#3: Z dziennika popkulturowego (03.03.2024)
"Astronauta" nauczył mnie, że nutella ukaja poczucie samotności u wszystkich plemion, a ludzie tęsknią dopiero wtedy, gdy tej drugiej osoby akurat uporczywie nie ma. I to kłamstwo - że mnie tego nauczył - bo to prawda bolesna i nie zawsze prawdziwa, ale niestety nazbyt często prawdziwą jednak jest. Taka też jest ta opowieść, bo mówi nam o rzeczach, o których słyszeć pewnie nie chcemy, że jesteśmy egoistami, że mnóstwo w nas poczucia winy, że ciągle szukamy odkupienia, żeby zastąpić je kolejnym bólem czy inną rozpaczą.
Ale "Astronauta", który interpretuje powieść Jaroslava Kalfara nie jest przełomowo egzystencjalny. Porusza, złapał mnie za gardło w punkcie kulminacyjnym, ale ma i uproszczenia, i momenty słodkie. Skakunopodobny kosmita tuli się do słoika ichniejszej nutelli, która jednak zdaje się mieć magiczne właściwości. Smakuje jak dom, nawet jeśli dom to aksamitne larwy. Z egzystencjalnego przybicia umiejętnie wytrąca dysonans, który powoduje wygląd postaci i to, jak się wypowiada.
Jajka to bowiem komórki jajowe ptasiego gatunku, żona tytułowego astronauty jest przez kosmitę tytułowana per samica, a on sam jest dla niego chudym człowiekiem. Koncept imienia zdaje się nie występować w jego plemieniu, a jednak w końcu je przyjmuje - w akcie, który chwyta za serce (przynajmniej mnie, ale może robię się sentymentalna). Tak samo zresztą uświadamiam sobie, że jestem już w trzecim akapicie, a nie zająknęłam się nawet słowem o tym, o czym w ogóle jest ten egzystencjalny-ale-nie-aż-tak "Astronauta". I uznajmy, że to celowe, bo o fabułę to tutaj średnio chodzi.
Jakub Procházka od ponad pół roku przebywa w przestrzeni kosmicznej realizując samotną misję - ma zbadać obłok Chopra i wyprzedzić w tym wyścigu koreański zespół. Co z tego, że Jakub (Adam Sandler) jest u progu przełomowego odkrycia, jest na ustach całego czeskiego narodu, jak jednocześnie jest najsamotniejszym człowiekiem na ziemi. Żona, Lenka (Carey Mulligan), która jest w zaawansowanej ciąży, nie odbiera od niego telefonu, nikt mu nie chce nic powiedzieć, a przecież Czechconnect miał być szybszy od prędkości światła i całkowicie bezawaryjny. Wtedy właśnie na pokładzie Jana Husa 1 (no bo jak inaczej miałby się nazywać czeski statek kosmiczny!) pojawia się przerośnięty skakun, który jest zafascynowany samotnością i duszonymi przez Jakuba emocjami.
W "Astronaucie" fascynuje nie tyle co zetknięcie dwóch całkowicie różnych kultur, ale przede wszystkim to, w jaki sposób kosmita (ciągle ze sobą walczę, żeby nie zdradzić jego imienia) działa na wspomnienia Jakuba. Wyzwala je w jego umyśle, ale nie do końca w takiej formie, w jakiej faktycznie je pamięta - lub nie pamięta, bo kosmiczny pająk kreuje obrazy na bazie tego, co zostało opowiedziane zgodnie z ładunkiem emocjonalnym. Poza tym, że same wizje otwierają oczy i Jakubowi, i nam, uświadamiając ludzki egoizm, pogoń za czymś, co w ogóle nie powinno być ważne, ale przestaje być dopiero u progu katastrofy czy utraty, to istotny jest sam aspekt wizualny. Impuls do strumienia wspomnień posyła pająk, a więc i to, jak wyglądają. Wgląd do przeszłości dostajemy przez tunel, obraz jest nieco rozszczepiony, momentami prześwietlony, niczym w pajęczym spojrzeniu, które korzysta z warstwy odblaskowej - stąd te bliki, barwne plamy, raz za razem rozlewające się po ekranie. Pamiętamy to, co chcemy, jak chcemy i nie zawsze wiemy, jak na te nasze wspomnienia patrzeć.
