Cześć wszystkim! Jestem młodą pisarką - amatorką z ogromną wyobraźnią. Chciałabym podzielić się z wami historią o magicznym świecie z istotami, o których istnieniu nie mieliście pojęcia. Miłej lektury! Hello everyone! I'm a young writer. I want to share with you my story about magical world full of amazing creatures. Enjoy!
Don't wanna be here? Send us removal request.
Text
Dom Mavri. Tom I. Pałac bogów.
Rozdział XII Próba Attwooda
Sparing w świecie bogów oznaczał dokładnie to samo co w świecie śmiertelników. Miała to być walka treningowa, taka jakby pokazówka. W sumie to było logiczne, biorąc pod uwagę, że wszyscy bellatorzy grali do tej samej bramki i nikt nikomu nie chciał zrobić krzywdy. To znaczy takiej nieodwracalnej krzywdy.
Giatros wytłumaczył mi, że przeważnie to trener ustala zasady treningu. Wybiera rodzaj broni, czas walki, oraz ustala co można, a czego nie. W tym wypadku będzie inaczej. To Henry ustali zasady, a ja nie mogłam nic na to poradzić. Sama się zgodziłam.
Teraz zostało mi się przygotować.
Razem z Rodem i Giatrosem znaleźliśmy sobie cichy kącik w Domu i zaczęliśmy ustalać strategię. Przede wszystkim musieliśmy się jak najwięcej dowiedzieć o moim przeciwniku.
Największą skarbnicą wiedzy w tym temacie był Giatros. Chociaż wcześniej nie spotkał Henry'ego, to wiele o nim słyszał. Jakby nie patrzeć był członkiem rady bellatorów, a pan G. jednym z bogów rezydujących w Domu Mavri. Musieli o sobie słyszeć.
Na moje nieszczęście Henry miał się czym pochwalić. Jego życiorys był dość... barwny.
Jego matka porzuciła go, gdy był jeszcze małym chłopcem (wiązało się to z jakimś marzeniem, żeby zostać piosenkarką, czy coś takiego). W każdym razie uciekła z rodzinnego domu, a mały Henry zamieszkał z zamożnymi dziadkami. To oni go wychowali.
W dniu swoich trzynastych urodzin trafił do Domu Mavri, ale to też obiło się głośnym echem.
Mniej więcej w tym samym czasie Talass uznał Timmy'ego, a niedługo później mój przyjaciel stał się popularny dzięki bitwie o arsenał Termo. On i Pennywise zostali wybrani na członków rady, a Orizontas dostał bólu tyłka. Zaczął zazdrościć, że wszyscy mówią o synu jego brata.
Postanowił osobiście udać się do domu dziadków Henry'ego, opowiedział im o świecie bogów i o tym kim jest ich wnuk, a następnie zabrał go na swój złoty, zaprzęgnięty w gryfy (jego święte zwierzęta) rydwan i przywiózł do Domu, w którym się obecnie znajdowaliśmy.
Jakby tego było mało, Orizontas przed wszystkimi zebranymi bellatorami wręczył swojemu synowi miecz – Cyklon (Kyklonos), którym jedynie Henry może władać. Czemu, zapytacie? Cyklon to tylko i wyłącznie rękojeść, ostrze powstaje z powietrza, które tka mój jutrzejszy przeciwnik.
Prosty z tego wniosek. Oprócz tego, że potrafi świetnie walczyć, to umie również władać żywiołem. I z tego co mówił Giatros,robi to wybitnie.
Podobno zyskał sławę i miejsce w radzie ratując jakąś wyspę koło Islandii. Czynne wulkany, potwory, on dzięki swojej mocy wiatru zrobił tsunami. Wszystko skończyło się genialnie, został bohaterem.
Przystojny i utalentowany, złoty chłopak inaczej nie można go opisać.
W dzień uczy się w brytyjskiej szkole prywatnej i trenuje hokeja na trawie, a w nocy ratuje świat.
Byłam załamana.
[…]
Powinnam była się wyspać przed pojedynkiem. I tak miałam znikome szanse na powodzenie, a jeszcze jak okażę się być chodzącym zombie, to już w ogóle Henry rozłoży mnie na łopatki w minutę.
No cóż. Może krótki spacer dobrze mi zrobi.
Chciałam wyjść na jeden z balkonów. Nocne powietrze zawsze dobrze mi robiło i liczyłam, że i tym razem pomoże.
Nie tylko ja wpadłam na ten pomysł.
- Cześć Rod. Też nie możesz spać? - zapytałam siadając na ziemi, obok mojego znajomego.
- Tak... Drugą noc nie śpię. Po prostu nie mogę.
Rzeczywiście było po nim widać, że jest zmęczony i nieobecny. Kiedy poznałam Roda zaledwie dzień wcześniej był naprawdę rozgadany i bardzo żywy. Teraz kompletnie siebie nie przypominał. Nie budziło wątpliwości, że to porwanie Timmy'ego tak na niego wpłynęło.
- Nadal się obwiniasz, o to, co stało się z Timmym?
- Jak mogę się nie obwiniać?! - uniósł głos. - Wybacz, nie chciałem krzyczeć. Po prostu... to wszystko moja wina. Jakbym był silniejszy, to nic by się nie stało. Teraz nie wiadomo, czy w ogóle odzyskamy Tima! A jakby tego było mało, to narażam na niebezpieczeństwo ciebie i pana Giatrosa. A jak jutro stanie się cud, to jeszcze Henry Attwood będzie mógł stracić przeze mnie swoją blond głowę.
- Jesteś głupkiem. - skwitowałam.
- Słucham? - zapytał urażony.
- Timothy wczoraj powiedział mi, że jesteś jednym z najmądrzejszych i najbardziej utalentowanych bellatorów jakich miał szansę poznać. Powiedział, że cię szczerze podziwia i cieszy się, że może nazwać przyjacielem. Ale ty jesteś po prostu głupkiem.
- Nie rozumiem do czego zmierzasz.
- Zmierzam do tego, że nic nie mogłeś zrobić. Może i twoim ojcem jest bóg, ale ty jesteś jedynie człowiekiem. Tak jak my wszyscy. Kto by wtedy nie był z Timmym nie miałby szans z Gynaiką. A jesteś głupkiem, jeśli nadal myślisz, że mogłeś go uratować. - powiedziałam. - Posłuchaj Rodnell, gdyby nie ty, w życiu nie dowiedzielibyśmy się, że to ta świruska porwała Timmy'ego.
- A gdyby nie ty, to nigdy nie dowiedzielibyśmy się gdzie go przetrzymuje i jakie zabezpieczenia nałożyła na Pałac.
- To był przypadek, mógł się połączyć z kimkolwiek, nawet z Pennywise. - przewróciłam oczami.
- Z kim?
- Nie istotne. Nie zrobiłam nic ważnego, a ty wpadłeś na pomysł jak możemy złamać zabezpieczenia Pałacu. Jesteś geniuszem, Rod. - uśmiechnęłam się. - Posłuchaj, Timmy ma niezaprzeczalną charyzmę, Juanita jest urodzonym generałem, Penny jest wiedźmą, ale wszyscy się zgodzą, że jest genialnym strategiem, a ja umiem rzucać kamieniami. Ale ty? Ty mój drogi masz umysł. I to taki, za który ludzie chętnie by się pozabijali.
- To jest turbo miłe, Gwen, ale nadal nie wiem jak mój umysł może się nam przydać. Wiesz, żaden ze mnie Charles Xavier, żebym umiał robić jakieś super rzeczy siłą woli.
- Racja, ale jesteś wynalazcą. - nachyliłam się nad Rodem. - Słyszałam, że masz talent do majsterkowania, przyjacielu. Więc zamiast tutaj siedzieć i użalać się nad sobą, to spadaj do pokoju i wymyśl taką broń, której nawet twój tata by się nie powstydził.
Rod przez chwilę wyglądał jakby nad czymś gorączkowo myślał. Pewnie moja inspirująca przemowa pobudziła jego wenę twórczą.
Ma się ten talent w motywowaniu ludzi!
- Nie jestem tak dobry w tworzeniu broni jak tata. Nie wykuję ci ładnego miecza, czy toporka, ale potrafię tworzyć całkiem sprytne roboty.
- To na co czekasz?
- Masz rację! Dzięki, Gwen. - uśmiechnął się do mnie wstając. - Trzymam kciuki, żeby jutro dobrze ci poszło. Ale pamiętaj, nawet jak nie uda ci się pokonać Attwooda, to i tak uwolnimy Timothy'ego. Chociażbym miał stworzyć milion maszyn oblężniczych. Któraś w końcu zadziała i złamiemy zabezpieczenia w Palati.
- No ja myślę, że się nie poddamy, bo jakiś cud chłopiec woli gwiazdorzyć niż iść na misję.
- Pewnie! Dobra, lecę, mam pełne ręce roboty. Do zobaczenia rano.
Nawet nie zdążyłam odpowiedzieć, kiedy Rod zniknął żeby tworzyć swoje wynalazki.
Dobrze, że chociaż jemu trochę poprawiłam humor. Chociaż starałam się być pozytywnie nastawiona, do całej tej sytuacji, to nadal bardzo się bałam. Tak naprawdę, to nie wiedziałam, co zrobimy jak nie pokonam Henry'ego. Nie było planu B.
[…]
Siedziałam tak jeszcze godzinę i myślałam o swoim życiu. Postanowiłam się zebrać dopiero gdy zabiły dzwony oznajmiające północ. Zostanie mi jakieś pięć godzin spania. I tak będę zombie, więc lepiej tego nie pogarszać.
Oczywiście, moje życie byłoby zbyt łatwe, jakbym po prostu poszła do pokoju. Musiałam na korytarzu wpaść na greckiego boga bez koszulki.
- Bogowie, a ciebie to Michał Anioł dłutem wyrzeźbił? - zapytałam próbując nie patrzeć prosto na tors Henry'ego Attwooda.
Nie wychodziło.
- Słucham? - zapytał rozbawiony Henry.
- Wy Anglicy to nie powinniście spać w takich jedwabnych piżamach? Wiesz, koszula, spodnie, papucie, szlafmyca, czy coś?
- Generalnie tak, ale jesteśmy przyzwyczajeni do chłodniejszych nocy. W Domu jest trochę za ciepło. - pokiwał głową Henry.
- Widać, że nigdy nie byłeś w Kalifornii.
- To prawda. Może mnie kiedyś zaprosisz, jak już będzie po wszystkim. - Henry puścił mi oczko.
A przynajmniej tak to wyglądało. Bo wiecie, było ciemno.
Czy on ze mną flirtował?
- O ile będzie po wszystkim. Póki co się nie zapowiada. A teraz wybacz, chciałabym się pójść położyć, żeby z rana skopać tyłek takiemu jednemu zarozumialcowi. - powiedziałam niezgrabnie wymijając Henry'ego.
- Brzmi jak ciekawy facet. Może mnie z nim kiedyś poznasz? - zaśmiał się Henry odprowadzając mnie wzrokiem do pokoju. - Tak w ogóle, to słyszałem twoją rozmowę z Rodem. Nie wiem jak walczysz i co potrafisz, ale umiesz zmotywować swoją drużynę. To cecha dobrego przywódcy.
Położyłam dłoń na klamce, ale jeszcze nie weszłam do środka. Odpowiem zarozumialcowi.
- Moja drużyna to karzeł i chuderlawy nowojorczyk z ADHD. Jednocześnie nie wyobrażam sobie być tutaj z kimkolwiek innym. Pan G. ma złote serce, a Rod to wybitny umysł, nie potrzebują przywódcy tylko sojusznika. A ja nie mam parcia na szkło. Dobranoc, Henry.
[…]
Kiedy obudziłam się rano byłam przerażona i zmęczona.
Czułam jakbym w ogóle nie spała i nie miałam pojęcia jak sobie poradzę na sparingu w takim stanie.
Szkoda, że Gynaika nie porwała mnie. Timmy na pewno lepiej by się sprawdził w roli rycerza w lśniącej zbroi. On przede wszystkim potrafił walczyć.
To nie był jednak czas i miejsce na narzekanie. Musiałam się przygotować.
Przywdziać zbroję i pewność siebie. Która w tej chwili mnie opuściła.
Kiedy byłam już gotowa zeszłam na dół, do sali ćwiczeniowej. Jak się okazało byłam tam pierwsza, jednak szybko dołączyli do mnie moi towarzysze niedoli: Rodnell i Giatros.
- Jak samopoczucie, dziecino? - zapytał Giatros.
- Jakby potrącił mnie autobus. Piętrowy. - popatrzyłam żałośnie na boga. - Ale dam z siebie wszystko i postaram się nie zawieść.
- Słuchaj, gwiazdeczko, jesteś zdolna i masz walkę we krwi. Dałaś radę Penny Lincoln, chociaż włócznię miałaś pierwszy raz w łapie. Z księciem z bajki też sobie poradzisz.
- Dzięki, panie G. To miłe, ale z Penny to było szczęście nowicjusza. Wydaje mi się, że moja dobra passa jest na wyczerpaniu.
- Witam wszystkich, jaki mamy piękny dzień na walkę sparingową! - powiedział radośnie Henry.
Wszedł do sali treningowej z Somem, oraz jakimiś dwiema dziewczynami. Cheerleaderki?
W każdym razie wyglądał na bardzo pewnego siebie. I wcale mu się nie dziwiłam, miał wygraną w kieszeni.
- No już dobra, dobra, promyczku. Dawaj te zasady i miejmy to za sobą. - przewróciłam oczami podchodząc do Henry'ego.
Wspomniałam, że do walki założył złotą zbroję? Wyglądał jak jakiś cholerny bóg słońca (nie żebym kiedykolwiek miała do czynienia z prawdziwym bogiem słońca).
- Jesteś urocza, kiedy starsza się być władcza. - zaśmiał się Henry. - Ale rzeczywiście nie ma co tracić czasu. Masz jakąś broń?
Nie odpowiedziałam. Jedynie wyciągnęłam przed siebie rękę i zacisnęłam pięść. Już po chwili w mojej dłoni układała się Etymigoria. Nie tylko Henry Attwood potrafi zaskakiwać.
- Och. Cóż, rzeczywiście. Zapomniałem. W porządku więc. - powiedział zakłopotany Henry. - Rodzaj broni niech będzie dowolny. Ja użyję mojego miecza, Cyklonu. Czas trwania walki to pięć minut. Ogólne zasady: nie ucinamy kończyn, nie możemy również zadawać ran kłutych. I oczywiście zabijanie też dyskwalifikuje. To ma być ładna i czysta walka pokazowa. Wygrywa ten, kto pierwszy rozbroi przeciwnika. Ale zapomniałbym, umiesz kontrolować ziemię?
- Coś tam umiem. - wzruszyłam ramionami.
- W takim razie, nawet bez broni będziesz mogła atakować. To zmiana zasad, ten kto pozbawi drugą osobę możliwość ruchu wygrywa. - pokiwał głową Henry. - Panie Som? Będzie pan sędziował i mierzył czas?
- Oczywiście, Henry. - zgodził się bóg.
- Świetnie. W takim razie zapraszam do kabiny, Gwen.
[…]
Nigdy nie walczyłam w pomieszczeniu.
Właściwie to walczyłam tylko raz w życiu, w ogrodzie Wersalu. Generalnie nie miałam zbyt dużego doświadczenia w walce...
Nieistotne.
Do czego zmierzam, kabiny do ćwiczeń, to był naprawdę ciekawy wynalazek. Można było je dowolnie ustawiać. Wybrać biom, program ćwiczeń i tak dalej. Na potrzeby naszej walki, kabina zmieniła swój wygląd i zaczęła przypominać las sosnowy.
To wszystko było sztuczne, więc z początku bałam się, że nie będę mogła tutaj kontrolować ziemi. Ale okazało się być odwrotnie. Delikatny ruch dłoni sprawił, że leżący niedaleko mojej stopy kamień odleciał kilka metrów.
Nie miałam pojęcia kto to zaprojektował, ani jak to zrobił, ale byłam pod wrażeniem.
Razem z Henrym ustawaliśmy się naprzeciwko siebie oczekując sygnału rozpoczynającego walkę.
Złapałam Etymigorię w obie ręce, gotowa od razu zadać cios, a Henry wyciągnął z pochwy srebrną rękojeść, która po chwili zmieniła się w najbardziej niesamowity miecz jaki widziałam. Był dość długi i nie miał jasno określonego kształtu. Do tego był prawie przeźroczysty, ale było widać tańczące w jego wnętrzu tornada, albo inne wietrzne twory.
Orizontas miał gust co do prezentów. Ale mój tatko nie był wcale gorszy i miałam zamiar to udowodnić.
- Gotowi? Do walki! - krzyknął Som.
Możliwe, że wygrana z Penny dodała mi skrzydeł i czegoś nauczyła i tym razem nie liczyłam na szczęście, tylko od początku wyciągnęłam asa z rękawa. Skupiłam swoją energię na otaczającej mnie ziemi, poczułam jak obrasta mi nogi do łydek i dodaje siły oraz pewności siebie. Nie czekałam na ruch ze strony Henry'ego. To ja zaatakowałam.
I co ciekawe, udało mi się go zaskoczyć. Mało brakowało, a nie zablokowałby mojego pierwszego uderzenia. Sama byłam pod wrażeniem moich ruchów, tego jakie są przemyślane i pewne. Szkoda, że Henry szybko wybudził się z pierwszego szoku.
Był synem potężnego boga i miał za patrona boga wojny, oczywiście, że potrafił walczyć lepiej niż jakaś tam Penny. Szybko to on przejął kontrolę, a ja musiałam się bronić.
Co mi podpowiadało, że trzeba się wycofać.
Odepchnęłam się nogą i odjechałam od Henry'ego jakieś dziesięć metrów łapiąc oddech.
Pozwolił używać żywiołów, więc czas się trochę zabawić.
Stuknęłam Etymigorią w posadzkę kabiny, a to sprawiło, że pod nogami Henry'ego ziemia zmieniła się w błoto sprawiając, że przez chwilę chłopak nie miał szansy się ruszyć. To była szansa dla mnie.
Ruszyłam na mojej ziemnej desce surfingowej w stronę chłopaka z grotem włóczni skierowanym w jego stronę, ale niestety nie dał się podejść tak łatwo. Henry wykonał okrężny ruch rękami, dzięki któremu otoczyła go fala powietrza umożliwiająca uniesienie się na kilka metrów w górę. Tym samym wydostał się z pułapki i uciekł przed moim ciosem.
- Mówiłaś, że tylko trochę potrafisz władać ziemią! Czuję się oszukany! - krzyknął do mnie równie zdyszany jak ja.
- A ty mówiłeś, że umiesz walczyć. Oboje zostaliśmy oszukani. - powiedziałam z uśmiechem przygotowując się do zadania kolejnego ciosu.
Czerpałam przyjemność z tej walki. Cały czas pamiętałam jaka była cena przegranej, ale gdyby nie uwięziony przez Gynaikę Timmy, to naprawdę dobrze bym się bawiła walcząc z Henrym Attwoodem.
