fuknęła "Villuś, nie, możesz wpaść na dłużej, po prostu oni przesadzili. Teraz ty nie przesadzaj. Wpadaj na dłużej niż na chwilę!" Ech... No nie dogodzisz.... i dopiero po tej wizycie pojechaliśmy do moich znajomych na piknik...
O Oppenheimerze wcale nie myślałam (teraz spojrzałam o czym ostatnio pisałam - nope, więcej przemyśleń nie mam, film fajny, rozrywkowy, mojego życia nie zmienił, do refleksji większych nie nakłonił - albo po prostu nie mam na to przestrzeni).
5 notes
·
View notes