(Jakub Procházka to najsamotniejszy człowiek na świecie, ale nie trzeba być w kosmosie, żeby tak się poczuć. Skakun-psychoterapeuta uczy tego, co ważne, a co tak bardzo się gubi w pogoni za ambicjami, marzeniami czy - jak również tu - wymazaniem poczucia winy za to, kim był ojciec. Wątek polityczny zarysowuje czasy, w jakich rozgrywa się "Astronauta". Sandler w poważniejszym kinie daje radę, a głos skakuna jest taki spokojny, wyciszający, że chce się wejrzeć w głąb siebie).
3 notes
·
View notes
Imiona dzieci w rodzinie i ból dupy
25.07.2023r.
Zadzwoniła do mnie siostra chwilę temu. Ot tak. Poopowiadać co u niej i jej synka. Miła rozmowa.
Ciekawe na ile jest tak jak teraz między nami, bo mamy obydwie taki moment w życiu? A na ile dlatego, że hormony u siostry, a u mnie dystans? Nie wiem.
Anyway - opowiedziała mi coś, co mnie zaskoczyło.
Okazało się, że chodzi o kuzyna, tego "mojego człowieka w rodzinie" i temat jaki moja siostra poruszyła w piątek (podczas urodzin rodziców) z nim. A zarazem jest to temat, który zastanawiałam się czy w ogóle potrzebuje mojej uwagi, bo ewidentnie jest to coś o co Niemiecka gałąź rodziny ma ból dupy, kipią złością i frustracją od ponad 30 lat xD, a czym moja gałąź rodziny w ogóle nie zaprząta sobie głowy, bo nasz punkt widzenia jest zupełnie inny.
Chodzi o imiona. Dla członków rodziny.
Ech.
Niemiecka gałąź rodziny OD LAT ma ból dupy o to, jakie imię mi nadano. Moja ciotka, siostra ojca, przekonana (i w takim przekonaniu wychowana i utwierdzana od małego) o tym, że jej zawsze i we wszystkim należy się pierwszeństwo, wszystko co najlepsze była w pierwszej ciąży mieszkając jeszcze w Polsce. Nie wiem na ile miała wtedy bliski kontakt z moimi rodzicami - bo czas jej wesela i pierwszych radosnych miesięcy jako żony to jednocześnie okres, kiedy moi rodzice przechodzili żałobę po śmierci mojego starszego brata. Nikt mi o tym okresie zbyt chętnie nie opowiadał. Zarówno rodzice, jak ciocia, wujek czy babcia milknie i z bardzo strapionymi minami, a po chwili ciężkiej ciszy wspominali, że widzieli jak mój tata wtedy bardzo rozpaczał, jak cierpiał. Tyle wiem. Nic więcej mi nie mówiono kiedy byłam dzieckiem i czułam, że ten temat jest na tyle delikatny, że nie powinnam drążyć. Ze ślubu ciotki (radosnego, fotografowanego przez wszystkich braci) zachowało się jedno-jedyne zdjęcie moich rodziców - uśmiechniętych oszczędnie do zdjęcia, ubranych na czarno, siedzących w odosobnieniu przy stole.
Tata jest starszy od siostry o 10 lat. On był trzydziestolatkiem, z pracą, z doświadczeniami życiowymi, z żałobą do odbycia, który późno zdecydował się na założenie rodziny, a ciocia była młodą dziewczyną, która od razu po studiach wyszła za swojego chłopaka z którym była od podstawówki, a nim minął im rok od ślubu była w ciąży.