- No to teraz, pożałujesz. - uśmiechnął się Henry.
Mój przeciwnik, z prędkością wiatru ruszył na mnie i zaczął napierać swoim mieczem. Wcześniej był silny, ale teraz chyba też pomagała mu moc żywiołu. Na szczęście oboje się rozkręcaliśmy. Żadne nie dawało za wygraną.
Spróbowałam rozbroić Henry'ego, ale on też wiedział jak sobie z tym poradzić. Za każdym razem, gdy wykonywałam odpowiedni podważający ruch, Cyklon znikał tylko po to, żeby się pojawić sekundę później i zadać cios.
Czas mijał i nie mogliśmy tej zabawy w kotka i myszkę dłużej przeciągać. Musiał być zwycięzca. Na moje nieszczęście, to Henry przybliżył się do wygranej, kiedy silnym strumieniem powietrza wybił mi włócznię z rąk.
Nie miałam czasu jej dobyć, więc musiałam sobie poradzić inaczej.
Ponownie odsunęłam się od chłopaka na bezpieczną odległość. Następnie kilkoma solidnymi ruchami, wydobyłam z ziemi parę kamieni, którymi zaczęłam ciskać w Henry'ego niczym kulami armatnimi. Niestety, dzięki swojej prędkości udało mu się je wyminąć.
Pod sam koniec to była już zwykła gonitwa. Ja uciekałam, a on starał się mnie uderzyć swoimi powietrznymi pociskami. Nie można powiedzieć, że przegrywałam. Ja i ziemia stałyśmy się jednością i robiła dokładnie to co chciałam. Na skinienie dłonią przed Henrym wyrastały kamienne ściany, albo pojawiały się głębokie rozpadliny, z którymi ledwo sobie radził.
- Piętnaście sekund do końca! - krzyknął Som.
Nie wiem jak daleko sięgała ta kabina, ale to chyba był już koniec. Uciekając przed siebie zobaczyłam górę tak dużą, że nie miałam szansy jej wyminąć. Odwróciłam się na pięcie, uniosłam ręce i w tej samej chwili Henry przycisnął mnie do skalnej ściany przykładając ostrze Cyklonu do mojego gardła.
- Koniec! - obwieścił Som.
Oboje ciężko oddychaliśmy. Byłam wykończona, tak samo jak Henry.
- Wygląda na to, że wygrałem. - uśmiechnął się do mnie szeroko.
- Chyba jednak nie całkiem.
Z uśmiechem spojrzałam do góry, a wzrok chłopaka podążył za mną. Nad naszymi głowami wisiał wierzchołek góry. Kilkaset ton, które nie zmiażdżyły mojego przeciwnika tylko dzięki mnie.
- Jeden ruch Henry'ego i nie żyję, ale tym samym on ginie pod ciężarem tej skały.
- Ja nie wiem jak mam to rozstrzygnąć... - zaczął Som. - Panna Anderson jest pokonana, jednak....
- Jest remis, ty ospały dupku. - skomentował wściekle Giatros.
Z uśmiechem odrzuciłam skałę na drugi koniec kabiny, a Henry schował miecz.
- Więc jak, pomożesz mi? - zapytałam chłopaka.
- I tak miałem zamiar ci pomóc. Nawet jakbyś przegrała. Naprawdę się nie domyśliłaś? - zapytał uśmiechnięty Henry.
- Ja... cóż. Prawdę mówiąc nie. - odpowiedziałam zakłopotana. - Ale to... dziękuję.
Uśmiechnęłam się i wyciągnęłam rękę w kierunku mojego przeciwnika. A może powinnam powiedzieć: przyjaciela.
#dom mavri#house of mavri#gwen anderson#henry attwood#giatros#rodnell murray#rod murray#som#próba#walka#sparing#fantasy#adventure#bogotá#gods#mitologia#friends#friendship#przyjaciele#rywale#żywioły#elements#athena cykes#etymigoria#miecz#włócznia#przygoda#bogowie#miłej lektury#enjoy
0 notes
Text
Dom Mavri. Tom I. Pałac bogów.
Rozdział XI Sen
Kojarzycie ten film X-Men: Pierwsza klasa?
Tam była ta cała akademia Charlesa Xaviera dla mutantów. Wspominam o niej, ponieważ tak właśnie wyglądała druga siedziba Domu Mavri jaką miałam okazje odwiedzić.
Nie był to tak pokaźny zamek jak Wersal w Stanach Zjednoczonych, ale też nie można zarzucić tej wiktoriańskiej willi braku stylu. Właściwie to była śliczna, zadbana i bardzo angielska.
I też wejście do tego wymiaru nie było tak ekstremalne jak w przypadku Stanów Zjednoczonych.
Muzeum Beatlesów prowadziło do domu ogrodnika w Domu. A ogrodnikiem naturalnie był groźnie wyglądający olbrzym, który miał na imię Arnold. Na szczęście nauczyłam się nie oceniać książki po okładce i też w tym przypadku okazało się, że Arnold jest najsympatyczniejszym potworem we wszystkich wymiarach.
Na początku chciał nas nakarmić świeżo upieczonymi ciasteczkami z kawałkami czekolady i pysznie pachnącą herbatą grejpfrutową, ale oczywiście Giatros nie pozwolił nam skorzystać, bo misja... Mały wrzód na tyłku.
Ale tym razem miał rację, naprawdę nie mogliśmy zwlekać. Timmy nas potrzebował.
Grzecznie odmówiliśmy Arnoldowi i poprosiliśmy, żeby nas zaprowadził do Henry'ego Attwooda. Z chęcią nam pomógł.
Po drodze opowiedział nam o tym, że w dawnych czasach pracował dla Polemosa i nazywał się Igetis. Był jego pierwszym generałem i chociaż wstyd się przyznać, to prawie sprowadził na nasz świat zagładę. Ale na szczęście w porę Polemos się opamiętał za sprawą Agapi i zaprzestał wojny. Arnold widząc ile zła sprowadził na świat postanowił porzucić karierę wojskową i stał się tułaczem, który pomagał w odbudowaniu równowagi.
Zamieszkał wśród ludzi i uczył ich życia na Ziemi. Kiedy Mavri postanowiła stworzyć Dom odnalazła go i mianowała jednym ze swoich sług. Tym samym Arnold mógł przestać być tułaczem i znalazł swoje miejsce na świecie. Jako ogrodnik.
[…]
Po krótkiej wycieczce po Akademii Mutantów dotarliśmy do sali treningowej, która tak na marginesie też trochę przypominała tę z X-Menów.
My, w Stanach, mieliśmy ogromne tereny do ćwiczeń, mogliśmy się nauczyć walki w każdym klimacie i w różnych warunkach. Niestety bellatorzy z Wielkiej Brytanii nie mieli tego szczęścia i musieli pracować na symulatorach.
Jak się okazało, gdy ktoś wchodził do takiej kabiny znajdował się w zaprogramowanej rzeczywistości i musiał walczyć o życie, bo jakżeby inaczej. Ciekawe.
- O, tam jest Henry. Rozmawia z Somem. - powiedział Arnold.
Mój wzrok podążył za jego i zobaczyłam o kim mowa. Dosłownie szczęka mi opadła.
Znowu.
Henry Attwood był bogiem.
To znaczy nie dosłownie, był tylko w połowie bogiem. Och, pozwólcie, że wyjaśnię:
Był dosłownie najprzystojniejszym kolesiem na świecie. Wysoki, chociaż minimalnie niższy niż Timmy, z platynowymi włosami i zimnymi szarymi oczami przypominającymi burzowe niebo.
Wyglądał bardzo wyniośle. Wiedziałam, że jest arystokratą i synem króla bogów, ale jakby mi nikt tego wcześniej nie powiedział, to bym się sama domyśliła. Wręcz biła od niego królewskość.
Jednak muszę przyznać, że wyglądał też trochę wrednie. Patrzył na trenujących bellatorów z taką wyższością, jakby mówił „jesteś żałosny w tym co robisz i nawet mi ciebie nie żal”. Może byłam dziwna, ale trochę mnie to w nim pociągało.
Dopiero po krótkiej chwili przeniosłam wzrok na hipisa, z którym rozmawiał Henry i coś do mnie dotarło.
- Som?!
Troszkę przestałam nad sobą panować i podbiegłam do chuderlawego boga, po czym rzuciłam się na niego i przycisnęłam do najbliżej ściany.
Henry Attwood już chciał mnie powstrzymać przed zrobieniem krzywdy Somowi, ale nie zdążył. Instynktownie rozłożyłam Etymigorię i skierowałam jej grot w stronę piersi przystojnego chłopaka, żeby nie mógł podejść bliżej.
- Poznajesz mnie?! - zapytałam marszcząc brwi.
- Yyy, Cleveland? - zapytał bóg drżącym głosem.
- Nie, nie Cleveland, ty ospały smarku, Dubaj 2010. - odpowiedział Giatros podchodząc do mnie i położył dłoń na mojej włóczni żebym ją opuściła. - Dziecino jak zabijesz tego upadłego anioła z twarzą Adonisa, to nie pomoże nam w odzyskaniu Bellemore'a.
Giatros miał rację. Spojrzałam przelotnie na Henry'ego wiedząc, że nie mogę się za bardzo gapić, bo stracę wątek. Na boga ziemi, on nawet brwi miał idealne!
Zminimalizowałam Etymigorię, żeby na powrót stała się pierścionkiem, po czym wróciłam do Soma.
- Gwen Anderson, córka Tavo, ty ospały smarku. Masz coś co należy do mnie i chcę to odzyskać w tej chwili.
- Córka T-tavo? Och tak... pamiętam. - odpowiedział Som drżącym głosem.
- A ja nie pamiętam. I masz to zmienić. Już.
- Wiesz, nie chcę cię zasmucić, ale teoretycznie jestem bogiem, a ty NIE. Mogę cię zabić w dziesięć sekund. - uśmiechnął się Som wzruszając ramionami.
- Teoretycznie mój ojciec jest jednym z najpotężniejszych bogów jacy istnieją i bardzo się zdenerwuje kiedy się dowie, że taki dygoczący dudek zabił jego kochaną córeczkę. I jeszcze, teoretycznie wiem, że jestem bellatorem od jakichś dwóch dni, a już potrafię zrobić to:
Uniosłam lewą rękę w górę, po czym zacisnęłam dłoń w pięść i w momencie najbliższa ściana zmieniła się w kupę gruzu.
- Dlatego teoretycznie oddasz mi moje wspomnienia, albo teoretycznie zamienię tę budę w proch, a ciebie teoretycznie cisnę w ziemię tak głęboko, że nawet w królestwie umarłych nie będą słyszeć twojego zawodzenia. Więc jak, mamy umowę? - zapytałam ostro.
- Wystarczyło powiedzieć „proszę”. - przełknął głośno Som.
- Nie. - odparłam, po czym odsunęłam się od boga. - Panie G, Rod. Porozmawiajcie z Henrym. Wrócę za moment.
- Pewnie księżniczko ciemności. Jakby co to wołaj, a stary wujek Giatros skopie tyłek komu trzeba.
Spojrzałam jeszcze raz na Soma, który prezentował się wyjątkowo żałośnie. Chyba nie będę potrzebować pomocy mojego opiekuna.
- Chodźmy do mojego gabinetu, tam trzymam sny i wspomnienia. - powiedział cicho Som i ruszył przed siebie korytarzem.
Poszłam za bogiem, a na odchodne usłyszałam jak Henry Attwood pyta „co to za dziewczyna?!”. Chętnie mu pokażę w bliskiej przyszłości co jeszcze potrafię!
[…]
Gabinet Soma znajdował się na ostatnim piętrze w Akademii Mutantów, był dużym pokojem, który wyglądał jak królewska sypialnia.
Niczego innego nie powinnam się spodziewać po siedzibie kogoś, kto jest bogiem snów. Pewnie zbyt wiele tutaj nie pracował, tylko głównie spał. Albo może on pracuje tylko w czasie snu? Sama nie wiem jak to działało, ale za bardzo się nie interesowałam. Miałam ważniejsze rzeczy na głowie. Moje wspomnienia.
- Dalej, działaj. Nie mamy zbyt wiele czasu. - pospieszyłam Soma.
- Musisz chwilę poczekać. Zabranie wspomnień to pestka, ich przewrócenie chwilę trwa. Przede wszystkim muszę je znaleźć.
Przewróciłam oczami obserwując jak Som podchodzi do jakiejś dużej szafy, na której stały statywy z fiolkami różnej wielkości. Każda była starannie opisana i pływała w niej jakaś dziwna, podobna do oleju substancja.
- Przypominasz tatę. Nie tylko z wyglądu, ale też z charakteru. On również jest bardzo intensywny i załatwia wszystko strachem.
- Dziękuję.
- To nie był komplement. Powinnaś nad sobą trochę popracować. Być bardziej dziewczęca i przede wszystkim milsza dla ludzi i bogów. - spojrzał na mnie z lekkim przerażeniem.
- Szukasz właśnie moich wspomnień. Robisz to czego chcę, chociaż jesteś bogiem, a ja śmiertelniczką. Zastraszanie działa i sprawia mi przyjemność. Zdecydowanie będę tak dalej załatwiać swoje sprawy. - powiedziałam siadając na wygodnym fotelu w rogu pokoju.
Na szczęście Som wcale długo nie szukał fiolki z moimi wspomnieniami, a kiedy ją znalazł podszedł do mnie i mi ją podał.
Mój olej był koloru fioletowego. Nie był też tak gęsty jak w niektórych fiolkach. Pewnie była to kwestia tego, że wspomnienia zostały mi odebrane kiedy miałam zaledwie osiem lat. Logicznym się wydawało, że gęstszy olej to wspomnienia należące do kogoś znacznie starszego. A może nawet do jakiegoś boga.
- No to świetnie. Teraz działaj. - zachęciłam Soma.
- Jesteś tego pewna? Zabrałem ci wspomnienia na prośbę twojego ojca. Może miał rację, że nie powinnaś pamiętać wszystkiego co ci się przydarzyło.
- W tej fiolce jest wszystko, co wiem o mojej mamie. Więcej razy się nie powtórzę, Som.
- Ech... dobrze więc. Tak jak mówiłem, odzyskanie wspomnień nie jest takie proste jak ich zabranie. - zaczął. - Polega na tym, że zawartość tej fiolki wlewa się na oczy delikwenta, kiedy ten śpi. Ale - musi być ale, bo inaczej nie byłoby zabawy. Ale musi to zrobić osoba, która znała delikwenta. Inaczej wspomnienia nie wrócą, albo będą przekłamane. Nie dam rady wrócić ci wspomnień, chyba że znajdziesz kogoś kto znał cię przed ich oddaniem.
No oczywiście. Mam kontakt z nadludzkimi istotami, które rządzą światem. Mogą przenosić góry, wywoływać tsunami, burzyć miasta skinieniem dłoni, czy tworzyć własne magiczne wymiary. Szkoda tylko, że te istoty są niesamowitymi dupkami i nawet z najprostszej czynności muszą zrobić nie wiadomo jakie widowisko.
- Jesteś bezużytecznym bogiem.
Wstałam nie chcąc dalej się użerać z bogiem snów. Wiedziałam dobrze co teraz muszę zrobić, żeby odzyskać swoje wspomnienia. Znaleźć Timmy'ego.
Był on jedyną osobą, która znała Rosie, biorąc pod uwagę, że moja mama nie żyła. Czyli wszystko zataczało krąg, a na odnalezieniu mojego przyjaciela z dzieciństwa zaczęło mi zależeć jeszcze bardziej niż do tej pory.
- Zaprowadź mnie do pana G. i Roda. - nakazałam bogowi.
- Nie obwiniaj mnie za brak wspomnień. Ja nigdy nie chciałem ci ich zabrać. - powiedział na swoją obronę Som.
- Nie ułatwiasz mi też ich odzyskania. Dalej, jesteśmy na misji i goni nas czas. Więc dalej Som. Proszę. - uśmiechnęłam się sztucznie.
Bóg ciężko westchnął, po czym wyszedł ze swojego gabinetu i poprowadził mnie do „sali konferencyjnej”, gdzie trwały rozmowy z Henrym Attwoodem.
Nie wyglądało to dobrze.
Pan G. zaczął rzucać rzeczami, Rod siedział załamany przy stole z twarzą schowaną w dłoniach. A Henry... był piękny jak zawsze. Chociaż teraz przyglądał się całej scenie niewzruszony, ze skrzyżowanymi rękami i tą miną „nawet mi was nie żal”.
Usiadłam obok Roda i położyłam dłoń na jego ramieniu, żeby dodać mu otuchy.
- O co chodzi? - zapytałam.
- Henry nie chce nam pomóc. Powiedział, że nie opuści domu. - zaskomlał Rod żałośnie gestykulując.
- Co? Dlaczego nie chcesz nam pomóc? - spojrzałam pytająco na Henry'ego.
Rany, jaki on był boski. Aż mi się zrobiło gorąco, kiedy na mnie spojrzał, ale nie mogłam tracić twarzy i dobrego imienia. Byłam profesjonalistką!
Dobra, nie byłam, ale nadal wypadało trzymać fason.
- A niby dlaczego miałbym wam pomóc? - zapytał.
- Ponieważ chodzi o życie Timmy'ego, to znaczy Timothy'ego Bellemore'a, twojego kolegi z rady.
Henry prychnął.
- Bellemore. Cwaniak i zawadiaka, w szczególności jak się wdał w tatusia. Miejsce w radzie dostał fartem, a nie dzięki umiejętnościom i nie będę płakał jeśli zwolni je dla kogoś innego. Potrafiłbym wymienić całą armię, która bardziej się nada.
Teraz to byłam pod wrażeniem. Timmy i Henry byli jak ogień i woda, ale oboje mieli o sobie takie samo zdanie. Szczerze się nie lubili, chociaż nawet się nigdy nie poznali. Aż musiałam wybuchnąć głośnym śmiechem.
- Co cię tak bawi? - zapytał Henry.
- To po prostu bardzo zabawne, bo Timmy powiedział o tobie coś prawie identycznego. Tacy różni, a jeden i drugi to zarozumiały dupek z kompleksem przywódcy. - wstałam z miejsca i podeszłam do Henry'ego. - Słuchaj, aniołku, mój kumpel jest w niebezpieczeństwie. Jakaś wariatka uwięziła go w pałacu w chmurach i tak się składa, że jesteś jedyną osobą, która może nas do niego zaprowadzić. Kiedy Timmy będzie bezpieczny, to już nie będą mnie obchodziły wasze relacje, zrobicie sobie konkurs na długość penisa, czy co to tam robią faceci kiedy chcą się nawzajem upokorzyć, ale na ten moment odłóż na bok dumę i odwal swoją robotę jako wojownik.
Henry patrzył na mnie z uniesionymi brwiami, jakby pierwszy raz w życiu ktoś podniósł na niego głos. Może nawet tak było biorąc pod uwagę jego pochodzenie.
- Więc jak będzie?
- Dobrze. - odparł Henry.