Nie wiem na ile często ciocia miała okazję widywać moją mamę (też od niej straszą o 11 lat, laskę z innym doświadczeniem życiowym) i jak wyglądały wtedy kontakty. Czy w ogóle moja mama była w stanie lekko wchodzić w taki kontakt z młoda, pewną siebie laską, rozpieszczaną i zawsze "najważniejszą" spośród całego rodzeństwa, zarozumiała, wyr��żnianą - podczas, gdy ona sama miała kompleks niższości, a w dodatku w tamtym momencie miała do przeżycia żałobę po NAGLE zmarłym bracie, zmarłym w niemowlęctwie synku i umierającego na raka ojca w domu, którego pielęgnowała? I do tego ciągle robiła karierę w zawodzie wyuczonym, planowała przyszłość z moim ojcem... Nie wiem. Ciocia i mama to bardzo odległe osobowości, priorytetyzujące inne cechy i wartości - ale nie wiem czy WTEDY też tak było. (Muszę zapytać).
Anyway - mama zaszła w ciążę mniej-więcej wtedy co ciocia. Bardzo była szczęśliwa. Nie wiem czy one w ogóle o tym rozmawiały. Mama bardziej wspomina ciotkę z tamtego okresu, jako osobę, która miała rozległą wiedze położniczą - ciocia jest położną z wykształcenia - i która rozwiewała wszelkie wątpliwości mamy. Wiem, że mama była będąc w ciąży z tatem w Niemczech, u jego młodszego brata, gdzie bratowa zabrała mamę na USG, wtedy niedostępne lub trudno dostępne w Polsce. Mama mi nie raz pokazywała moje "pierwsze zdjęcie", które gładziła z czułością. Ale nie wspominała, żeby wtedy jej towarzyszyła siostra taty (która ostateczne przeprowadziła się na stałe do Niemiec, do tego brata, który już tam mieszkał). To zawsze w ustach mojej mamy była podróż naszej komórki rodzinnej: jej, taty i mnie w jej brzuszku. <3
Moi rodzice planowali wtedy przeprowadzić się na stałe do Niemiec dlatego wtedy, będąc w odwiedzinach w Niemczech mama zaczęła robić research imiona dzieci jakie są "normalne" w tym rejonie i pokoleniu. To była końcówka lat 80', więc czerpała wiedzę z gazet i książek.
Nie wiem czy tata uczestniczył w aktywnym wybieraniu mojego imienia, ale na pewno pomagał w researchu i potwierdzał czy wybrane ostatecznie przez mamę imię jest faktycznie używane "normalnie brzmiące" dla niemieckiego ucha.
Mama nie raz nam powtarzała, że miała od zawsze wybrane imiona dla chłopców. Trzy imiona jej się podobały. Jedno tak bardzo, że jeszcze na studiach zwracała się nim do brzuszków ciężarnych przyjaciółek - przyjęło się tak mocno, że wśród moich kuzynów jest naprawdę wiele Maćków (tych kuzynów z wyboru, tej rodziny zaadoptowanej, tej, która z przyjaciół stała się rodziną i towarzyszami wakacji, ognisk i wyjazdów na zakupy). Mój brat też nosił to imię... Zostały więc dwa pozostałe imiona męskie - trochę to zabawne, bo imię, które miało być mojego, gdybym była chłopcem to jest obecne imię, które nosi mój chłopak :P - ale żeńskie nie były dla mamy oczywiste... Podobały się jej imiona literackie. I w końcu znalazła imię, które jej się podobało od zawsze, piękne, włoskie, a o którym dotąd nie pomyślała w kontekście imienia dla córeczki. Jak je znalazła w książeczce to wiedziała, że to jest TO. Tata potwierdził, że to spoko imię do adaptacji w niemieckojęzycznym społeczeństwie i stało się. Mieli to z głowy: wybrane imię dla córeczki i dla synka. Gotowe do wzięcia. ale nikomu ich nie zdradzili.
Moi rodzice do końca NIE CHCIELI znać płci dziecka (mojej) :P - interesowało ich tylko czy jestem zdrowa. Cała reszta była nie ważna. Chcieli mieć dzieciątko. Bardzo.