- Co?! - jednogłośnie krzyknęli Rod i Giatros.
- Jest w tobie coś niezwykłego, Gwen Anderson. Pomogę ci, żeby odkryć czy mam w tobie wroga, czy przyjaciela.
Już miałam zacząć się cieszyć i iść odtańczyć taniec zwycięstwa z Rodem i panem G., kiedy Henry powiedział:
- Ale musisz spełnić jeden warunek. Pokonać mnie w walce sparingowej. Według moich zasad.
- Piękne dziecko, Gwen nie umie walczyć w sparingu. Nigdy tego nie robiła. - powiedział Giatros.
- Zrobię to. - odparłam.
- Więc mamy umowę. Jutro o świcie w sali treningowej. Jeśli wygrasz to od razu ruszę z wami do Dubaju, jeśli nie, to będziecie musieli znaleźć innego syna Orizantosa. - Henry uśmiechnął się wrednie, po czym odszedł.
Rany ten koleś był bajeczny, ale potrafił być też wrzodem na tyłku. Jednak nie miałam innej opcji, oboje dobrze wiedzieliśmy, że Orizantos nie ma innych dzieci. Jedyne co mi pozostało to zgodzić się, żeby uratować Timmy'ego.
- Mamy spory problem, dziecino. Ten książę z bajki nie tylko jest synem Orizantosa, ale również jego patronem jest Polemos, bóg wojny. Bije się pewnie tak dobrze, jak wygląda bez koszulki.
- To dobrze się składa, panie G., bo moją patronką jest Agapi.
#dom mavri#pałac bogów#house of mavri#g.a.#gwen anderson#som#henry attwood#giatros#rodnell murray#rod murray#wielka brytania#liverpool#x-men#bogowie#gods#mitologia#mythology#enjoy#book#my book#moja książka#moja historia#fantasy#adventure#przygoda#misja#przyjaźń#friendship#timmy bellemore#timothy bellemore
0 notes
Text
Dom Mavri. Tom I. Pałac bogów.
Rozdział X Beatlemania
Chyba nie zaskoczy nikogo, że nie miałam pojęcia jak ubrać się na misję ratunkową, prawda? Właściwie to nie miałam pojęcia jak ubrać się na jakąkolwiek misję.
Tak w ogóle ile będziemy poza Domem? Na jakie ewentualności mam się przygotować? Czy powinnam zabrać sporo rzeczy na przebranie? Może przyda mi się jakiś prowiant?
Ciekawe, czy w Domu Mavri serwowali jedzenie w tubkach i suszone mięso. Astronauci chyba na czymś takim żyją w czasie swoich kosmicznych misji, więc czemu by nie nasza trójka. To znaczy dwójka. Bóg chyba nie może umrzeć z głodu. To byłaby wyjątkowo żałosna śmierć dla boga.
[…]
Na szczęście miałam w pokoju magiczną szafę. Oprócz Etymigorii ta szafa była moim ulubionym magicznym przedmiotem. Nie dość, że mogłam znaleźć w niej więcej rzeczy niż we wszystkich galeriach handlowych w Los Angeles łącznie, to jeszcze potrafiła czytać mi w myślach i spakować na wyprawę.
Od Judith (tak zdecydowałam się nazwać magiczną szafę) na wyprawę dostałam parę legginsów, takich idealnych na wyprawę w góry, wysokie buty, ciepłą polarową bluzę i puchowy bezrękawnik. To chyba naprawdę dobry zestaw. Ubrałabym się tak na wycieczkę do lasu, więc czemu by nie iść w tym outficie walczyć ze zdziczałą królową bogów.
Judith wypluła dla mnie również plecak, w którym znajdowało się kilka rzeczy na przebranie, ale też składana, przenośna zbroja, mała apteczka, pieniądze, kompas i mapy. Raczej wszystko co będzie mi potrzebne podczas podróży.
Postanowiłam dłużej nie przeciągać i zejść na dół do moich towarzyszy niedoli. W końcu dla Timmy'ego liczyła się każda chwila, więc nie mogliśmy mu dać czekać.
Przyznaję, że trochę się bałam, że plan Roda może nie wypalić. Wydawał się być bardzo dobry i sprytny, ale królowa Gynaika mogła przewidzieć, że będziemy chcieli wykorzystać syna Orizantosa, żeby oszukać zabezpieczenia w boskim Palati.
I jeszcze pozostawała jedna kwestia – Henry Attwood.
Nie znałam go, nie wiedziałam, czy ktokolwiek z bellatorów, których poznałam w ogóle wie jak Henry wygląda.
Timmy, kiedy opowiadał mi o radzie wspomniał, że Henry jest jakimś burżujem. Może się okazać być niesamowicie zarozumiały, a ja nie miałam siły ani czasu się z nim wykłócać.
Plan polegał na tym, żeby przekonać Henry'ego, aby udał się z nami do Dubaju, ale jeśli ten plan nie wypali można go trochę zmodernizować. Nawet miałam już pewną wizję.
Ja go unieruchomię kontrolując ziemię, Rodnell szybko zarzuci mu worek na głowę, Giatros zwiąże mu ręce, a na koniec wspólnymi siłami wrzucimy go Heli na grzbiet i udamy się przez cień do Dubaju. Brzmiało dobrze i na pewno zajmie mniej czasu niż jakbyśmy mieli go przekonywać po dobroci!
[…]
- Świetnie, że już jesteś dziecko. Możemy wyruszać. - powitał mnie pan G. gdy zeszłam na dół.
- Tak właściwie, to jak chce się pan dostać do Liverpoolu, panie G.?
To była kwestia, której nie omówiliśmy. Mogliśmy wykorzystać Hel. Ona zdążyła odpocząć po ostatniej podróży, ale nie wydaje mi się, żeby Giatros był chętny do dosiadania czterometrowej piekielnej ogarzycy.
- Przyznaję, że byłoby dużej prościej jakby ten skurkowaniec Miles Young był w obozie. Wyczarowałby nam tutaj jakąś zgrabną czarną dziurę. Ale niee, on sobie studia wymyślił. Plugastwo! Na co to komu?!
- Studia pomogą mu w znalezieniu dobrej pracy, a w następnej kolejności zarabianiu pieniędzy, założeniu rodziny i jej utrzymaniu? - zapytałam marszcząc brwi.
- Jest bellatorem na litość boską! Na co mu praca i rodzina kiedy umie tak pięknie ubijać potwory. Mógłbym przysiąc, że kiedy wyciąga topory, to chóry elfów zaczynają śpiewać. - rozmarzył się pan G.
Chyba nie będziemy się wdawać w tę dyskusję, była trochę bez sensu.
Miles był jednak człowiekiem i jak sądziłam, miał inne cele niż zabijanie potworów do końca życia. Ja chyba też kiedyś będę chciała przejść na emeryturę.
- Nieważne. W takim razie jak dostaniemy się do Wielkiej Brytanii? - zapytałam.
- Popłyniemy! Na coś się w końcu przydadzą te hipokampy Bellemore'a.
[…]
Timmy opowiadał mi o tym, że hipokampy są wyjątkowo wrednymi końmi. Kiedy uznają, że ktoś nie jest godny ich dosiadania, to bez mrugnięcia okiem mogą takiego delikwenta utopić. Chyba rozumiecie dlaczego nie paliłam się do ujeżdżania tych syrenich koników.
Nie miałam jednak za bardzo wyjścia.
Pan G. złapał mnie i Roda i pociągnął do przystani gdzie osiodłane stały dwa konie. Poznałam jednego z nich. Była to mała klaczka Timmy'ego, którą nazwał Ariel.
- Dobra, dzieci. Ja biorę ogiera, Florka. Wy we dwóję dosiądziecie Arielkę. - powiedział Giatros.
- Florek? Arielka? - zapytał zdezorientowany Rodnell.
Spojrzał na mnie jakby chciał zapytać, czy wiem, kto dał tym koniom tak durne imiona, ale ja tylko pokręciłam głową, co miało znaczyć mniej więcej: „nie ma sensu o tym rozmawiać”.
- Chwila. Hel.
Jak na komendę, moja suka pojawiła się tuż przy mojej nodze. Wyglądała dobrze, była wypoczęta i dobrze nakarmiona. Faun, który zajmował się stajniami dobrze się nią zaopiekował.
- Cześć mała. Wybacz, że wczoraj cię nie odwiedziłam, ale to był ciężki dzień. - kucnęłam przed Hel, żeby ją podrapać po szyi.
- Nie weźmiesz ogarzycy. Nie ma takiej opcji. - skwitował Giatros.
Już chciałam zacząć się kłócić, że nie może mi zabronić zabrać suki ze sobą. Ojciec sam nakazał, żeby nie odstępowała mnie na krok. Jednak nim zdążyłam się odezwać pojawiła się Mavri, która mnie ubiegła.
- Niestety, Gwen, ale tym razem Giatros ma rację. Hel będzie w dużym niebezpieczeństwie. Dom w Liverpoolu nie obcuje z magicznymi stworzeniami, więc na pewno uznają ją tam za wroga. Też nie ma opcji żebyście wprowadzili piekielnego ogara do Palati. Hel będzie musiała zostać tutaj.
- Ale tatko powiedział, że Hel jest moją opiekunką i pomoże mi zawsze gdy będę tego potrzebować. - popatrzyłam na Mavri z wyrzutem.
- Tak jest. Nic jej tutaj nie zatrzymuje. Jeśli rzeczywiście będziecie w niebezpieczeństwie zawsze możesz ją wezwać. Jesteś jej panią, więc nigdy nie odmówi przybycia.
Nigdy nie rozstawałam się z Hel na dłużej niż kilka godzin dziennie, kiedy wychodziłam do szkoły. Wczoraj nie wiedziałyśmy się cały dzień, ale wiedziałam, że jest gdzieś w pobliżu i nie grozi jej niebezpieczeństwo. Teraz miało być zupełnie inaczej. Ale z drugiej strony wiedziałam, że bogini magii ma rację. Nie chciałam narażać mojego psa, kiedy nie było takiej potrzeby.
- No dobrze, niech wam będzie. Ale kiedy po moim powrocie Hel będzie nieszczęśliwa, albo spadnie jej chociaż jeden włos z głowy to zrównam to miejsce z ziemią. Dosłownie. - spojrzałam na Mavri ostrzegająco, po czym zwróciłam się znowu do mojego psa. - Hela, zobaczymy się za parę dni. Nic mi nie będzie.
Uściskałam swoją sukę, po czym wstałam i oznajmiłam Giatrosowi, że jestem gotowa do podróży.
[…]
Mam dwie wiadomości. Dobrą i złą.
Dobra jest taka, że Ariel postanowiła darować życie mnie i Rodnellowi. Zła – odkryłam u siebie chorobę morską.
Z tatą nigdy nie pływaliśmy, zawsze poruszaliśmy się ziemią i chyba teraz wiem dlaczego. Jako dziecko boga ziemi musiałam być naturalnie uczulona na wszystko co tą ziemią nie jest.
Chociaż podróż na hipokampie była niesamowita, to nie mogłam się zdobyć na otworzenie oczu. Dobrze, że miałam przy sobie Roda, który dzielnie powoził Arielką.
[…]
Nawet się do końca nie zorientowałam, kiedy przepłynęliśmy cały Ocean Atlantycki i znaleźliśmy się w Liverpoolu. Tak w ogóle jak to działało, że wypłynęliśmy z jeziora w jednym wymiarze, a znaleźliśmy się u wybrzeży Wielkiej Brytanii, która jest w całkiem innym wymiarze?
Miałam chyba za mały mózg żeby to wszystko pojąć...
W każdym razie kiedy znaleźliśmy się na płyciźnie dosłownie pobiegłam na plażę i zaczęłam całować piasek i kamienie. Jak dobrze było znaleźć się na trwałym gruncie, który zmienił kształt tylko, kiedy o to poprosiłam!
- Panie Giatros, gdzie teraz mamy się udać? - zapytał Rodnell, kiedy razem z bogiem lekarzy dołączyli do mnie na plaży.
- A skąd mam wiedzieć, Murray. Wy jesteście bellatorami na misji, nie ja.
- Technicznie zgłosiłeś się, żeby wyruszyć z nami na misję, więc tak trochę też jesteś bellatorem na misji, panei G. - skomentowałam.
Nareszcie przestało mi się kręcić w głowie i czułam, że nogi się pode mną nie ugną, więc podniosłam się z piasku i rozejrzałam po okolicy.
Liverpool.
Zawsze chciałam odwiedzić to miasto. Byłam fanką Beatlesów, a jak powszechnie wiadomo to tutaj właśnie stawiali pierwsze kroki. Można powiedzieć, że Beatlesi byli jednym z największych osiągnięć Liverpoolu i miasto bardzo się nimi szczyciło. Stąd też wycieczki tematyczne, atrakcje turystyczne, muzeum Beatlesów.
Może to jest trop?
- Willa LaLaurie to jedna z atrakcji turystycznych Nowego Orleanu. Znasz inne siedziby Domów, Rod? - zapytałam.
- Juanita mówiła, że siedziba Domu brazylijskiego znajduje się w Rio, a wejście jest gdzieś pod pomnikiem Chrystusa z Corcovado. Miles Young natomiast opowiadał, że kiedyś był na misji w Tybecie i tamtejszy Dom znajduje się nad Klasztorem Kumbum. A czemu pytasz?
- Wychodzi na to, że Mavri umieszcza wejścia do Domów w miejscach popularnych turystycznie. Tak będzie też tutaj. Musimy szukać w dokach.
- O bogowie tak, dziewczyna ma rację! Teraz sobie przypominam. The Beatles Story. Dzieci idziemy. - powiedział Giatros po czym ruszył przed siebie.
[…]
Liverpool był naprawdę piękny. Miał swój klimat i chętnie bym tutaj jeszcze na trochę została, żeby móc pozwiedzać. Może kiedy Timmy będzie już bezpieczny, to będę mogła na jakiś czas się przenieść do brytyjskiej siedziby Domu, żeby móc podróżować po Wyspach Brytyjskich.
Będę o tym myśleć, kiedy nasza misja zakończy się sukcesem. Póki co pojawił się kolejny problem.
Byliśmy już na miejscu, pod muzeum Beatlesów. Tylko nie wiedzieliśmy jak wejść do środka.
Pewnie, mogliśmy kupić bilety jak cała reszta zwiedzających, ale wydawało mi się, że to nie jest takie proste. Gdyby było, to przynajmniej dziesięć razy dziennie jakiś nieświadomy niczego turysta przenosiłby się do Domu Mavri, a nie wydaje mi się, żeby bogini sobie na to pozwoliła.
Do Domu w Nowym Orleanie też było osobne wejście. Z tyłu willi. Może tutaj też jest coś takiego? Tylko nie miałam pojęcia gdzie szukać. W tej chwili bardzo przydałby się nam Felix. On się na tym znał.
- Słuchajcie, dzieci, plan jest taki: zostawcie mówienie mnie, a wy po prostu wyglądajcie profesjonalnie. Idziemy.
- Co? - zapytaliśmy razem z Rodem.
Ale Giatros nie zawracał sobie głowy wyjaśnianiem, po prostu wszedł do muzeum, a my chcąc nie chcąc pobiegliśmy za nim.
Zastaliśmy kilka osób czekających w kolejce do kasy biletowej, ale my się w niej nie ustawiliśmy. Nasz karli bóg przeszedł pomiędzy ludźmi chamsko rozpychając się rękami. Przepraszaliśmy kogo się dało, ale zwiedzający i tak na nas brzydko patrzyli. Wcale im się nie dziwiłam.
- Młody człowieku, Giatros Giatros. - bóg pomachał kasjerowi przed nosem jakąś legitymacją. Prawdopodobnie kartą biblioteczną. - Sanepid. Tych dwoje to moi praktykanci. Chcemy zobaczyć zaplecze muzeum, gdyż otrzymaliśmy zgłoszenie o prusakach.
- Prusakach? - zapytał zdziwiony kasjer. - Nic mi o tym nie wiadomo.
- Będziesz się ze mną kłócił?! Plugastwo! - Giatros splunął na podłogę, a my z Rodem wymieniliśmy spojrzenia. - Upokarzasz mnie, bo jestem karłem! Mój i twój przełożony się o tym dowie, a wtedy twoje śmieszne muzeum się nie wypłaci! I to będzie wszystko twoja wina! Ty się nie wypłacisz!
- Przepraszam, to nie była kwestia pana wzrostu! Ja tylko...
- Daruj sobie, już za późno. Dzieci idziemy.
Giatros przeszedł obok kasjera na zaplecze dla pracowników, a my za nim. Nie mogłam uwierzyć, że to się udało.
- To było dobre, panie G. Podziwiam talent aktorski. - powiedziałam z uśmiechem.
- Talent aktorski? Ja nie udawałem. Jak tylko Bellemore wróci do Domu, to pozwę to muzeum.
Och.
Dobra, lepiej nie kontynuować tego tematu w takim razie.
- Co dalej robimy? - zapytał Rod.
- Przejście jest przez piwnicę z tego co pamiętam. Chodźcie, to będzie jakoś tędy.
[…]
Na szczęście bez trudu znaleźliśmy przejście jeszcze bardziej wgłąb muzeum.
Chyba nie za często ktokolwiek tutaj przychodził. Było brudno, ciemno i wilgotno. Dobrze, że Rod miał przy sobie latarkę.
- Trzeba coś zagrać. - powiedział Rod. - Żeby pokazały się drzwi.
- Albo zaśpiewać. - dodał Giatros. - Dawaj dziewczyno. Ja chociaż jestem bogiem wielu talentów, to mam straszny głos, a zapomniałem zabrać na wycieczkę mojego ukulele.
- Nie umiem śpiewać! - odparłam zaskoczona.
- Gwen, musisz. Ja mam głos jak ropucha, a Mavri jest bardzo przewrażliwiona na tym punkcie. Drzwi się nie ukażą. - błagał Rodnell.
- Jak zawsze wszystko na mojej głowie! Dobra! - powiedziałam wkurzona. - Ale niech się któryś zaśmieje, to pogrzebię was żywcem.
Przez chwilę zastanowiłam się co mogę zaśpiewać. W końcu zdecydowałam się na All out of love grupy Air Supply, tylko tej piosenki znałam w tej chwili słowa.
Wzięłam głęboki wdech po czym zaczęłam śpiewać pierwszą zwrotkę piosenki. Nawet nie doszłam do połowy, kiedy usłyszałam głos Roda mówiącego, że znalazł drzwi. Bogom niech będą dzięki. Nie muszę dłużej się upokarzać!
#dom mavri#house of mavri#the beatles#the beatles story#liverpool#giatros#pan g.#rod murray#rodnell murray#gwen anderson#g.a.#mavri#hel#dog#gods#hellhound#bogowie#potwory#monsters#hipokamp#mitologia#mythology#book#my book#my story#story#moja książka#własne#adventure#przygoda
0 notes
Text
Dom Mavri. Tom I. Pałac bogów.
Rozdział IX Przez twe oczy zielone oszalałam
Rod był roztrzęsiony, wydawało mi się, że płakał. Mogłam się tylko domyślać co teraz czuł. Zabijała go bezradność i wyrzuty sumienia.
A na domiar złego zaatakowała go grupa dzieciaków. Każdy bellator chciał wiedzieć co się stało z Timothym i komu ma przyłożyć żeby go odzyskać. Biedny Rod nawet nie wiedział komu ma najpierw odpowiedzieć. Na szczęście został uratowany przez karła w kąpielówkach.
- Chodź synu, zrobię ci herbaty.
Giatros złapał Rodnella za przedramię i wyciągnął go z tłumu. Bellatorzy przepuszczali boga, ale nadal krzyczeli za odchodzącym Rodem coś w stylu: „kto to był?!”, „ilu ich było?!”, „dokąd uciekli?!”.
Mnie też to ciekawiło.
Już nikt nie zwracał uwagi na to, że mój tatko okazał się być panem ziemi, a ja spędziłam całe dzieciństwo wśród bogów. Właściwie na nowo stałam się niewidzialna. Wszyscy byli zajęci sprawą zniknięcia Timmy'ego.
Bardzo mi to pasowało.
Niepostrzeżenie wycofałam się w stronę lasu i idąc cały czas w cieniu szłam za Giatrosem i Rodnellem.
Wiedziałam, ze bóg zabierze go do swojej letniej altanki, a nie do Wersalu. Tam zbyt wielu ludzi mogłoby im przeszkodzić. I miałam rację. Po krótkim spacerze brzegiem jeziora dotarli do infermerii. A tam na miejscu czekała już Mavri, nawet ona wyglądała na zmartwioną.
- Jak to możliwe, że ktoś porwał chłopaka z terenu Domu, przecież jesteśmy nie do ruszenia! - wykrzyczał Giatros.
- Wiem, nie musisz mi tego mówić. Rod, wejdźmy do środka, opowiesz mi i panu Giatrosowi co się dokładnie stało. - odparła Mavri i opiekuńczo pogłaskała Roda po plecach, a następnie wprowadziła do altanki.
Odczekałam chwilę, żeby weszli do środka i zajęli się sobą, a tym samym nie zwracali uwagi na to co dzieje się na zewnątrz. Później podkradłam się pod jedną z okiennic. Bogom niech będą dzięki, że pan G. postanowił nie wprawiać szyb do swoich okien. Dzięki temu mogłam bardzo dobrze słyszeć o czym bogowie i przyjaciel Timmy'ego rozmawiają.
- Ja naprawdę próbowałem ją powstrzymać. Ale nie jestem wojownikiem, jestem mechanikiem! Nawet nie miałem broni. - Rod zaszlochał. - Timothy próbował obronić nas oboje i walczył dzielnie, ale ona wysłała lwice i było ich zbyt wiele! Jedna mnie przewróciła i uderzyłem głową o wystający kamień. Straciłem przytomność, a kiedy się obudziłem to jego już nie było. Przepraszam. Chciałem zrobić więcej, ale nie potrafiłem, jestem beznadziejny. Przepraszam.
- Rod, nikt cię o nic nie obwinia. - powiedziała cicho Mavri.
- Zaczekaj, dziecko. Mówisz, ze były tam lwice? Jesteś pewny, że to nie były ogary? - zapytał podejrzliwie Giatros.
Och, tak, pewnie. Zaraz sobie wysnuje teorię, że to tak naprawdę moja Hela zaatakowała Timmy'ego...
- Nie, to były lwice, na milion procent. Najpierw była sama i powiedziała, że Timothy ma z nią iść, bo inaczej mnie zabije. Ale Tim powiedział, że się jej nie boi i wyciągnął swojego gladiusa. A w tym momencie ona wezwała lwice. Nie chciała sobie brudzić rączek krwią śmiertelników. Tak powiedziała.
Do tej pory starałam się nie zaglądać do środka, ale teraz musiałam. Stanęłam na palcach i zobaczyłam jak Mavri wymienia znaczące spojrzenie z Giatrosem. To nie była jakaś błaha sprawa. Znikniecie Timmy'ego Bellemore'a znaczyło jakieś poważne kłopoty w świecie bogów.
- Kochanie, czy rozpoznałeś kobietę, która wysłała na was lwice?
- Oczywiście... To była królowa Gynaika.
[…]
O istnieniu bogów dowiedziałam się jakieś trzydzieści sześć godzin temu. Nadal nie umiałam nazwać więcej niż może ośmiu z nich. Nie wspomnę o tych wszystkich historiach, w których są bohaterami. Jednak udało mi się zapamiętać co nieco o Gynaice.
Była żoną Orizantosa, a co za tym idzie królową bogów.
Dodatkowo miała charakterek.
To ona zakazała spotkań między bogami, a ich śmiertelnymi dziećmi. Zrobiła to przez zazdrość o swojego męża, który jak się okazało był strasznym lovelasem.
Generalnie babka wydawała się zdrowo pokręcona i nie przypadła mi do gustu. Jednak nigdy nie sądziłam, że okaże się do tego stopnia szalona, że będzie porywać dzieciaki z Domu Mavri. To jakiś kolejny etap zemsty na mężu?
W takim razie, dlaczego Timothy? Przecież on jest synem Talassa, a nie Orizantosa. Był ten jakiś dzieciak, o którym mówił Timmy, hmm, Howard? Nieważne.
Dlaczego jego Gynaika nie potrwała, jeśli chciała ukarać męża?
Chyba, że to z tatą Timmy'ego ma na pieńku?
- Gynaika? A tej starej co znowu odbiło? - zapytał zdziwiony Giatros.
- Będę musiała skontaktować się z moim ojcem. Tak szybko jak to możliwe postaram się ustalić gdzie królowa obecnie się znajduje. O ile ojciec będzie wiedział.
- Mogła go zabrać na Bali. Stara jędza uwielbia wypoczywać na Bali. Założę się, że ma tam też jakąś salę tortur na wypadek jakby akurat zachciało się jej wyżyć na jakimś śmiertelniku. - skomentował pan G.
- To możliwe, Giatrosie. Do rana dowiem się gdzie jest Timothy i wybierzemy bellatorów, którzy udadzą się z misją ratunkową do kryjówki Gynaiki. Teraz proszę opatrz rany pana Murraya, a ja pójdę odprawić naszych podopiecznych do łóżek.
Mavri udała się do wyjścia, więc ja znowu uciekłam do lasu mając nadzieję, że nie wie o moim szpiegowaniu.
[…]
Wróciłam do reszty bellatorów jakby nigdy nic. Mavri przyszła niedługo po mnie i wygłosiła krótką mowę odnośnie tego, że mamy się nie bać. Nikt więcej nie wejdzie na teren Domu, a sprawa Timothy'ego Belelmore'a będzie do rana rozwiązana.
Coś nie chciało mi się w to wierzyć, ale na ten moment nie bardzo mogłam cokolwiek zrobić.
Kiedy rano będą wybierać ekipę ratunkową mam zamiar się zgłosić. Tata co prawda zakazał mi brać udziału w „rzezi Mavri”, ale tutaj chodziło o mojego przyjaciela z dzieciństwa. Musiałam mu pomóc.
A póki co to postanowiłam się przespać. Na niewiele się zdam kiedy rano będę wyglądać jak zombie.
I to była genialna decyzja.
Znowu przyśniły mi się zielone oczy, ale tym razem Timmy nie wyglądał jak ośmioletni chłopiec tylko był obecnym sobą. Takim jakim go poznałam w Domu. Klęczał na kamiennej posadzce, ręce miał przykute łańcuchami do ściany i podbite oko. Ale poza tym nie widziałam żadnych większych obrażeń, to była jakaś pociecha.
- Timmy?
- Rosie... bogom niech będą dzięki! To Gynaika.
- Wiem, Rod powiedział Mavri. Ona próbuje się dowiedzieć od Orizantosa gdzie jesteś, rano wyruszymy cię odbić.
Do tej pory nie mogłam rozmawiać z Timothym w moich snach. Ale też do tej pory zawsze widziałam tylko przelotne wspomnienia z moim przyjacielem z dzieciństwa. Nigdy nie była to tak wyraźna scena jak w tej chwili.
- To nic nie da. Orizontas też jest uwięziony. Gynaika oszalała. - powiedział Timmy patrząc w przestrzeń, czyli chyba na mnie. - Posłuchaj, oboje jesteśmy w Palati, w lochach. Ale nikt tutaj nie wejdzie, ani bóg ani śmiertelnik. Do Pałacu może wejść tylko Gynaika i Orizontas, nikt inny. To jakaś jej klątwa.
- Timmy, nie martw się. Coś wymyślę, obiecuję.
- Już nie będę miał siły się z tobą połączyć. Nie narażaj się specjalnie dla mnie.
I w tym momencie obraz zniknął, a ja się obudziłam.
[…]
Okazało się, że słońce już wzeszło. Było późno, bardzo późno.
Jedynie szybko umyłam zęby, ubrałam się i od razu pobiegłam na dół, żeby opowiedzieć Giatrosowi i Mavri o tym czego się dowiedziałam.
W jadalni Wersalu zastałam już cały zastęp bellatorów, wszyscy ubrani w zbroje, gotowi żeby wyruszyć na misję ratunkową. Widać Rod zdążył się już wszystkim wygadać.
Zgromadzeniu przewodziła Pennywise mówiąc, że to ona musi uratować swojego ukochanego. O bogowie, chyba mam mdłości.
- Panno Lincoln, nie będziemy narażać życia kolejnego członka rady. Rozumiem, że Timothy jest dla ciebie ważny, ale pani i pani Rodriguez jesteście potrzebne tutaj. Moja decyzja jest ostateczna. - powiedziała poważnie Mavri.
Bogini wyglądała dzisiaj nie najlepiej. Nie jestem pewna czy bogowie śpią (chociaż tata i Fiona co noc kładli się do łóżka...), ale Mavri wyglądała w tej chwili jakby miała zarwaną noc. Wory pod oczami większe niż normalni, ziemista cera i taki zmęczony wyraz twarzy.
Porwanie Timmy'ego dawało jej popalić.
- Pani Mavri, z całym szacunkiem, ale jestem najlepszą osobą, żeby wyruszyć po Timothy'ego. To nie będzie moja pierwsza misja, zawsze sobie świetnie radziłam w krytycznych sytuacjach. Do tego mam talent do tropienia, a moją matką jest Sofia. W tej misji będziemy potrzebować przede wszystkim mądrości skoro mamy się dogadać z królową Gynaiką. - zaczęła tłumaczyć Penny.
- Nawet nie wiesz gdzie go zacząć szukać. - powiedziałam nie mogąc się już dłużej przyglądać tej smutnej scenie.
W tym momencie Penny i Mavri na mnie spojrzały. Moja ulubiona koleżanka miała minę jakby wdepnęła w psią kupę. Również cieszyłam się, że ją widzę.
- Bo ty akurat wiesz?
- Tak się składa, że wiem. - uśmiechnęłam się kpiąco do Penny.
Przeszłam obok bellatorów, aby podejść do Mavri. W tłumie zobaczyłam Rodnella. On też był ubrany jak do bitwy i gotowy ratować swojego przyjaciela.
- Timmy znajduje się w Pałacu Bogów. Gynaika więzi jego i Orizantosa. - zaczęłam. - Nie wiadomo dlaczego to robi, ale podobno zachowuje się jakby coś ją opętało. A dodatkowo rzuciła klątwę na Palati. Nikt poza nią i Orizantosem nie wejdzie do środka. Zrobiła z tego pałacu fortecę nie do zdobycia.
- Ona kłamie! Królowa nie zdradziłaby męża w ten sposób. Na pewno porwała Timothy'ego, żeby Talass wpłacił okup. Oddał część oceanów na przykład!- wypaliła Pennywise.
- Dziewczyna nie kłamie. - odparł Giatros, który pojawił się znikąd. Bóg lekarzy miał na sobie garnitur i wyglądał jakby szedł na spotkanie biznesowe. - Mavri nie chciała mówić jak jesteśmy bezradni, ale nie ma co tego przed wami ukrywać. Z Palati rzeczywiście nie ma połączenia. A uwięzienie Orizantosa by wiele wyjaśniało.
- Kochanie, skąd o tym wiesz? - zapytała mnie Mavri.
Trochę się zmieszałam. Nikomu do tej pory nie opowiadałam o moich snach, w których główną rolę odgrywał Timothy Bellemore, ale teraz trzeba było się przyznać.
- Odkąd pamiętam widywałam go w snach. To znaczy Timmy'ego. - zaczęłam niepewnie. - To były tylko takie urywki z nim związane, ale teraz to było coś innego. Widziałam go tak wyraźnie jakby był dwa metry ode mnie. I mogłam z nim rozmawiać. A to się do tej pory nie zdarzało. On opowiedział mi o wszystkim.
- Błogosławieństwo Soma. - podsumował pan G.
- Słucham?
- Som, czyli bóg snów jest synem Talassa i został też patronem Timothy'ego. Kiedy masz boskiego patrona, on może obdarzyć cię jakąś dodatkową umiejętnością związaną z jego dziedziną. Widocznie Timothy potrafi się porozumiewać przez sny. - wyjaśniła Mavri.
- Och, rozumiem. Ale nieważne. Co robimy, jak go odbijemy? - zapytałam.
- Jesteś głupia? - wtrąciła Pennywise. - Skoro Pałac Bogów jest zaklęty, to go nie uratujemy, bo tam nie wejdziemy. No chyba, że nas zaskoczysz i jesteś Orizantosem w przebraniu.
Wow, Penny szybko zrezygnowała z ratowania swojego „ukochanego”.
- A jakby przechytrzyć Gynaikę? - zapytał nieśmiało Rodnell.
Wszyscy zebrani spojrzeli na Roda.
- W jaki sposób, synu? - odpowiedział pytaniem Giatros.
- To trochę szalone i pewnie nie zadziała, ale... - Rod wziął głęboki wdech po czym kontynuował. - Henry Attwood mógłby nam pomóc. On jest synem Orizantosa, czyli ma w sobie jego krew. Co prawda nie wiem jak działają zabezpieczenia w Palati, ale jeśli uznałyby Henry'ego za Orizantosa, to on mógłby nas wprowadzić. A wtedy uratujemy Timothy'ego.
- Przecież to głupota, to się nigdy nie... - zaczęła Penny kpiąco.
- To się może udać. - przerwał jej pan G.
- Rod, ty jesteś normalnie genialny! - uśmiechnęłam się szeroko do chłopaka. Zaczynałam rozumieć za co Timmy go tak lubi. Naprawdę był geniuszem.
- W takim razie ustalone. Na misję udadzą się panna Anderson i pan Murray. - podsumowała Mavri. -Jako trzeci wybierze się...
- Ja.
Wszystkie oczy spojrzały na Giatrosa. Jak się domyślałam to niecodzienne żeby bóg wybierał się na misję razem z bellatorami. Przynajmniej to mówiły miny wszystkich zgromadzonych.
- To nie będzie walka z jakimś podrzędnym potworem. Nasze dzieci idą stawić czoła królowej bogów, więc przyda im się boskie wsparcie. - powiedział Giatros z uśmiechem. - Bellemore to kawał fajnego skurczybyka, potrafi mnie rozbawić jak nikt inny i chcę żeby wrócił cało do Domu. A ten Murzynek ma złote dłonie i będzie kiedyś najbogatszym człowiekiem na świecie. Kiedy będzie udzielał wywiadu do Forbesa mam nadzieję, że wspomni o dzielnym i przystojnym karle, który go wychował. A mała Matka Ziemia? Jak ma dojść do wojny bogów przez wybryki Gynaiki, to ja chcę mieć to dziecko po swojej stronie.
Pan G. był gruboskórny, gburowaty, trochę odpychający i bardzo głośno mówił, ale miał sporą pikawę. Aż trochę zeszkliły mi się oczy kiedy tak o nas mówił. Rzadko ktoś obcy mnie doceniał.
Mavri jeszcze coś wymamrotała sama do siebie jakby nie była pewna tej całej wyprawy, ale w końcu powiedziała:
- Dobrze. Po śniadaniu wyruszycie do Liverpoolu. Do brytyjskiej siedziby Domu. A następnie czeka was podróż do Dubaju. Powodzenia moi drodzy.
#dom mavri#house of mavri#my book#moja ksiązka#książka#moja książka#book#my story#moja historia#g.a.#gwen anderson#giatros#bogowie#gods#rodnell murray#rod murray#timmy bellemore#timothy bellemore#pennywise#penny lincoln#mavri#enjoy#miłej lektury#pałac bogów#palati#henry attwood#adventure#som#sen#fantasy
2 notes
·
View notes
Photo




Agapi i Polemos.
0 notes
Text
Dom Mavri. Tom I. Pałac bogów.
Rozdział VIII How I met your mother
Ciężko jest sobie wyobrazić zdziwienie jakie mnie ogarnęło, kiedy zobaczyłam mojego tatę wychodzącego z żarzącego się ogniska.
- Gwen! Dziecko, przeraziłaś mnie na śmierć. Jak mogłaś nie dać znać gdzie jesteś? Przecież odkąd wczoraj nie wróciłaś do domu odchodzę od zmysłów. - powiedział zmartwiony tata.
Wyszedł wreszcie z ogniska i podszedł do mnie żeby się przytulić. Cieszyłam się, że go widzę, oczywiście, że tak, ale skąd on się tutaj w ogóle wziął? I dlaczego jego ubranie nie było brudne od sadzy?
- Ty! To wszystko twoja wina! - tatko wskazał palcem na stojącą kawałek za nami Mavri. - To ciąg dalszy twojej zemsty? Bo wybrałem twoją siostrę kilka tysięcy lat temu? Zabrałaś mi córkę, żeby mnie ukarać?
Kilka tysięcy lat temu?
Siostrę?
O czym tata mówił?
- Kazałam zabrać Gwen do Domu, ponieważ wyczułam w niej boską krew. A przypominam ci tylko, że miejsce bellatorów jest tutaj, gdzie mogą się szkolić i być bezpieczni. - odpowiedziała niewzruszona Mavri.
- Bezpieczni?! Dobre sobie. Traktujesz te dzieci jak zwierzęta pokazowe. Ilekroć ci się nudzi, to wysyłasz je na rzeź! - tata już się nie hamował, po prostu zaczął krzyczeć. - Gwen była bezpieczna ze mną!
Wszyscy w obozie zaniemówili, łącznie ze mną. Nie wiedziałam co ta scena ma znaczyć, kim był mój tata i skąd znał Mavri.
- Doprawdy? Więc jak wyjaśnisz, że twoją córkę prawie zmiażdżył troll bagienny i żyje tylko dzięki interwencji moich ludzi.
- Doprawdy? - przedrzeźniał Mavri tata. - Z tego co ja wiem, to moja córka uratowała życie twojego przydupasa, który o mało co nie został przygnieciony głazem. Pomijam już ogarzycę, która jest strażniczką Gwen i wywiązała się ze swojej roboty perfekcyjnie.