[Tak mi o tym mówią, z maaaaasą czułości - że nie ważne dla nich nigdy było czy będę dziewczynką czy chłopcem, a nie chcieli tego wiedzieć wcześniej, aby się nie nastawiać jaką-kobietą/mężczyżną-mam-się stać, aby wbrew sobie i mimochodem nie fantazjować o przyszłości, nie narzucać na mnie i na siebie oczekiwań. Mądre. Chociaż myślę, że po stracie jaką przeżyli to też była strategia ochronna na wypadek nieszczęścia.]
I tak 12 lutego rodzę się ja.
Ojciec obdzwania rodzinę, przyjeżdża do szpitala rodzeństwo, siostra pyta ojca o to jak się dziewczynka nazywa, a tato podaje imię i tym samym rozpętuję ból dupy na kolejne 30 lat. Bo moi rodzice nie wiedzieli (albo może wiedzieli, ale nie pamiętali, bo nie było to dla nich istotne), że ciocia, królowa rodziny, pępek ich małego rodzinnego świata wybrała BARDZO podobne imię dla swojej córeczki.
Imiona różniły się jedną literką w środku. W moim imieniu jest 6 liter, w imieniu, które wybrała ciocia dla córki - było ich 7.
To dwa inne imiona, o innym źródłosłowie. Jedno wywodzi się ze starożytnego Rzymu (tj. jest starsze niż Rzym, pochodzi od plemion zamieszkujących półwysep apeniński), a drugie jest imieniem wywodzącym się z języków północno-germańskich. Ale są niemal takie same...
Nie wiem czy moi rodzice coś z tym zrobili? Tym bardziej, że wylądowałam w inkubatorze, bo okazało się, że mam upośledzoną odporność. Bardziej byli skupieni na zapewnieniu mi i sobie bezpieczeństwa. Myślę, że bólem dupy ciotki się mało przejmowali... Przynajmniej oni NIGDY mi nie opowiadali o pierwszych miesiącach mojego życia wplatając w tę historię bóle dupy kogokolwiek z członków rodziny czy rodzeństwa. Zawsze to była historia mojej komórki rodzinnej.
Wiec 20 marca rodzi się moja kuzynka - jest ode mnie większa (mamy zdjęcia na których leżą obok siebie dwa niemowlaki: ja starsza o miesiąc, ale mniejsza, biała, z kępką rudawo-brązowych włosów, a obok wielka kuzyna, o ciemnej cerze i łysej, ale znacznie większej główce) i nosi imię bardzo powszechne, popularne w naszym roczniku (chodząc do polskiej szkoły zawsze miałam przynajmniej jedną lub kilka dziewczynek noszących to imię w klasie). Imię pochodzące z Biblii i normalne dla polskiego ucha, ale egzotyczne dla niemieckiego (chociaż łatwe do wymówienia).
Potem, przez całe dzieciństwo, lata nastoletnie i aż do teraz kuzynka będzie wkurzać się na to imię, nie znosić go. Będzie jest dziwnie skracać, byleby nie brzmiało tak, jak wymawia się je w Polsce. Będzie narzekać, że jest za długie jak na standardy "fajnych" imion jej rówieśników w UK, Niemczech, Korei, ale też będzie zawstydzana koniecznością wyjaśnienia, że nie jest osobą bardzo religijną, że imię to "po prostu imię" - a Brytyjczyków ono dziwi, bo o ile John czy Benjamin to używane imiona w ich kulturze, o tyle imię normalne dla Polaka noszone przez moją kuzynkę według nich jest wynikiem jakiegoś uważnego i pogłębionego studiowania Biblii. Kuzynka jest pytana jak u niej w rodzinie praktykuje się wiarę - co jest kuriozalne i dziwne tak po prostu. Będzie wielokrotnie wyrzucać "dziwność" tego imienia z żalem do własnych rodziców, twierdzić, że jej nie kochali nadając jej takie imię, a szczyt zawstydzenia osiągnie