- Cisza! - wybuchłam, tego było już za dużo.
Zarówno tata jak i Mavri umilkli i spojrzeli na mnie pytająco.
- Tato, o co tu chodzi?
Nim mój ojciec zdążył odpowiedzieć głos zabrała Mavri i powiedziała to tak jakby właśnie wcale nie wywiązała się żadna kłótnia.
- Moi drodzy bellatorzy, pragnę ogłosić, że Gwen Anderson oficjalnie została uznana córką Tavo – Ziemi!
[…]
Nie wiem co się potem działo, wszystkiego było zbyt dużo.
Bellatorzy zaczęli mi bić brawo, ale jakoś tak niepewnie nie wiedząc jak się zachować po kłótni, której byli świadkami. Pomijam, że mógł ich przytłoczyć fakt, że mieszkałam z moim boskim rodzicem od zawsze, a niektórzy z nich prawdopodobnie nigdy nie spotkają swojej mamy lub swojego taty.
Zauważyłam, że Timmy Bellemore przeciska się w stronę ogniska, jakby chciał do mnie podejść i mnie stamtąd zabrać, jednak nim to zrobił, to tata chwycił mnie za rękę i pociągnął w drugą stronę odciągając od całego zamieszania.
Ludzie patrzyli na mnie jak na wariatkę, albo jakby się mnie bali. Czyli tak jak zawsze w szkole. A myślałam, że skoro znalazłam się wśród swoich to wreszcie poczuję się chociaż trochę normalnie. Nic z tych rzeczy.
[…]
Przeszliśmy z tatą kilkadziesiąt metrów w ciszy, aż dotarliśmy do jakiejś niewielkiej polanki, na której usiedliśmy.
Nie wiedziałam jak się zachować, ani co zrobić. Wiadomość o tym, że mam w sobie boską krew wywróciła moje życie o sto osiemdziesiąt stopni. Ale informacja, że tata, który mnie wychowywał całe życie jest bogiem sprawiła, że się załamałam. Czułam jakby ktoś mi zabrał powietrze.
- Gwen, kochanie, proszę powiedz coś.
Spojrzałam na tatę z otwartymi ustami i pokręciłam głową. Nie wiedziałam co mam powiedzieć. Z jednej stronie miałam w głowie setki pytań, a z drugiej strony chciałam po prostu zamknąć się w pokoju i już nigdy z niego nie wychodzić.
- Dobrze, więc ja zacznę. Prawda jest taka, że cię oszukiwałem. Zabrzmi to źle i nie zdziwię się jak mnie znienawidzisz, ale proszę, daj mi opowiedzieć wszystko od początku i może chociaż po części zrozumiesz dlaczego postąpiłem w ten sposób. - tata popatrzył na mnie oczekując jakiejkolwiek zgody.
Otrzymał ją, kiwnęłam głową gotowa usłyszeć to co miał mi do powiedzenia. Chociaż nie sądziłam, że mi się to spodoba.
- Wiedz, że naprawdę bardzo kochałem twoją mamę. Nigdy nie spotkałem takiej kobiety jak ona, takiej dobrej i pełnej życia. - tato zaczął i uśmiechnął się czule na wspomnienie o mamie, jak to miał w zwyczaju. - Historia o tym jak poznaliśmy się w Nowym Jorku jest prawdziwa. Ale potem sprawy się komplikują...
Fajnie, okazuje się, że przynajmniej jakaś jedna setna mojego życia jest prawdą.
- Mama kiedy dowiedziała się, że jestem bogiem była wściekła, nie dziwię się. Miała rację mówiąc, że zniszczę jej tym życie. Potem okazało się, że jest w ciąży. Jej rodzice byli bardzo restrykcyjni i zażądali ślubu z ojcem dziecka. Jak sobie wyobrażasz to było niemożliwe, więc wyrzucili Marię z domu. Próbowałem jej pomóc, ale ona była niesamowicie uparta i nie chciała mieć ze mną nic wspólnego. - tata smutno spuścił głowę. - Wyjechała na Florydę i tam chciała sobie ułożyć życie od nowa. Tam też urodziłaś się ty.
Tata spojrzał na mnie i uśmiechnął się jakby zobaczył jakiś mały cud.
- Wtedy zmarła? Kiedy się urodziłam? - zapytałam marszcząc brwi, chociaż wydawało mi się, że z tym też tata mnie okłamywał.
- Nie. Twoja mama nie umarła przy porodzie. Odcięła się ode mnie kompletnie i wychowywała cię przez osiem lat.
- Co?! - spodziewałam się kłamstwa, ale nie takiego. - Jak to osiem lat? Dlaczego ja jej nie pamiętam?!
- Kiedy miałaś osiem lat miałyście z mamą wypadek samochodowy. Ale nie taki zwykły, zaatakował was wilkołak, który wyczuł krew bellatora. Maria chciała mu uciec i cię chronić, ale się nie udało. Spadła ze wzniesienia, a wtedy wilkołak ją dopadł i rozdarł jej gardło. Ty to wszystko widziałaś. Nie mogę powiedzieć dokładnie co się potem stało, ale kiedy cię znalazłem siedziałaś zapłakana przy mamie, cała umazana krwią.
- To dlatego zabrałeś mi pamięć? - zapytałam cichutko.
- Twoja mama w momencie śmierci przeklęła mnie. Zagroziła, że piekła zamarzną jeśli się tobą nie zaopiekuję. A takich słów nie rzuca się na wiatr. - tata popatrzył na mnie poważnie. - Musiałem cię zabrać przed oblicze bogów i ustalić co z tobą zrobić. Oczywiście wszyscy byli za tym, żeby cię oddać do Domu. Ale ty byłaś za mała, żeby dać cię Mavri na rzeź. Uknuliśmy więc z Fysią intrygę.
Fysia... Fysia to była Fiona. Całe moje życie mieszkałam z dwójką bogów i nie miałam o tym pojęcia. Chciałam ich nienawidzić za to, że mnie oszukiwali. Ale jakoś nie mogłam. Nadal byli moimi rodzicami i ich szczerze kochałam.
- Byłaś ciężko ranna po wypadku i walce z wilkołakiem. W momencie boskich obrad Ora zatrzymała czas, żebyś nie umarła nim podejmiemy decyzję. Nie ma co kłamać, wykrwawiałaś się, dziecko. Giatros oczywiście mógł cię wyleczyć w momencie, ale to wiązałoby się z zostawieniem cię pod opieką Mavri. Więc Fysia zaproponowała, że uleczy cię ziołami, a jak tylko to zrobi, to oddamy cię do Domu.
- Dlaczego więc mieszkałam z wami przez osiem lat, a nie szkoliłam się w Domu? - zapytałam.
- Fysia cię zabiła. - powiedział tata jakby nigdy nic. - To znaczy taką wersję przedstawiliśmy przed Panteonem.
- To jakim cudem żyję?
- Moje królestwo w podziemiach to tak naprawdę wyspa. Niewyobrażalnie wielka wyspa, która otoczona jest przez olbrzymie jezioro. Nikt żywy nie przepłynie przez jezioro, ponieważ bogini Limna zabija każdego kto zanurzy się w wodzie. - zaczął tata. - Jednak, jest mały haczyk. Jeśli osoba umierająca napije się wody z jeziora Limny przeżyje chociaż jest włos od śmierci. Tak właśnie cię uratowaliśmy.
- To niesamowite, ale nadal nie odpowiedziałeś dlaczego usunąłeś mi pamięć.
- Byłaś dzieckiem, Gwen. Mała dziewczynka nie powinna pamiętać takich rzeczy jak śmierć mamy. I przede wszystkim powinnaś mieć normalne dzieciństwo, bez bogów, potworów i walk na miecze. Dlatego poprosiłem mojego starego znajomego Soma, żeby zabrał ci wspomnienia. Tak było łatwiej, Gwen. Przepraszam, ale drugi raz postąpiłbym tak samo, żebyś nie cierpiała.
Przysunęłam się bliżej taty i oparłam głowę na jego ramieniu. Chciałam żeby wiedział, że wcale go nie nienawidzę. Byłam zła, ale również rozumiałam dlaczego postąpił w ten sposób. Kochał mnie i chciał dla mnie jak najlepiej. Pewnie mama zrobiłaby to samo.
- Kocham cię, tato. I rozumiem. Ale nie tego się spodziewałam kiedy powiedzieli mi, że mam boskiego rodzica.
- Ja też nie planowałem złamać prawa bogów o braku kontaktu z dziećmi. Jesteś jednym z niewielu dzieci w historii, które miały okazję mieszkać z bogami. Wiedz też, że nadal możesz wrócić do domu.
- Ale przecież oni teraz już wiedzą, że żyję? To nie poskutkuje jakimiś kłótniami?
- Mam to gdzieś. Ora i Choros nie wtrącają się w ziemskie sprawy, jedynie coś do powiedzenia może mieć Orizontas, a mój brat nie jest dla mnie żadnym wyzwaniem. Wiedz, że razem z Fysią bardzo cię kochamy i będziemy szczęśliwi mogąc cię mieć przy sobie. - tata uśmiechnął się czule obejmując mnie ramieniem.
To była kusząca propozycja, mogłam wrócić do starego życia. Tylko, że ja chyba nie do końca chciałam wracać do bycia dziwadłem. Byłam bellatorem i to bardzo potężnym, chciałam się szkolić, stawać się coraz silniejsza i kiedyś może zostać nawet członkiem rady.
- Tatku...
- Nie chcesz wrócić, prawda?
- Chcę. Ale nim to się stanie chcę się nauczyć walczyć i panować nad ziemią. Wiesz, ja nigdy nie miałam przyjaciół, a tutaj jestem zaledwie jeden dzień i już poznałam Juanitę, Felixa, Roda, Timmy'ego...
- Timmy'ego? Kiedy opowiadałaś mi o waszym wypadku, powiedziałaś, że jechałyście z mamą na urodziny Timmy'ego.
Teraz poczułam się jakbym dostała w twarz. Timmy opowiadał mi, że jego przyjaciółka Rosie jechała z mamą na jego imprezę urodzinową kiedy zdarzył się okropny wypadek samochodowy, w którym obie zginęły. My z mamą również miałyśmy wypadek, a jako mała dziewczynka opowiadałam tacie o Timmym. To nie był zbieg okoliczności, nie mógł być.
- Tato? Mama nazywała się Maria Riera. Moje prawdziwe imię, to nie jest Gwen, prawda? - zapytałam wstając z trawy, bo znowu czułam jakbym nie mogła oddychać.
Tata pokręcił przecząco głową. To było kolejne kłamstwo, żeby mnie chronić.
- Nazywam się Rosie, czyż nie?
- Skąd wiesz? - tata popatrzył na mnie zdziwiony. - Maria chciała, żebyś dostała całą miłość tego świata, więc w dniu twoich urodzin poprosiła o błogosławieństwo Agapi. Symbolem Miłości jest róża, więc mama nazwała cię Rosita, w skrócie mówiła do ciebie Rosie.
Zaśmiałam się głośno i prawdziwie. Ta cała historia była niepoważna, ale wyszło z niej też coś dobrego. Okazało się, że jestem przyjaciółką z dzieciństwa Timmy'ego Bellemore'a. To nie był przypadek, że mnie od razu skojarzył z Rosie. Przypadkiem nie było również, że ja znałam jego imię. Resztki wspomnień musiały być gdzieś w mojej głowie. A ja wiedziałam jedno – bardzo chciałam je odzyskać.
Powiedziałam Timmy'emu, że może jeszcze kiedyś spotka swoją Rosie. I stanie się to szybciej niż bym się spodziewała. Bogowie, Timothy będzie przeszczęśliwy jak powiem mu kim jestem!
- Timmy mi powiedział, że przypominam mu przyjaciółkę z dzieciństwa, która miała na imię Rosie. Nie mogę się doczekać żeby mu o tym powiedzieć. - powiedziałam z szerokim uśmiechem. - A, tatku mam jeszcze jedno pytanie. Jest szansa na odzyskanie moich wspomnień?
Teraz kiedy miałam już szesnaście lat na pewno byłam bardziej gotowa, żeby pamiętać śmierć mamy. To będzie na pewno ciężkie, ale musiałam mieć również mnóstwo pięknych wspomnień z nią związanych,
- Musisz poszukać Soma, żeby oddał ci wspomnienia. On je kolekcjonuje, ale jeśli powołasz się na mnie, to na pewno będzie więcej niż chętny, żeby pomóc.
- Znajdę go. Tato, możemy wracać? Chciałabym porozmawiać jeszcze z przyjaciółmi. - zapytałam odwracając się w stronę ścieżki, którą przyszliśmy.
- Zaczekaj chwilkę, mam coś jeszcze dla ciebie.
Ponownie spojrzałam na tatę, tym razem z zaciekawieniem. Często dostawałam od niego jakieś drobiazgi na poprawę humoru, ale ten prezent nie był podobny do żadnego innego.
Dostałam od taty pierścień. Był czarny, a jego połówki rozdzielała złota obręcz. Kształtem przypominał obrączkę, był bardzo ładny. Ale ten prezent mnie zdziwił, nigdy nie dostawałam od taty biżuterii. Wiedział, że nie nosze jej zbyt wiele, zazwyczaj kończyło się tylko na kolczykach i zegarku, wszystko inne mnie drażniło.
- Jest śliczny, tato. Naprawdę mi się podoba. - powiedziałam zakładając go na serdeczny palec prawej dłoni.
- Oj przecież wiem, że nie lubisz pierścionków. Za kogo ty mnie masz. - tata przewrócił figlarnie oczami. - Zaciśnij dłoń. Spodoba ci się.
Zrobiłam jak tata kazał i w tym momencie pierścionek zniknął. Chociaż nie, lepiej, on się przeistoczył w najpiękniejszą włócznię jaką w życiu widziałam (nie żebym widziała ich zbyt wiele w życiu). Była cała czarna jak pierścionek, a przez środek przebiegały jej złote ornamenty. Była również zakończona złotym grotem.
- Idealna długość i jest taka lekka. Świetnie układa się w dłoni... Bogowie, już drugi raz się przyłapuję na tym, że znam się na broni. - powiedziałam patrząc na tatę ze zdziwieniem.
- Dziwne jakbyś się nie znała. Przodkiem twojej matki był sam Achilles. - tata widząc moje wybałuszone oczy zaśmiał się i kontynuował. - On jest prawdziwy. Był rzeczywiście greckim herosem i śmiertelnikiem, który bardzo spodobał się Mavri. Mając jego krew musisz być świetną wojowniczką.
- A ta włócznia? Kto ją stworzył? - zapytałam oglądając włócznię z każdej strony.
- Termo. Ta włócznia to zabytek, należała właśnie do Achillesa i to nią zabił Hektora pod Troją. Chociaż nie była wtedy taka ładna. Trochę nad nią popracowałem, żeby bardziej pasowała do dziewczyny. Także Gwen, poznaj Etymigorię – Wyrok.
Wow. Brzmiało groźnie. Już widzę jak walczę z jakimś potworem i mówię „a teraz czas na wyrok!” i wbijam moje maleństwo w oko trolla albo innego cyklopa. Z taką bronią naprawdę mam szanse zostać najpotężniejszym bellatorem jakiego znał Dom Mavri!
[…]
Razem z tatą wróciliśmy na plażę gdzie ciągle trwało ognisko. Wszyscy nadal się bawili i chyba zapomnieli już o incydencie z moją ceremonią uznania. Cóż, pewnie nie jestem jedyną dziewczyną na świecie, która ma nadopiekuńczego ojca. Z tym małym wyjątkiem, że mój tatko jest bogiem.
- Postaram się wyrwać stąd i odwiedzić ciebie i Fionę... to znaczy Fysię w przyszłym tygodniu. Także nawet nie zdążycie za mną zatęsknić. - powiedziałam z uśmiechem.
- I tak zdążymy, ale nie martw się o nas. Pamiętaj Gwen, bądź ostrożna i uważaj na Mavri. Jeśli będzie chciała cię wysyłać na te tak zwane „misje”, to się nie gódź. Zbyt często dzieci takie jak ty z tych misji nie wracają. A i jeszcze miej zawsze w pobliżu Hel, ona wie, że ma cię chronić. I pamiętaj, żeby dużo trenować, skoro już tutaj jesteś to musisz być silna skoro chcesz żyć w tym świecie. Jeszcze wiadomość od Fysi, jedz dużo warzyw i pij tylko świeżo wyciskane soki. Och i jeszcze bym zapomniał...
- Tatku! Spokojnie, dam sobie radę. Kocham cię, do zobaczenia. - uśmiechnęłam się po czym uściskałam tatę.
Tata przedłużył uścisk ale po chwili się odsunął i po prostu zniknął wtapiając się w ziemię. Ciekawe czy kiedykolwiek się do tego przyzwyczaję...
Wróciłam do pozostałych bellatorów i spodziewałam się, że znowu będą na mnie dziwnie patrzeć albo wytykać palcami, ale nic takiego się nie stało. Właściwie wszyscy mi zaczęli gratulować uznania przez Tavo. Podeszła do mnie Juanita Rodriguez i zapytała, czy umówię się z nią jutro na trening. Potem jakieś dzieciaki wypytywały jak to jest żyć z bogami i czy byłam kiedykolwiek w podziemiach, w królestwie taty.
Oczywiście cierpliwie odpowiadałam na wszystkie pytania, ale cały czas szukałam wzrokiem Timmy'ego, żeby móc z nim porozmawiać i opowiedzieć o tym wszystkim czego się dowiedziałam. Chciałam zaproponować, żebyśmy razem wyruszyli na poszukiwanie Soma, żeby zwrócił moje wszystkie wspomnienia. Jednak Timmy'ego nigdzie nie było.
W pewnym momencie między bellatorów wbiegł zdyszany Rodnell. Miał podarte ubranie, był brudny od błota i miał ranę na twarzy.
- Zabrali go! Ja próbowałem, ale zaatakowały nas i zabrały Timothy'ego ze sobą!
I w tym momencie serce mi stanęło.
#dom mavri#house of mavri#g.a.#gwen anderson#timothy bellemore#timmy bellemore#rodnell murray#rod murray#juanita rodriguez#tavo#mavri#giatros#maria riera#my story#moja historia#książka#my first book#my book#fantasy#bogowie#fantastyka#przyjaźń#rosita riera#adventure#przygodówka#gods#mitologia#mythology#enjoy#miłej lektury
0 notes
Text
Dom Mavri. Tom I. Pałac bogów.
Rozdział VII Ceremonia
- Ała! To boli!
- Masz ranę na pół szyi, dziecko. Zdziwiłbym się jakby cię nie bolało.
Byłam dopiero drugi dzień w Domu Mavri, a już stałam się bohaterką. (Niewiele im trzeba do szczęścia, pokonać potwora z blond kucykiem i zdobyć ładną błyskotkę.) Pierwszy raz w życiu słyszałam jak tłum skanduje moje imię. Przyznaję, było to dość miłe uczucie. Poczułam się nareszcie jak ktoś ważny.
Może nie zabrzmi to zbyt skromnie, ale sobie zasłużyłam.
Przecież to co zrobiłam pod pomnikiem Gynaiki było niesamowite! Posługiwałam się tą włócznią co najmniej tak jakbym uczyła się nią walczyć od lat i była jakimś spartańskim wojownikiem. Pokonałam dziewczynę, która nie tylko miała więcej doświadczenia niż ja, ale też była znacznie dłużej w tym boskim świecie i na pewno znała dużo sztuczek.
Ale walka włócznią to jedno. Ja kontrolowałam ziemię!
Wystarczyło lekko w nią uderzyć, a ona się rozstępowała. Delikatny ruch dłonią, a ona zmieniała kształt na zawołanie.
Jak to powiedział pan G., kiedy mnie zgarniał żeby jak najszybciej zabrać do infermerii: niezły ze mnie skurczybyk.
A tak w ogóle, to potem zemdlałam.
Kiedy adrenalina już opadła po prostu poczułam jak uginają się pode mną nogi. Jak się okazało ocknęłam się dopiero godzinę później, obudzona solami trzeźwiącymi, które podstawiał mi pod nos Giatros. Mam pewne podejrzenia, że to wcale nie był jakiś związek amoniaku tylko po prostu jego skarpety.
- Będzie po tym blizna panie G.?
- Zrobimy tak, żeby nie było, dziecino. - odpowiedział bóg przemywając moją szyję wacikiem nasączonym wodą utlenioną. Albo jakąś boską substancją do odkażania ran. W każdym razie szczypało.
- Chyba polubię to całe bycie bellatorem. Rany nie są fajne, ale reszta... Wow. Nareszcie czuję, że żyję. - uśmiechnęłam się zerkając na boga, który już kończył mnie opatrywać.
- No powiem ci, gwiazdeczko, dawno czegoś takiego nie widziałem. Mamy tutaj potężnych bellatorów, takich którzy potrafią kontrolować żywioły też, ale to? Jak potrafisz takie rzeczy jako nowicjuszka to nie mogę się doczekać aż cię trochę podtrenujemy. Wtedy będziesz niszczyć miasta skinieniem dłoni.
- To sobie może odpuszczę...
- Jak chcesz, w razie czego wiesz gdzie mnie znaleźć. Jestem wymarzonym kompanem żeby urządzić porządną demolkę. A teraz jesteś już gotowa, możesz zmykać.
- Dzięki panie G.!
- Pamiętaj o ognisku dzisiaj wieczorem! - krzyknął bóg na odchodne kiedy wychodziłam już z jego domku letniskowego.
No tak, dzisiaj ognisko, o którym mówił mi wczoraj Timmy. Jeśli dobrze pójdzie, to moja boska mama dzisiaj mnie uzna. Dowiem się po kim odziedziczyłam swój talent.
Może ja potrafię panować nad czymś więcej niż ziemią? Może podlega mi cała natura i moją mamą okaże się być Fysia. Takie oranie ziemi jest pożyteczne w rolnictwie, a chyba pod to też podchodzi jej zakres obowiązków. Mogłoby być ciekawie. Najpierw to, a potem nauczyłabym się kontrolować kwiaty, dusiłabym pnączami potwory i swoich wrogów!
Okej, zdecydowanie powinnam przestać przesiadywać z Giatrosem, on źle na mnie wpływa.
[…]
Kiedy przechodziłam obok jeziora zauważyłam, że grupka bellatorów z pomocą jakichś kolorowych dziewczyn przygotowują ognisko na wieczór. Te dziewczyny były bardzo ładne, zgrabne, drobne, skąpo ubrane. Wszystkie miały długie włosy i bardzo delikatne, dziewczęce rysy twarzy. Wyglądały jak typowe modelki z Victoria's Secret, tylko może były trochę za niskie. I skórę miały we wszystkich kolorach tęczy.
Wydawały się być również czymś wkurzone.
Chociaż nie, nie czymś. Kimś.
Konkretniej ciemnoskórym chłopakiem, na oko czternastoletnim, z wysokimi, ciemnymi, mocno skręconymi włosami.
Z tego co widziałam, chciał się bardzo przypodobać ładnym dziewczynom i próbował być zabawny, jednak wychodziło raczej średnio. Aż żal na to było patrzeć. Gdybyśmy się znali to bym zainterweniowała, ale w takim wypadku raczej sobie odpuszczę.
Poszłam dalej w stronę Wersalu nie spotykając już nikogo znajomego po drodze. Może to i dobrze. Kiedy się biega cały dzień po lesie, a potem prowadzi walkę z blond małpą, to jedyne czego się pragnie, to wziąć prysznic.
I to też było pierwsze co zrobiłam jak tylko zamknęłam za sobą drzwi do pokoju.
[…]
Na ognisku mieliśmy świętować zwycięstwo drużyny Juanity w poszukiwaniu skarbów, ale też miałam się dowiedzieć kim jest mój boski rodzić. Nic dziwnego, że chciałam wyglądać ładnie.
Rzadko zdarza mi się chodzić w sukienkach, ale dzisiaj zrobiłam wyjątek. Ubrałam uroczą, czerwoną sukienkę w kwiatki, która swoją długością sięgała trochę za kolano i wygodne espadryle.
W moim pokoju znalazłam nawet kosmetyki, więc nie pogardziłam delikatnym makijażem. Od razu czułam się trochę bardziej jak dziewczyna. Teraz boska mama raczej nie powinna wstydzić się do mnie przyznać.
Od razu po tym jak pojawiłam się nad jeziorem stałam się główną atrakcją wieczoru. Wszyscy z drużyny Juanity zaczęli mi gratulować i dziękować za to, że wygrali. Podbiło do mnie nawet kilkoro bellatorów z drużyny Pennywise i powiedzieli, że są pod wrażeniem, bo od dawna nikt nie dał Penny tak popalić. Cieszyło mnie to chyba trochę bardziej niż powinno.
Podeszłam jeszcze bliżej w stronę ogniska i wreszcie zobaczyłam jego:
Timmy wyglądał dobrze jak zawsze. Tym razem nawet ubrał się jak typowy chłopak z plaży w Los Angeles. Koszula w kratę, krótkie spodenki, klapki. Komu innemu ten zestaw mógłby nie pasować, ale Timothy wyglądał jakby zaraz miał ściągnąć koszulę i pójść poserfować na desce. Innymi słowy: bardzo dobrze.
Poczekałam chwilę aż spojrzy w moją stronę, a gdy w końcu to zrobił to posłałam mu promienny uśmiech.
Timothy spojrzał na mnie z uniesionymi brwiami i powiedział bezgłośne „wow”. W sumie pierwszy raz w jego obecności wyglądałam jak dziewczyna. Nie byłam brudna od błota czy krwi. A moje włosy nie przypominały czegoś co postanowiło sobie uciąć drzemkę, ale przez przypadek zdechło i zdążyło się już trochę rozłożyć. Takie małe rzeczy, a dodają uroku.
Syn Talassa przeprosił swojego rozmówcę, w którym poznałam ciemnoskórego dzieciaka znad jeziora i podszedł do mnie.
- Cześć Timothy.
- Hej, wyglądasz super. Chcesz się przejść po plaży? Do ceremonii została na oko jakaś godzina. - zapytał z szerokim uśmiechem i chyba jasne, że nie mogłam odmówić.
- Pewnie, chodźmy. I tak nie jestem fanką tłumów. - zaśmialiśmy się oboje i poszliśmy razem w stronę domku letniskowego pana G.
Noce w wymiarze Mavri były naprawdę przyjemne. Chociaż ja akurat nie powinnam narzekać na swój „ziemski” dom. W Los Angeles również było miło. Takie wieczory w ogrodzie, z Hel przy nodze i książką w ręce to było zdecydowanie coś co lubiłam.
Ciekawe czy tutaj kiedykolwiek robi się zimno, czy Mavri zawsze utrzymuje jedną porę roku. Pewnie jak jeszcze trochę tu pomieszkam to się dowiem.
- Pennywise jest bardzo zła, że przegrała? - zapytałam, żeby zagaić rozmowę.
- Jak zawsze kiedy coś nie idzie po jej myśli. Ale nie przejmuj się nią, byłaś wielka. Widziałem wszystko będąc do góry nogami zawieszonym na gałęzi, ale i tak robiło wrażenie. Robiłaś to wcześniej?
- „To”, czyli co?
- Panowałaś nad żywiołem. Niewielu bellatorów to potrafi, a już na pewno nie są w tym tak dobrzy. Ja też znam parę sztuczek, na przykład... - Timmy uniósł rękę i wykonał dłonią delikatne skinienie na co woda z jeziora przypłynęła nieco bliżej nas, a następnie odpłynęła. - O właśnie, ale nie potrafiłbym raczej zrobić tutaj tsunami.
- Pan G. powiedział, że to kwestia treningu. Więc może jak poćwiczysz, to zrobisz nam śliczne tsunami, które zatopi cały wymiar. - wzruszyłam ramionami z uśmiechem. Tak naprawdę to niech tego nie robi, podobało mi się to miejsce takim jakim było. - A odpowiadając na twoje pytanie, to nie. Nawet nie wiedziałam, że tak umiem. Panowanie nad ziemią przychodziło jakoś podświadomie.
Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek nawet poruszyła kamień o centymetr, a co dopiero zrobiła Rów Mariański w środku chodnika tak jak dzisiaj po południu. To były zupełnie nowe umiejętności, które będę musiała jeszcze dobrze poznać. A wtedy rzeczywiście będę miała szansę stać się bardzo potężnym bellatorem.
- Podświadomie też nazwałaś mnie „Timmym”? - zapytał Timothy poważnie.
Och, niedobrze.
- Ja... przepraszam. Wiem, że nie lubisz jak ktoś się zwraca do ciebie zdrobniale. Zauważyłam tę nitkę sekundę przed tym jak na niej stanąłeś i nie myślałam. - zagryzłam dolną wargę stając w miejscu.
- Nie, nie o to mi chodzi. Nie lubię jak ktoś nazywa mnie Tim, Timo, Timbo, T's, Timotay... Po prostu to wkurzające ksywki, więc póki nikt nie wymyśli czegoś co jest znośne, to niech zostaną przy Timothym. - Timmy przewrócił oczami. - To jak nazwałaś mnie dzisiaj „Timmym” zdziwiło mnie o tyle, że tylko dwie osoby tak do mnie kiedykolwiek mówiły: moja mama i przyjaciółka z dzieciństwa, Rosie.
Rosie... znowu padło to imię.
Znałam to zdrobnienie ze swoich snów, w których Timmy się pojawiał, ale nie wiem czy to był odpowiedni czas żeby mu o tym powiedzieć.
- Co się stało z Rosie?
- Zmarła. Mieliśmy po osiem lat. Jechały z mamą na moją imprezę urodzinową i zdarzył się wypadek. Jakaś straszna kraksa, obie zginęły na miejscu. - Timmy usiadł na piasku i popatrzył w stronę jeziora.
Nie byłam dobra w pocieszaniu ludzi, nigdy nie musiałam tego robić, ale teraz chwila wymagała bycia współczującą, dobrą koleżanką. Chciałam nią dla niego być.
Uklęknęłam na piasku za Timothym, objęłam go od tyłu i przytuliłam się do jego ramienia. Tak zawsze robiła Fiona kiedy chciała żebym poczuła się lepiej. Mówiła, że małe przytulanie jest dobre na wszystko.
- Przykro mi. Ona wiele dla ciebie znaczyła, prawda?
- Była moją najlepszą przyjaciółką. Znaliśmy się praktycznie od urodzenia i byliśmy nierozłączni. Nie ma dnia, żebym o niej nie myślał.
- Tata mówił, że zmarli tak naprawdę nie odchodzą. Żyją tak długo jak ktoś o nich pamięta. I ja w to wierzę. A od wczoraj wierzę nawet jeszcze bardziej. Żyjemy w świecie, w którym rządzi Magia. Całe życie myślałam, że moja mama nie żyje, a okazuje się, że jak dobrze pójdzie to poznam ją jeszcze dzisiaj. Kto wie, czy ty też nie spotkasz jeszcze Rosie. - uśmiechnęłam się czule przytulona do pleców Timmy'ego.
Chłopak w tej chwili się ode mnie trochę odsunął i spojrzał na mnie badawczo, ale nie wydawał się być zły. Nie był też tak smutny jak chwilę temu.
- Masz jej oczy. I uśmiech. I ona też zawsze wiedziała co powiedzieć.
Timothy się uśmiechnął i chwilę tak na mnie patrzył jakbym była jakimś cudem świata. Nie wiem czy sobie to wszystko wyobrażałam, ale dałabym sobie rękę uciąć, że spuścił wzrok na moje usta.
Nie, totalnie sobie tego nie wyobrażałam, nawet zaczął się pochylać w moją stronę, więc instynktownie przymknęłam oczy i prawie spełniło się moje marzenie.
PRAWIE.
Nim nasze usta się zetknęły usłyszeliśmy za sobą chłopięcy głos. Okazało się, że to głos dzieciaka znad jeziora. Zaczynałam rozumieć kolorowe dziewczyny. W wolnej chwili muszę z nimi pogadać o ewentualności linczu na tym kolesiu. Ja wezmę widły, one niech łapią pochodnie!
- Hej stary, zaraz się zacznie ceremonia. Musimy zobaczyć kto jest rodzicem grubej Katie. - chłopak się zaśmiał ze swojego żartu. Nam natomiast nie było do śmiechu.
- Okej, już idziemy Rodnell...
- Rodnell? Serio? - wyszeptałam do Timmy'ego.
- Gdzie moje maniery, Rod Murray, miło mi poznać piękną panią! - Rodnell podszedł do mnie z wyciągniętą ręką, więc podałam mu swoją, a wtedy on mnie pociągnął gwałtownie w górę i przytulił. Okej, ktoś miał tutaj spore ADHD.
- Gwen. Gwen Anderson, pół metra przestrzeni osobistej, proszę.
Rod odsunął się ode mnie ale dalej uśmiechał się szeroko jak dziesięciolatek, któremu rodzice wreszcie pozwolili otworzyć prezenty w pierwszy dzień świąt. Trochę się bałam takich ludzi, byli zbyt radośni jak na mój gust.
- Chodźmy wreszcie, bo zaczną bez nas. Ścigamy się, Timothy, kto pierwszy!
- Okej Rod. Na trzy. Raz, dwa, trzy... - Timmy udał, że rusza do biegu, ale tak naprawdę tego nie zrobił. Natomiast Rod jak najbardziej. Dość szybki z niego dzieciak. Może jest synem jakiegoś boga biegacza?
- Żywotny. Bardzo. - zaśmiałam się zerkając na Timmy'ego, kiedy powoli szliśmy sobie z powrotem w stronę ogniska.
- Jest naprawdę w porządku. To pierwsza osoba, którą poznałem w Domu. Rod ma zaledwie czternaście lat, ale jest dłużej niż chyba każdy z nas. Mama go porzuciła i wychowywał się w sierocińcu na Bronxie. Trafił tutaj mając jedynie dziewięć lat. Dużo przeżył, ale stara się to wszystko ukryć pod otoczką śmieszka z nadpobudliwością.
Biedny Rod, on miał nawet gorzej niż ja. Mnie wychował tata. On nie miał nikogo od najmłodszych lat. Wydawał mi się trochę wkurzający, ale teraz naprawdę mu współczułam. Miałam nadzieję, że chociaż tutaj ma dobre życie.
- To przykre. A który bóg jest jego tatą?
- Termo. Rod może nie wygląda, ale kawał z niego potężnego bellatora. Może nie wykaże się w walce, ale ma talent do mechaniki. Potrafi zbudować dosłownie wszystko. A z tego co wiem, jakieś japońskie firmy już teraz składają zamówienia na jego roboty, więc możesz sobie tylko wyobrazić o jakim umyśle tutaj rozmawiamy.
- W takim razie rzeczywiście dobrze mieć go po swojej stronie.
- I jest świetnym przyjacielem. Jak nie ma dziewczyn w pobliżu, to potrafi być naprawdę zabawny.
[…]
Kiedy dołączyliśmy do reszty mieszkańców Domu, Mavri akurat tłumaczyła nowym bellatorom na czym będzie polegać ceremonia uznania. Powiedziałam na szybko Timmy'emu, że mam zamiar podejść bliżej. On zapewne poszedłby ze mną gdyby Rodnell go nie złapał i nie zaczął swojego wywodu na temat wystawiania najlepszego przyjaciela dla dziewczyny.
Tak, lepiej się oddalić.
I chciałam wiedzieć co mam zrobić. Nie ukrywam, że strasznie się denerwowałam. Po tej walce z Pennywise wszyscy mieli o mnie nie wiadomo jakie wyobrażenie. Z tego co słyszałam, to najczęściej obstawiali, że moją mamą jest Mavri. Ale, że nie chciała mnie faworyzować przy wszystkich, więc od razu nie przyznała.
To nie byłaby zła opcja. Mavri jest potężną i poważaną boginią, cieszyłabym się z takiej mamy.
Ale nawet pomniejsza boginka jakiejś jutrzenki byłaby świetną opcją, byle bym mogła z nią chociaż chwilę porozmawiać.
- Teraz wszyscy przybyli w przeciągu ostatniego tygodnia, proszę zbliżcie się do ognia. Każdy z was po kolei będzie musiał uciąć sobie kosmyk włosów, a następnie wrzucić go w ogień. Jednak pamiętajcie o modlitwie, wasz boski rodzic odpowie jeśli mocno go o to poprosicie. - wyjaśniła Mavri.
Podeszłam do ognia i stanęłam obok dwójki pozostałych przybyłych w tym tygodniu bellatorów. Dziewczyna to zapewne była gruba Katie, o której mówił Rod. Bardzo nieładnie z jego strony, że się nabijał, może była trochę tęższa, ale bez przesady.
Był jeszcze chłopiec, młodszy, może dwunastoletni i widać, że nie mógł się doczekać.
- Dobrze Nick, jako najmłodszy ty będziesz pierwszy, proszę. - uśmiechnięta Mavri podała chłopcu złotą brzytwę.
Nick pośpiesznie odciął sobie kosmyk włosów, wymamrotał coś pod nosem i wrzucił go w ogień.
Przez chwilę nic się nie działo, ale po krótkim czasie płomienie zaczęły syczeć, a następnie nad ogniem pojawił się znak nuty.
- Tragudi, Muzyka jest twoją mamą, kochanie. - Mavri uśmiechnęła się ciepło do chłopca, który podskoczył w górę kiedy wszyscy bili mu brawo. Pobiegł następnie w tłum pewnie do swojego nowego rodzeństwa. O ile takie miał.
- Katie, proszę, teraz ty.
Mavri przekazała brzytwę pulchnej dziewczynie.
Katie wzięła ją drżącymi rękami i powoli odcięła sobie kosmyk włosów. Stała przez moment z zamkniętymi oczami, po czym wrzuciła swoje włosy w ogień.
Odpowiedź pojawiła się szybciej niż w przypadku Nicka, może Katie modliła się bardziej gorliwie.