idąc z przyjaciółmi w UK na stand up: artysta wybiera ją z tłumu jako asystentkę by zaarangażować na scence jakiś skecz, ona z ekscytacją wybiega na scenę, on zwyczajnie pyta o imię, ona podaje je do mikrofonu - tą akceptowalną przez nią formę, używaną podczas mieszkania w UK, skróconą do trzech pierwszych liter - a artysta zaskoczony dopytuje jeszcze raz o imię, i jeszcze raz, śmieje się i cała sala śmieje się z nim. W końcu pyta, zaskoczony, spontanicznie od jakiego imienia jest to zdrobnienie, a zawstydzona i spięta kuzynka przyznaje się do pełnej formy, a komik wybucha "OMG! Did your parents used to be hippies or what?" - boli ją to. Jest wyśmiana. Na scenie. Facet, paczka jej przyjaciół i cała sala na stand upie śmieją się. Być może był to niewinny żart, ale dla niej źródło traumy. :/
No i ich sprzeczki w rodzinie wyglądają tak: kuzynka nie mówi co jest dla niej smutne (tj. dorastanie na zrębie kultur, poczucie, że nigdzie do końca nie pasuje - ja tak to odczytuję), bo albo jest to zbyt bolesne, albo po prostu nie potrafi tego dostrzec. Zamiast tego kieruje pretensje do rodziców zarzucając im, że jej nie kochali, utrudniali życie i wyrazili to wybierając jej takie okropne imię. A jej matka (a! Ona nie może być winna popełnienia błędów, bo ona zawsze ma ma racje i błędów nie popełnia... Ech... Jestem ciekawa w sumie co się u ciotki pod deklem dzieje, jak to jest wszystko skonstruowane, te mechanizmy obronne itp Z dzisiejszej perspektywy jak wspominam kłótnie kuzynki z jej mamą to nasuwa mi się określenie "dwie niedojrzałe emocjonalnie siostry kręcą dramę o pierdoły, a tak naprawdę unikają rozmowy o tym co jest w niedopowiedzeniu" :/ no ciotka nie była moim zdaniem oparciem dla swoich dzieci) odkrzykuje, że wybrała jej inne imię, ale brat i bratowa je UKRADLI i nadali mi! Że jak jej córka ma pretensje to niech je kieruje do swojej kuzynki! Że ja to wybrane dla niej pierwotnie imię noszę, że wszystko dlatego, że urodziłam się o miesiąc wcześniej i jej ZABRAŁAM imię, które jej się należało. I koniec końców konkluzja tego przekazu pokoleniowego u nich w rodzinie funkcjonuje jako pielęgnowanie ŻALU do mojej rodziny za kradzież imienia.
[Jak to omawiałam nie raz z własną siostrą i z mamą, z przyjaciółmi to NIKT nie może pojąć dlaczego nie mogłbyśmy nosić podobnych imion, różniących się jedną literką w środku? No dlaczego? Co by to zmieniło? Moja mama słysząc o takich docinkach w moje stronę od cioci czy kuzynku zawsze była zdumiona, bo ona nic nie wiedziała tych planach ciotki sprzed lat. Ba! Jak jej nawet przy kolejnych okazjach takich uwag o tym opowiadałam to mama ciągle utrzymywała, że pierwszy raz to słyszy - co odczytuję, jako mało ważną dla jej mózgu informację, ona wiedziała jakie imię wybrała dla własnego dziecka i elo, nikomu nic nie kradła, ani na niczyją decyzję nie wpływała. Są przecież rodzeństwa nazywające się Kasia, Basia, Asia, znam rodzeństwa nazywające się Marek i Darek, Józek i Julek, ba! W rodzinie ze strony mamy mam kuzynów 3-stopnia, dzieci rodzeństwa, najbliższe swoje kuzynostwo którzy noszą to samo imię, a w rodzinie mówi się Duży-Krzyś i Mały-Krzyś. Jak niby wybór moich rodziców ZAMYKAŁ drogę wyborowi