Płomienie przybrały kształt korzenia imbiru albo czegoś podobnego.
- Bacharia, bogini przypraw i dostatku. Bardzo rzadko ma dzieci ze śmiertelnikami. Powinnaś być z siebie dumna, Katie.
Mieszkańcy Domu zaczęli bić Katie brawo, a ona poszła uściskać jakąś dziewczynę, pewnie swoją koleżankę.
Zazdrościłam zarówno Katie jak i Nickowi, chciałam też już być po wszystkim. Wiem, że to kwestia zaledwie kilku sekund, ale byłam w gorącej wodzie kompana od dziecka. Już nic na to nie poradzę!
- Gwen. Gwen! Wybacz kochanie, ale wyglądałaś jakbyś odleciała. Proszę, nadeszła kolej na ciebie.
Wzięłam brzytwę od Mavri z głębokim westchnięciem. Teraz rozumiałam dlaczego Katie tak bardzo trzęsły się ręce. Sama wyglądałam jakbym miała Parkinsona. Ciekawe czy na przykład Timmy też się tak stresował przed poznaniem swojego taty...
Ucięłam sobie kosmyk spod spodu i oddałam Mavri brzytwę, po czym zamknęłam oczy, żeby się skupić na swojej modlitwie.
„Cześć mamo. Albo może powinnam powiedzieć dzień dobry? Dobry wieczór? Nie wiem jak powinnam rozmawiać z boginią, która jest moją mamą. Posłuchaj, niezmiernie się cieszę, że będę mogła cię poznać. Będzie to spełnienie moich wszystkich marzeń, więc ślicznie proszę, uznaj mnie. Obiecuję, że będę najlepszą córką - super bohaterem jaką możesz sobie wymarzyć. Dziękuję!”
Otworzyłam oczy, uśmiechnęłam się do Mavri jako osoby, która stała najbliżej mnie, po czym wrzuciłam włosy do ognia.
Nic.
I nadal nic.
I już pomału traciłam nadzieję, kiedy nagle ogień całkiem zgasł, a pył i węgiel, które się wypaliły z tego całego drewna zaczęły się unosić w wirze wysokim na dwa metry. Widziałam w wirze zarys postaci, więc chociaż wszyscy inni się odsunęli na bezpieczną odległość to ja zrobiłam krok do przodu mrużąc oczy.
Po chwili pył opadł, a ja nie mogłam uwierzyć własnym oczom.
- Tatko?
#dom mavri#house of mavri#gwen anderson#rodnell murray#rod murray#mavri#timmy bellemore#timothy bellemore#pan g#giatros#bogowie#gods#mythology#mitologia#moja książka#my book#my story#moja historia#pałac bogów#adventure#przygodówka#g.a.#story#enjoy#miłej lektury#ceremonia
1 note
·
View note
Photo






Boscy rodzice!
Zoi, Termo, Sofia.
0 notes
Text
Dom Mavri. Tom I. Pałac bogów.
Rozdział VI Imponuję karłowi
Jest kilka wartości, które cenię sobie w życiu ponad wszystko. Między innymi długi sen.
W szczególności w sobotni poranek mam w zwyczaju naprawdę porządnie się wyspać. Nawet moja macocha czasem się wścieka jak nie wychodzę z łóżka do dwunastej. To jest taki mój sposób na odreagowanie stresów z całego tygodnia.
A wypadałoby zaznaczyć, że na co dzień moje problemy są dość błahe: ciężki test z fizyki, przetrzymane książki w bibliotece, brak czystych spodni w szafie. To było nic w porównaniu do moich przygód z ostatniego dnia. Chciałam to wszystko odespać skoro już miałam szansę, ale nie ma łatwo w Domu Mavri.
Jak się brutalnie dowiedziałam pobudki (nawet w weekend) mają miejsce o ósmej rano. Bellatorzy mają się przygotować i o dziewiątej zejść na wspólne śniadanie. Nie potrzebowałam całej godziny na przygotowanie się do zejścia na dół, ale czterometrowy, ciągle piejący kogut, będący naszym budzikiem nie dawał mi wrócić do snu.
Wygramoliłam się niechętnie z łóżka i poszłam wziąć orzeźwiający prysznic. Może on pomoże mi się trochę obudzić.
Tak na marginesie, Mavri dba o swoich podopiecznych i pozwala każdemu ukształtować wystrój swojego pokoju tak aby czuł się w nim dobrze. Ja postarałam się aby przypominał mój pokój w domu taty. Białe ściany ozdobione plakatami ulubionych zespołów, na półkach spora kolekcja książek, duże, wygodne łóżko zza dużą liczbą poduszek, a w oknach donice z aksamitkami.
Po drugiej stronie pokoju stał stół ozdobiony różnokolorowymi materiałami, jeszcze większą ilością aksamitek i tradycyjnymi meksykańskimi czaszkami. Pomiędzy ozdobami stało jedno zdjęcie: zdjęcie mamy. Była to moja mała ofrenda.
Tata opowiadał mi, że mama była Meksykanką po dziadku i Greczynką po babci. Zawsze była mocno związana z kulturą Meksyku. I chociaż sama nie mogła mnie nauczyć szacunku do tego kraju, to wzięłam sobie za cel, żeby podtrzymywać tradycje, które zapoczątkowała, a o których opowiadał mi tata.
Tym sposobem moim ulubionym świętem stał się Dia de los Muertos.
Dzień Zmarłych zawsze kojarzy się ze smutkiem i z zadumą, ale nie w Meksyku. Tam wszystko było radosne i kolorowe. To mi się podobało, cieszyło mnie, że możemy wspominać życie naszych bliskich, a nie ich śmierć.
[…]
Po prysznicu ubrałam się w zestaw czystych ubrań, które magicznie pojawiły się w mojej szafie i zeszłam na śniadanie.
Nadal nie znałam nikogo poza Timmym i przyznam, że trochę stresowałam się śniadaniem, ale na szczęście ujrzałam znajomą twarz.
Felix siedział samotnie i przeglądał jakąś gazetkę jedząc sałatkę. Dosiadłam się do niego i na moim talerzu od razu pojawił się omlet, a w szklance sok pomarańczowy. Skąd oni widzieli na jakie śniadanie miałam dzisiaj ochotę? Magia...
- Cześć Felix, jak tam? - zapytałam z uśmiechem.
- O Gwen, miło cię widzieć. Powiem ci, spodziewałem się, że rozmowa z panią Mavri pójdzie dużo gorzej. Ale była bardzo wyrozumiała. Chyba pomogło to co powiedziałaś. Najpierw stwierdziła, że mogłem wezwać posiłki kiedy zrobiło się niebezpiecznie, a nie liczyć na twojego psa. Potem doszła do wniosku, że to jej wina, bo wysłała nowicjusza po tak potężnego bellatora jak ty. Mogła się domyślić, że coś sknocę.
- Najważniejsze, że oboje dotarliśmy cało do Domu, następnym razem będziesz wiedział co robić i na pewno pójdzie o wiele lepiej.
- Tak... Jeśli o to chodzi, na razie zostanę odsunięty od roli opiekuna. Chyba mnie wyślą na jakiś kurs albo coś.
- To niedobrze. Nie wiem nawet jak cię pocieszyć.
- Jest w porządku, do tej pory byłem posłańcem. Podróżowałem między Domami i w sumie podobała mi się ta praca. Także nie jest źle. - Felix się rozpromienił.
Cieszyło mnie, że nie do końca zepsułam mu karierę. Może jeszcze uda mi się naprawić jego sytuację. Nie wiem jak to zrobić, ale coś wymyślę.
A póki co do jadalni weszła Mavri w towarzystwie Giatrosa. Bóg lekarzy usiadł przy stole zarezerwowanym dla bogów, natomiast Mavri stanęła na podwyższeniu, żeby coś zakomunikować wszystkim zebranym bellatorom.
- Przede wszystkim smacznego moi drodzy! Tak się składa, że w ten piękny dzień wypada pierwsza sobota miesiąca, co oznacza poszukiwanie skarbów! - Mavri uśmiechnęła szeroko, a większość bellatorów zaczęła radośnie krzyczeć i gwizdać. - Dzisiejszymi kapitanami będą nasze dwie członkinie rady: panna Penelope Lincoln i panna Juanita Rodriguez.
Na podium obok Mavri stanęły teraz dwie dziewczyny. Pennywise poznałam od razu i znienawidziłam jeszcze bardziej po tym jak zaczęła machać do tłumu niczym jakaś cholerna Kate Middleton. Druga dziewczyna nie wydawała się być tak wkurzająca jak Pennywise. Była Latynoską, niższą niż Penny, ale bardziej umięśnioną. Miała burzę ciemnych włosów związanych w ciasny kucyk i oczy ciemne jak węgielki. Nie można powiedzieć, że była brzydka, ale kompletnie nie zwracała uwagi na swój wygląd.
Nie żebym oceniała. Sama przyszłam dzisiaj na śniadanie w dżinsach i flanelowej koszuli w kratę. Daleko było mi do zostania królową festynu we wsi.
- Panna Rodriguez wygrała ostatnie sobotnie zawody, dlatego jako pierwsza zacznie wybieranie swojej drużyny. - powiedziała Mavri schodząc z podium, żeby dać dziewczynom się wykazać.
Wybieranie. Pewnie. Chyba nie muszę mówić, że ja NIGDY nie byłam do niczego wybierana. Nawet nie tyle, że ostatnia, tylko wcale. Kiedy graliśmy w koszykówkę nasz wuefista po prostu kazał mi siadać na ławce, bo nie chciał buntów ze strony innych dziewczyn. Może teraz Mavri też pozwoli mi posiedzieć na ławce...
- Dobra. W takim razie Bellemore, przynieś tutaj swój zgrabny tyłek. - Timmy zaśmiał się głośno i wstał od stołu rady żeby stanąć po lewej stronie Juanity.
Musieli być dobrymi znajomymi, zachowywał się przy niej dużo swobodniej niż przy Pennywise. I uśmiech nie schodził mu z twarzy. Ten piękny uśmiech. Jak gwiazdy filmowej. Czułam, że pocą mi się dłonie.
Zachowywałam się jak typowa nastolatka! Muszę przestać!
- Chyba coś ci się pomyliło, dzikusko. Zapominasz, że Tim jest w mojej drużynie. Jesteśmy krok od zostania parą i ty Quasimodo mi go nie zabierzesz. - powiedziała zbulwersowana Pennywise.
- To chyba tobie się pomyliło do kogo się odzywasz. Najpierw wyhoduj cycki, a potem myśl o chłopakach. - Ok, zdecydowanie lubiłam Juanitę. - Jeszcze jeden taki tekst, smarkulo, a dzisiaj nie będę taka miła jak ostatnio i skończy się na wyrwaniu czegoś więcej niż kępy blond kłaków.
Pennywise wyglądała jakby dostała w twarz, a ja nie mogłam powstrzymać uśmiechu. Juanita była ode mnie nieco starsza, ale wierzyłam, że się dogadamy. Połączy nas nienawiść do demonicznej blondynki.
- Drogie panie, proszę o spokój. Panno Lincoln proszę kontynuować wybieranie drużyny. - zainterweniowała Mavri żeby nie doszło od razu do rękoczynów. Giatros natomiast siedział i z rozbawieniem się przyglądał całej sytuacji. Mój człowiek.
- Dobra! Helen, chodź tutaj! - burknęła niezadowolona Penny.
Do wybrania było naprawdę sporo osób, a ja nie spodziewałam się, że moje imię padnie aż do samego końca, ale i tak z zaciekawieniem obserwowałam jak się rozkładają siły. Nie żebym miała jakiekolwiek pojęcie o tym kim są ci ludzie i co potrafią.
W pewnym momencie Timmy nachylił się się nad Juanitą i coś wyszeptał jej do ucha patrząc w moją stronę z uśmiechem. Juanita odwróciła się do niego jakby chciała się czegoś upewnić, po czym pokiwała głową.
- Gwen Anderson. - Juanita powiedziała z uśmiechem czekając aż do niej dołączę.
Było nadal tylu wojowników a padło moje imię. Nie mogłam ukryć zdziwienia, ale usłyszałam Felixa mówiącego „no idź!”, więc podniosłam się z miejsca i poszłam powoli w stronę podestu, żeby stanąć obok Juanity, Timmy'ego i innych.
- Cześć Gwen, Juanita Rodriguez, miło poznać. - Juanita podała mi rękę, którą potrząsnęłam i się do niej uśmiechnęłam.
Spojrzałam na Timmy'ego z miną mówiącą „coś ty jej nagadał?!” ale on tylko wzruszył ramionami i puścił mi oczko. Był czarujący. Ciekawe czy na Juanitę też to zadziałało i dlatego mnie wybrała.
[…]
Wszyscy zostali przydzieleni do drużyn, więc wróciliśmy na miejsca, a głos ponownie zabrała Mavri.
- Świetnie! Waszym dzisiejszym zadaniem będzie znalezienie repliki korony królowej Gynaiki, którą ukryliśmy z Giatrosem na terenie Domu. A teraz proszę liderów o przejście ze swoimi drużynami do zbrojowni i ustalenie strategii. Panna Lincoln zajmie zbrojownię w skrzydle zachodnim, a panna Rodriguez przy stajniach. Zaczynamy o dziesiątej trzydzieści. Wszystkim życzę powodzenia!
[…]
Całą grupą poszliśmy do zbrojowni. Tam znaleźliśmy zbroje, hełmy i różnego rodzaju broń. Hmm, po co to wszystko skoro mieliśmy po prostu szukać skarbów?
Jak się okazało, Felix nie żartował, że w Domu Mavri treningi i zabawa są na śmierć i życie.
- Dobra, słuchajcie. Przede wszystkim cieszę się, że mogę mieć was wszystkich w swojej drużynie. Nie ma wątpliwości, że w takim gronie to wygramy! - zebrani zasalutowali na cześć Juanity. No nieźle. - Dla tych, którzy nie mieli jeszcze okazji być na poszukiwaniu skarbów, to wiedzcie, że jest to krwawa zabawa. Nasi przeciwnicy będą chcieli nas wyeliminować z gry. Eliminacji dokonuje się przez schwytanie w pułapkę lub gdy bellator traci przytomność. Szczególnie uważajcie na dzieci Soma, czyli Snu. Stara i karzeł uśpienie również uważają za utratę przytomności.
Okej, po tej przemowie wiedziałam jedno: chcę dostać cały możliwy zestaw broni jaki mają w Domu. Już mnie zginało na myśl o odciętych kończynach i całej tej rozlanej krwi.
- Penny chociaż jest zarozumiałą kretynką, to jest świetnym strategiem i będzie chciała już na początku wyeliminować większość z nas. Dlatego będziemy musieli poświęcić jednych żeby drudzy mogli wygrać koronę. -Juanita się chwilę zamyśliła. - Będą trzy główne drużyny, których zadaniem nie jest walka, tylko i wyłącznie znalezienie korony. Kyle ty weź dwie siostry i utworzycie pierwszą drużynę, George, Dylan i Sadie pójdziecie jako druga drużyna, a ostatni będą Timothy i Gwen.
- Co?
Powiedziałam to na głos? Chyba tak sądząc po tym jak wszyscy się na mnie popatrzyli.
- Jesteś nowa, niepozorna. Penny nie będzie na ciebie od razu polować. Uciekaj prosto do lasu i tam spotkaj się z Bellemorem, dalej już sobie poradzicie.
Oficjalnie było po mnie...
[…]
Role zostały rozdzielone i wszyscy już palili się do walki. Nawet nie zorientowałam się kiedy zostałam sama w zbrojowni. Byłam już ubrana w napierśnik, a na głowie miałam hełm. I nadal nie wiedziałam czym mam się bronić w razie jakby Pennywise jednak postanowiła na mnie polować.
- Hej, stresik? - zapytała z uśmiechem Juanita stając obok mnie.
- Tak... Mało powiedziane. - spojrzałam na Juanitę. W zbroi i ze złotą włócznią w ręce prezentowała się świetnie. Wyglądała jak prawdziwa wojowniczka. Teraz coś do mnie dotarło.- Polemos, twój boski tata, czego jest bogiem?
- Wojny. Takie walki mam we krwi. - zaśmiała się zerkając na powieszone przed nami bronie. - Nie możesz się zdecydować, co? Na pierwszy raz polecam jednoręczne miecze, dość proste w użyciu. Masz spróbuj ten.
Sięgnęła po miecz wykonany z brązu i mi go podała. Był w porządku, ale jakoś to nie to.
Chociaż nie wiem czemu, przecież nie miałam pojęcia o broni i o tym jak powinna leżeć w dłoni...
- Chyba nie. A mogłabym może spróbować... - wskazałam niepewnie na włócznię Juanity.
Dziewczyna uniosła brwi ale szybko podała mi swoją broń. O tak. Nie wiem skąd to wiedziałam, ale jakoś czułam, że mogłabym takim zgrabnym kijem skopać kilka tyłków.
- Podoba ci się. Widać po oczach. To akurat prezent od taty, więc ci jej nie pożyczę, ale czekaj, zaraz znajdziemy coś na zastępstwo.
[…]
Byłam gotowa do walki i nawet podekscytowana, to trzeba przyznać.
Spotkaliśmy się wszyscy przy jeziorze, tam miała się zacząć walka, a w moim przypadku ucieczka. Sędzią został mianowany Giatros. Ubrał się nawet na sportowo, miał czapeczkę bejsbolową i zawieszony na szyi gwizdek.
- Dobra dzieciątka, to ma być ładna gra. Faule są akceptowane, ale jak któryś mi przyjdzie z uciętą ręką, to jak słowo daję wezmę ją i wsadzę w gardło cholerze, która nie umie zapanować nad mieczem. - ten człowiek... to jest bóg był strasznym cholerykiem. Ale budził sympatię. - Zaczynamy na gwizdek. Trzy... dwa... start!
Giatros zagwizdał i zaczęło się piekło. Plaża zginęła w walce. Na początku mnie zamurowało, ale szybko przypomniałam sobie co mam robić. Puściłam się biegiem w stronę lasu unikając walki jak tylko mogłam.
Co chwilę słyszałam głos Giatrosa, mówiącego kto odpada z gry. Niestety padały imiona również z naszej drużyny.
Pobiegłam w głąb lasu i w pewnej chwili znalazłam się na tyle daleko, że nie słyszałam już odgłosów bitwy. Uznałam, że jestem chwilowo bezpieczna, więc się zatrzymałam, żeby złapać oddech i przełknąć ślinę.
Nawet sobie nie wyobrażacie jak wysoko podskoczyłam, kiedy ktoś położył mi dłoń na ramieniu. Okazało się, że tym kimś był Timothy.
- Matko! Przestraszyłeś mnie, myślałem, że jesteś Pennywise i utniesz mi głowę!
Timothy się zaśmiał i usiadł sobie na pobliskim pniu, żeby też trochę odetchnąć.