cioci i wujka? I dlaczego katalizatorem złości i frustracji małej dziewczynki ma być przekierowanie tej złości i frustracji na inną, małą dziewczynę? Bo ja ten żal, tą złość za "ukradzione" imię znam w kontaktach z tą gałęzią rodziny od dziecka. I zawsze czułam się winna, a w zasadzie czułam się nie okay z tym, że oczekuje się ode mnie, żebym czuła się winna i przepraszała za "zabranie" imienia kuzynce... :/ Za wyrządzenie krzywdy kuzynce i cioci. A przecież jestem "nie ważna", bo ciocia jest najważniejszą osobą w rodzinie, a mam tak ważne dla niej imię. A jednocześnie widziałam, że tego się ode mnie oczekuje - jakbym będąc niemowlęciem ukradła kuzynce nie tyle "imię" co "łatwiejsze życie", chociaż tego nie potrzebowałam, bo ostatecznie rodzice nie wyemigrowali i wychowywałam się w Polsce. Tym ten żal o imię był większy, chociaż niewyartykułowany, nie nazwany u podstaw, jedynie wyciągano esencję przykrywającą buzujące i nawarstwiające się latami uczucia w ich rodzinie w słowa oskarżenia "ukradłaś mi imię". I co jeszcze bardziej bolało moją kuzynkę - moje rzadkie i nieczęsto spotykane w moim roczniku, łacińskie imię nie było nigdy dla mnie źródłem kompleksów czy przykrości, tak jak jej imię dla niej. Nie tworzono nigdy wobec mnie przezwisk na bazie imienia, nie wyśmiewano jego dziwności czy obcości. Przeciwnie - przez większość życia było mi z moim imieniem dobrze. Cytując spostrzeżenie mojego byłego chłopaka - który btw też swojego imienia nienawidził - "Twoje imię jest tylko twoje. Jak ktoś go używa masz 99,99% pewności, że chodzi o ciebie" i to fakt. Utożsamiam się ze swoim imieniem. Były oczywiście różne głupotki, problemy z tym, jak je wymawiano - co mnie potrafiło wkurzyć, ale... lubię swoje imię. Tak po prostu. Czego wiele osób nie potrafi pojąć... Czy dla wszystkich kontakt z imieniem to w pewnym momencie taka przepychanka z poczuciem własnej tożsamości i ego? Bo cytując moją siostrę "Chyba jesteś jedyną osobą jaką znam, która lubi swoje imię" - i to jednocześnie jest na jakiś sposób fajne, a zarazem budzi zastanowienie "czy ja powinnam jednak czuć się źle ze swoim imieniem w jakimś kontekście, bo to jest normalne/zdrowe?" - mam wrażenie, że w każdym towarzystwie w jakim byłam temat imienia to zawsze był temat rzeka, źródło anegdot itp. Po prostu imiona budzą emocje. Ot! ]
AAAAA znowu się rozpisałam.
Do sedna.
W piątek, na imprezie rodziców, jak rozmawiałam z żoną kuzyna, NAGLE doleciał do mnie pełen przekąsu ton głosu mojego kuzyna (rozmawiającego wtedy z moją ciężarną siostrą i Szwagrem, z tego co wiedziałam do telefonu od siostry - o kredytach hipotecznych i rynku mieszkaniowym :P) - wymówił z pretensją moje imię. Czując się wywołana odwróciłam się w ich stronę, do stołu przy którym siedzieli. Siostra się tylko uśmiechała, a kuzyn obcinał mnie przerysowanym, ale przy tym niechętnym spojrzeniem. Długa twarz, mlaśnięcie z niesmakiem, zmrużone podejrzliwie oczy, ale przy tym spojrzenie pełne wyższości. To był żart, to było celowe, był w tym humor. Ale też budziło to spojrzenie we mnie napięcie. Rzuciłam do niego "co tam byku!?", a on na to (nadal zaczepnie, z humorem) "mówiłem [mojej sis], że ukradłaś mojej siostrze imię".
I serio, to jest tak bardzo nie ważne dla mnie, nie będące treścią moich rozkmin czy sposobu myślenia, postrzegania i poznawania świata, że przez chwilę się zastanawiałam o cholerę mu chodzi. Od 4 lat typa nie widziałam, jego matki też.... ale jego siostra podczas spotkania ze mną w październiku 2022 (10 miesięcy temu) też OCZYWIŚCIE musiała o tym wspomnieć, więc wróciłam do sedna tego komunikatu we własnej głowie. I nagle kliknęło mi. Przypomniało mi się o co jego rodzina ma ból dupy. I nagle jego żartobliwy ton zaczął dla mnie być próbą sympatycznego pokrycia pielęgnowanego od lat żalu do mnie, mielonego w ich komórce rodzinnej, za to, że jakoby ja i moja mama dokonałyśmy NIECNEJ kradzieży, a nam ta niesprawiedliwość, niemoralność uszła na sucho. Że zabrałyśmy coś, co należy się im, bo wpadli na nią pierwsi, a razem z tym imieniem zabrałyśmy nie wiem... komfort życia? Pozytywne relacje w rodzinie? Chuj wie, ale to jest coś dużego za co obwiniają mnie i moją mamę (a dlaczego nie tatę? Nie wiem. Może dlatego, że jest bratem cioci - tj. jest "swój" :/). I są źli, że nie kajam się za tą "kradzież". Bo jeżeli coś ukradłam to oznacza, że jestem złodziejką, nie? A nie czuję się złodziejką. We mnie ta dyskusja budzi złość i sprzeciw: bo nie mam zamiaru czuć wstydu i przepraszać za to, że żyję - wychodziłam z tego latami, mam prawo czuć się okay z tym jakie imię noszę.
Kurwa, to moje imię!
Asertywnie i na poważnie mu powiedziałam jeszcze raz, że to nie prawda. Że moja mama nie wiedziała jak miała się nazywać jego siostra, przypomniałam, że tym bardziej miesięczny niemowlak nie mógł wiedzieć, jak miała się nazywać jego nienarodzona wtedy siostra. Że moje imię to imię literackie. Wybrane przez mamę wcześniej. O korzeniach z łacińskich. A imię jakiego nie nadano jego siostrze to inne imię, podobnie brzmiące, o korzeniach germańskich.
A kuzyn tylko sceptyczni, kpiąco, z wyższością wzniósł brew. Też na poważnie, bez humorku. I z takim pełnym większości powątpiewaniem wyleciał z "możesz w to wierzyć, jak chcesz".
Wkurzył mnie.
A z drugiej strony - nawet gdyby moi rodzice znali plany wyboru imienia mojej ciotki i wujka TO CO Z TEGO? Mam inne imię niż to, które oni wybrali.
aaaaargh.
To jest po prostu głupie.
Machnęłam na niego ręką i wróciłam do rozmowy z jego siostrą, bo przekonanego nie przekonam xD Jego prawda, to jego prawda i tyle.
Dlatego się zastanawiałam czy jest sens się w ogóle poświęcać temu tematowi czas? Bo ja o tym nie myślę na co dzień. Nie jest to treścią moich problemów, rozkmin itp. Mi jest dobrze z tym kim jestem. Wybór imienia nigdy nie był dla mnie polem traum czy problemów w rodzinie, mam swoje własne kawałki do zadbania. Niech mnie nie wciągają w swoją gierkę. Małostkowa rzecz na której skupiają się ludzie, którzy wybierają nie rozmawiać o absolutnie poważnych uczuciach jakie ta rzecz w nich budzi i jakie pustynie emocjonalne ich niezdolność do komunikacji potworzyła. Niech w to nie wciągają mnie. Mają do rozplątania masę pretensji na polu dzieci-rodzice i ja, jako kuzynka jestem obok tego, daleko.
Zostawiłam temat w piątek po prostu nie wdając się w dalszą wymianę zdań z kuzynem.
A siostra dziś zadzwoniła by opowiedzieć mi o wielu sprawach w tym o fakcie, że kiedy w piątkowy wieczór kuzyn dosiadł się do niej i jej męża by pogadać o czymś co obydwoje przekminiają (tj. kupno mieszkania/domu, kredyty, stopy procentowe itp) zaskoczył ją nagłą zmianą tematu na powiększanie rodziny. NAGLE kuzyn powiedział mojej siostrze o tym, że obecnie wraz z żoną starają się o dziecko. I przyznał - właśnie ze śmieszkiem, z humorkiem - że jak w kwietniu dowiedział się jakie imię dla dziecka wybrali sis i Szwajgro to był wraz ze swoją żoną TAKI WKURZONY, bo cytuję "UKRADLIŚCIE NAM IMIĘ DLA DZIECKA!"
JAPIERDOLE.
To jak klątwa! xD
Kurwa, sięga kolejnego pokolenia!
Siostra streszczała mi zaskoczona, że kuzyn to imię dla przyszłego-synka wybrał ze swoją dziewczyną jeszcze jak chodzili do liceum. Że mieli imię dla chłopczyka i dziewczynki. Że jego rodzina (rodzice, siostra) wiedzieli o tym wyborze od dawna, dlatego w kwietniu tego roku słysząc wieści z Polski bardzo rozpamiętywali jak to pierwotne imię jego siostry zostało ukradzione przez Vill (tu moje imię rl). I właśnie wtedy je rzucił z tym przekąsem, a ja się odwróciłam pytając "co tam byku?". xD
Siostra mówi, że rozmawiała z nim o ewentualnej alternatywie - powiedział, że już coś wybrali innego, ale nie chce tego zdradzać, bo wcześniej doświadczyli wiele krytyki. Cytuję "mam dość słyszenia komu i z czym się to imię kojarzy i dlaczego jest niewłaściwe". Siostrę to rozbawiło i z tą swoją ciążową, nowo-nabytą dojrzałością opowiedziała mu, że to i tak będzie miało miejsce. Opowiedziała mu o cyrku jaki przeżyła z rodziną Szwagra, telefonach sióstr próbujących namówić ich do zmiany tego "okropnego" imienia itp. I opowiedziała mu o tym, że ma z tym luz, że to ją wkurza ofc, ale to jest ich wybór i kropka, chociaż to szokujące jak bezczelni potrafią być bliżsi i dalsi ludzie w wyrażaniu opinii na temat imienia jej dziecka (tu dla kontekstu: zapytano na zjeździe rodzinnym szwagra miesiąc temu moją sis czy gdyby jednak urodziła się dziewczynka to nazwaliby córeczkę żeńskim odpowiednikiem obecnie wybranego imienia dla chłopca. Na co siostra - która w kontraście do mamy nie miała pomysłu na imiona męskie, ale miała od zawsze kilka ulubionych imion żeńskich - odparła ze śmiechem, że w takim razie dziewczynka będzie nazywać się XXXX. To bardzo uroczy wybór, bo jest to imię nawiązujące do imienia mojej siostry i zarazem do imienia naszej mamy, i jest to imię literackie, tak bardzo-bardzo uhonorowanie lini-kądzieli <3. Uważam, że to urocze imię. Na co z mocą burzy zareagowała teściowa grzmiąc z oburzeniem "O FU! NIE POZWALAM! ABSOLUTNIE!" wszystkich wzięła konsternacja, tylko nie moją siostrę, która dotąd by reagowała odpaleniem się i pyskówką, a na tych ciążowych hormonach wybuchła głośnym śmiechem i asertywnie rzuciła "Ale nikt mamy o zdanie nie pytał!" xD xD xD xD Pozamiatała. Cała rodzina też walnęła w śmiech. Teściowa była obrażona, ale ostatecznie po prostu przemilczała).
No ciekawe... ciekawe czy mój siostrzeniec w ogóle będzie miał kontakt z kuzynostwem z Niemiec.
I ciekawe czy faktycznie kuzyn z żoną zrezygnowali już z tego imienia: siostra go podobno przekonywała tymi samymi argumentami, które w tym wpisie przytoczyłam, żeby swojego przyszłego syna też tak nazwali, jeżeli chcą - chłopcy i tak będą dorastać w odległych krajach, MOŻE będą się widywać raz na jakiś czas. Co mu szkodzi.
A on upierał się, że "nie", bo "już jest przecież zajęte" i "to musi być wyjątkowe imię, takie jakiego nie ma w rodzinie".
8 notes
·
View notes