- Spokojnie, Penny jest póki co zajęta dyrygowaniem. Dopiero jak unieszkodliwi każdego od Juanity, to się puści w pogoń. Dlatego musimy być szybsi. Mamy do przeszukania cały las, a to dość spora powierzchnia. Miej uszy i oczy otwarte.
I ruszyliśmy. Sama nie wiem ile tak błądziliśmy, ale na pewno dobre dwie godziny. Niestety nadal nic nie znaleźliśmy. Szukanie korony w dżungli jest porównywalne do igły w stogu siana, a nie mieliśmy nawet żadnej wskazówki.
Chociaż...
- Timothy, jesteśmy kretynami! Ja wiem gdzie jest ta korona. Chodź! - powiedziałam zawracając z obranej przez nas trasy i złapałam Timmy'ego za rękę, żeby go za sobą pociągnąć.
- Czekaj, czekaj. Gdzie chcesz iść?
- Mavri powiedziała, że ukryli koronę Gynaiki w Domu. Rozumiesz? W Domu, a nie...
- Części treningowej. - Timmy pokiwał głową ze zrozumieniem i się uśmiechnął. - Nieźle.
- Dzięki. A teraz chodź nim Pennywise też do tego dojdzie.
Puściliśmy się biegiem przez las, żeby jak najszybciej znaleźć się w okolicy Wersalu. To nadal był duży teren do przeszukania, ale miałam pewien pomysł od czego zacząć. Skoro miałam dzisiaj dzień dobrych pomysłów, to może i ten okaże się trafny.
- Potrzebujemy miejsca poświęconego bogom, jakichś świątyni, albo pomników, jest coś takiego?
- Ogród bogów, tam są rzeźby przedstawiające wszystkich ważniejszych bogów.
- To tam będzie korona, na dziewięćdziesiąt procent.
[…]
Timothy doprowadził nas do miejsca, o którym mówił. Byłam strasznie podekscytowana.
Już z daleka zobaczyliśmy posąg przedstawiający królową Gynaikę, a przynajmniej tak mi się wydawało. Kim by nie była, na głowie spoczywała jej piękna, złota korona. Wygraliśmy!
Szliśmy razem do pomnika i w tym momencie sprawy się skomplikowały. W ostatniej chwili mignęła mi srebrna nić.
- Timmy uważaj! - krzyknęłam, ale było za późno.
Chłopak stanął na nić co uruchomiło pułapkę. Nić zawiązała się wokół jego nogi i przewiesiła go głową w dół na gałęzi drzewa. Wtedy znikąd pojawił się Giatros i krzyknął „Bellemore, zdyskwalifikowany! Zostają Anderson i Lincoln!”.
Nadal mogłam iść po koronę, ale oczywiście to byłoby zbyt proste. Po drugiej stronie pomnika pojawiła się Pennywise.
W momencie puściłam się biegiem żeby pierwsza złapać koronę, ale Penny wpadła na ten sam pomysł.
Spotkałyśmy się u stóp pomnika Gynaiki i wtedy Penny wyciągnęła cienki srebrny miecz. Bez zastanowienia zaczęła na mnie napierać, tnąc tak żeby na pewno zranić.
Może kierował mną jakiś instynkt bellatora, ale złapał swoją włócznię w dwie ręce i odpierałam każdy jej cios, co bardzo wkurzało Penny. Wkurzyłam ją do tego stopnia, że ostatni cios wykonała wyżej i przejechała ostrzem po mojej odsłoniętej szyi. Krzyknęłam i upuściłam włócznię, a ona wtedy kopnęła mnie prosto w pierś tak, że się przewróciłam i przez chwilę nie mogłam oddychać.
Po szyi kapała mi ciepła krew, bolały mnie mięśnie od upadku, ale adrenalina wygrywała. Czułam wzrastający we mnie gniew. W szkole nie pozwoliłam, żeby mnie upokarzali, więc nie będą tego robić też w Domu Mavri. W szczególności, że wokół nas zebrał się już spory tłum.
Położyłam obie dłonie na ziemi i poczułam jak moje palce wchodzą w nią jak w masło. Sama nie wiem czemu, ale dodało mi to siły. Podniosłam się i przeszłam powolnym krokiem po swoją włócznię. Wykonałam nią dwa obroty w prawej dłoni, a następnie uderzyłam tępym końcem w ziemię sprawiając, że rozstąpiła się zagradzając Penny drogę do pomnika.
Dziewczyna popatrzyła na mnie ze zdziwieniem i przerażeniem. Byłam w transie. Penny pożałuje, że ze mną zadarła.
Poczułam jak ziemia oblepia mi nogi, stałyśmy się jednością. Ruszyłam na Penny jadąc po ziemi jak po lodzie. Byłam szybsza niż kiedykolwiek i takie były też moje ruchy włócznią. Tym razem to Penny się przede mną broniła i co najlepsze, nie nadążała.
Kolejnym sprawnym ruchem udało mi się wytrącić jej miecz z ręki, po czym uderzyłam ją tępym końcem włóczni w pierś tak mocno, że przeleciała ze dwa metry i wpadła na pomnik jakiegoś boga.
Pojechałam do niej na moich ziemnych nartach w międzyczasie wykonując kolejny obrót włócznią, tym razem nad głową, a gdy znalazłam się nad Penny skierowałam grot w jej stronie. Znalazł się zaledwie centymetr od jej gardła.
- Ona jest niesamowita. - Usłyszałam za sobą głos Giatrosa.
To chyba był również głos rozsądku, żeby nie faulować Penny ostatecznie i nieodwracalnie. Zabrałam włócznię od gardła i ustabilizowałam ziemię pod swoimi stopami. Już miałam się odwrócić kiedy nagle coś wpadło mi do głowy.
Wbiłam włócznię w ziemię i wykonałam przed swoją twarzą dłońmi znak na kształt trójkąta. Sprawiło to, że nad leżącym ciałem Penny wyrosły dwie kamienne płyty uniemożliwiające jej ruchy.
- Lincoln zdyskwalifikowana! - krzyknął Giatros.
Uśmiechnęłam się do Penny, po czym jakby nigdy nic popłynęłam na ziemi niczym na desce surfingowej do pomnika Gynaiki po koronę.
- Anderson ma skarb! Wygrywa drużyna Juanity Rodriguez!
#dom mavri#house of mavri#gwen anderson#g.a.#juanita rodriguez#timmy bellemore#timothy bellemore#gods#bogowie#mavri#giatros#penny lincoln#penelope lincoln#pennywise#book#moja książką#książka#my screenshots#moja historia#my book#adventure#przygoda#fantasy#przygodówka#enjoy#miłej lektury#felix bloom#hel#labrador#ogar piekielny
0 notes
Photo




Elio i Luna
Słońce i Księżyc
0 notes
Photo

https://www.wattpad.com/user/HouseofMavri
0 notes
Text
Dom Mavri. Tom I. Pałac bogów.
Rozdział V Timmy Bellemore
Wiecie co jest ważne w poznawaniu nowych ludzi? Zrobienie dobrego pierwszego wrażenia. To znaczy ładny wygląd, szeroki, szczery uśmiech. Miłe słowo na temat drugiej osoby. O tak, zdecydowanie nie powinno to wyglądać jak moje pierwsze spotkanie z Timmym.
Byłam nadal ubrudzona piachem, pyłem i cholera wie czym jeszcze. W końcu nie miałam się kiedy umyć po walce z błotnym trollem, a przypominam tylko, że prawie dostałam w twarz kilku tonowym głazem. Włosy miałam potargane po jeździe boską windą w głąb innego wymiaru, a zamiast szczerego uśmiechu moja twarz wyrażała zdziwienie i przerażenie. Dosłownie spotkałam swojego faceta ze snów!
Na dodatek czułam, że zaraz zacznę się jąkać.
- Timmy? - zapytałam praktycznie bezgłośnie. Timmy pewnie tego nawet nie słyszał.
Ale co było ciekawe w całej tej sytuacji, to fakt, że mój wymarzony chłopak wydawał się równie zaskoczony faktem, że mnie widzi. Wyglądał jakby zobaczył ducha.
Prawie jak we Władcy Pierścieni kiedy wszyscy myślą, że Gandalf przepadł na dobre, a tutaj nagle pojawia się, ubrany cały na biało i pomaga naszym bohaterom w walce z Sauronem.
- Rosie? - Timmy zapytał prawie równie cicho jak ja wcześniej.
No tak i czar prysnął.
Oczywiście przez to piętnaście sekund zdążyłam sobie narobić nadziei. Że łączy nas jakaś niesamowita, niewyjaśniona nawet przez bogów więź. I jesteśmy sobie przeznaczeni. A ślub weźmiemy zaraz po skończeniu liceum.
Na tle tego krystalicznie czystego jeziora w innym wymiarze oczywiście.
Timmy po prostu mnie pomylił z kimś innym. Przyznaję, troszkę zabolało.
- Timothy, przedstawiam ci Gwen Anderson. Gwen, Timothy jest jednym z pięciu członków rady bellatorów. Chciałabym żeby oprowadził cię po Domu. - Mavri uśmiechnęła się serdecznie.
Ona naprawdę wyglądała jak wiedźma. Może nie taka do końca zła, ale wiedźma.
Timothy również się trochę otrząsnął z szoku i podszedł do mnie z wyciągniętą ręką. Starał się uśmiechać i wyglądać na zadowolonego z możliwości spotkania jakiejś tam Gwen Anderson, ale naprawdę żałował, że nie jestem tą całą Rosie.
Przykro mi, że go zawiodłam. Ale on nie pozostawał mi dłużny.
- Timothy Bellemore, syn Talassa. Miło cię poznać, Gwen. - uśmiechnął się do mnie życzliwie.
Podałam rękę Timmy'emu również starając się odwzajemnić uśmiech, było znowu niezręcznie. Chyba za dużo niezręcznych momentów na jeden dzień.
- Gwen Anderson, córka... sama nie wiem kogo.
- Spokojnie, jutro się już dowiesz. Co sobotę robimy ognisko ku czci bogów, a nowi bellatorzy składają dary dla swojego boskiego rodzica, żeby udzielił im odpowiedzi kim jest. Rzadko się zdarza, że ktoś nie zostaje uznany.
Co?! Czyli może się zdarzyć, że moja mama w ogóle się do mnie nie przyzna? W takim razie to jest wręcz oczywiste, że się nie przyzna. Sama bym się nie przyznała. Jestem w końcu żałosna w te boskie klocki. A do tego nie mam za grosz talentu do czarowania i innych umiejętności, których się wymaga od bellatorów w Domu Mavri.
A co się dzieje z tymi, których nikt nie uzna? Dostają zakaz wstępu do Domu? Albo mogą zostać, ale są na przykład woźnymi? Nie chciałabym zamiatać podłóg po moich niedoszłych znajomych – wojownikach.
- Fajnie, wszyscy się już znamy. To teraz pozwólcie, że będę głosem rozsądku. Co robimy z piekielnym psem, który siedzi na mojej werandzie?! - krzyknął Giatros wskazując palcem na Hel.
- Jak to co Giatrosie? Trzeba nakarmić sukę i znaleźć jej wygodne miejsce w stajni, żeby mogła wypocząć. Młoda panna Anderson będzie potrzebowała ogarzycy w dobrej kondycji. - pani Mavri uśmiechnęła się do mnie i puściła oczko tak, żeby pan G. tego nie widział. Chyba zaczynałam ją lubić. - Timothy proszę pokaż Gwen gdzie może zostawić ogarzycę. A ty Felixie chodź ze mną do mojego gabinetu, chciałabym porozmawiać o tym co się stało w Los Angeles dzisiaj po południu.
Biedny Felix, bardzo bał się tego momentu i wydaje mi się, że ta cała sytuacja może się źle dla niego skończyć.
- Felix świetnie się dzisiaj spisał. Gdyby nie on, to Jenny... znaczy ten troll by mnie pożarł. Miałam szczęście, że mnie obserwował.
Nie wiedziałam, czy pomogę czy tylko zaszkodzę faunowi, ale on się do mnie delikatnie uśmiechnął, a Mavri pokiwała głową. Nie wiem co to znaczyło. Trzeba mieć nadzieję, że Felix nie straci pracy. Odniosłam wrażenie, że mu na niej zależy.
- Cóż za szlachetność. Dobra, dziecko, zabierz tego psa z mojego domu, albo własnoręcznie wyślę ją z powrotem do piekła.
- A myślałam, że się polubimy panie G. Taka wtopa z pana strony na samym początku znajomości. - pokręciłam głową z dezaprobatą schodząc po schodach na plażę. Hel poszła za mną.
- Panie G.? - zapytał ze zdziwieniem Timothy.
Wzruszyłam obojętnie ramionami zerkając na Timmy'ego i poszłam przed siebie. Nie, nadal nie wiedziałam gdzie są te całe stajnie.
Ale na moje szczęście Timothy pobiegł za mną. Miałam do niego tyle pytań. Kim jest? Czemu mi się tak często śni? Czy ma dziewczynę?
Miałam jednak resztki instynktu samozachowawczego i wiedziałam, że takich pytań nie zadaje się przy pierwszym spotkaniu. W szczególności jeśli koleś daje ci do zrozumienia, że to nie ciebie się spodziewał. Nigdy nie byłam na randce, ale chyba tak to wygląda podczas randki w ciemno, kiedy facet spodziewa się spotkać z wysoką blondynką z niebieskimi oczami, a dostaje kogoś takiego jak ja. Brunetkę, zdecydowanie nie z twarzą modelki czy gwiazdy filmowej. I też nie narzekającą na niedowagę.
- Czyli... jesteś z Los Angeles, tak? Nigdy tam nie byłem, ale wydaje się, że to raj dla surferów, więc chyba bym się odnalazł. - zagadał Timothy.
Spojrzałam jeszcze raz na Timmy'ego. Wysoki, przystojny, opalony, włosy uczesane wiatrem. Oczywiście, że wyglądał na surfera. I to takiego prosto z Australii.
- Więc surfujesz, tak?
- Właściwie interesują mnie wszystkie sporty wodne. Wiesz, rodzinne zboczenie. - zaśmiał się Timmy, ale szybko doszło do niego, że nie zrozumiałam żartu. - W sensie wiesz... Talass, mój tata. Ocean. Woda to tak jakby moja specjalność.
No tak, nagle wszystko było jasne. Woda, Ziemia i Powietrze. Trzech Wielkich Braci. Teraz to co mówił Felix i pan G. miało więcej sensu.
- Wybacz, nie skojarzyłam. Nadal się uczę. Właściwie to staram się ogarnąć co się ze mną dzieje. Wczoraj moim jedynym problemem było jak przekonać tatę, żeby pozwolił mi zrobić sobie tatuaż na siedemnaste urodziny. Dzisiaj znowu okazuje się, że jestem jakaś dziwna, a karzeł w garniturze oczekuje ode mnie, że będę biegać z toporem po innym wymiarze.
Timmy zaśmiał się tak promiennie, że nagle poczułam się jak te wszystkie głupie Barbie, z którymi miałam do czynienia na co dzień. Dosłownie zmiękły mi kolana.
- Wierz mi lub nie, ale nie jesteś jedyna. Ja się dowiedziałem trzy lata temu. Na początku uznałem, że to ekstra, będę superbohaterem, jak jakiś Batman. Albo w sumie bardziej Aquamen... a potem nadeszła moja pierwsza misja.
Szliśmy powoli, na zewnątrz było już całkiem ciemno, ale jakoś nigdzie mi się nie spieszyło. A Timmy był dobrym towarzyszem rozmów. Póki co pierwszą osobą, która mniej więcej rozumiała co czuję.
- Było źle?
- Ciężko. Niebezpiecznie. Nie raz prawie było po mnie, ale to nie było najgorsze. Są różni źli goście na świecie, zbyt wielu żeby wymieniać. Mają różne priorytety, ale niektórym zależy tylko na tym, żeby kogoś zranić. - Timmy popatrzył na mnie smutno i wiedziałam, że ktoś go zranił. Bardzo mocno. - Moją misją była obrona arsenału Termo przed potworami, nie byłoby najgorzej, gdyby nie to, że na zakładnika wzięli moją mamę.
- Timothy, to okropne. Czy ona...?
- Na szczęście nie. Miałem dobry zespół i w czasie kiedy ratowałem mamę, im udało się obronić arsenał, ale czułem się strasznie. Zawiodłem drużynę, a moje pochodzenie naraziło mamę. Od tego momentu większość czasu spędzam tutaj, to mój dom. Z mamą widuję się tak często jak to możliwe, ale nie mogę jej dłużej narażać. Jakby coś się wtedy stało, to nigdy bym sobie tego nie wybaczył.
Rozumiałam go dobrze. Tata i Fiona byli dla mnie najważniejsi na świecie. Ale nie wyobrażam sobie wyprowadzki z domu. Dom Mavri był piękny, ale lubiłam mieszkać z tatą. A z drugiej strony nie mogłam ściągnąć na rodzinę potworów.
Dalszą drogę do stajni przeszliśmy w ciszy. Ale była to dobra cisza, taki moment na zadumę, chyba nam obojgu się przydało. A poza tym, wątpię, że Timothy chciał się teraz zadręczać niewidzeniem mamy. Na pierwszy rzut oka był pogodnym chłopakiem, przynajmniej za takiego chciał uchodzić.
- To tutaj, zaraz znajdziemy twojemu psu jakiś wygodny kąt.
Kiedy pani Mavri wspomniała o stajniach spodziewałam się zobaczyć betonowy budynek, z brudnymi ścianami, małymi oknami i zapachem grzyba. Głupia ja. Przecież byłam w umyśle Magii, tutaj nic nie mogło być pospolite.
Stajnie wyglądały jak kolejny mały pałac. Po wejściu do środka uderzył mnie zapach świeżo ściętej trawy i jakichś owoców. Wszystko było białe i czyste, jakby dopiero odmalowane.
Jednak najciekawsi byli sami mieszkańcy stajni. To nie były zwykłe konie. W boksach stały piękne jednorożce i pegazy. Już to był niesamowity widok, a z każdym krokiem było tylko lepiej.
Kolejne pomieszczenie było jednym, wielkim akwarium, jednak zamiast kolorowych rybek, w wodzie pływały konie z rybimi ogonami. Przyznam, wyglądało to niesamowicie kiedy taki koń – syrena przepływał nad głową mieniąc się wszystkimi barwami tęczy.
- To są hipokampy. Wyjątkowo je lubię. Z wiadomych względów. - uśmiechnął się Timmy obserwując razem ze mną pływające nad nami stworzenia. - Pegazy i jednorożce nie zaliczają się do najinteligentniejszych zwierząt na świecie. Hipokampy natomiast są bardzo sprytne i przebiegłe. Nie należą też do najmilszych. Kiedy ktoś wsiądzie na hipokampa, a koń nie uzna go za godnego, to już po nim. Zostaje wciągnięty pod wodę tak głęboko, że nie ma szansy się uratować i zwyczajnie tonie. Dlatego niezbyt wielu bellatorów chce na nich pływać. Właściwie tylko ja.
- Niezbyt mnie to dziwi, sama też bym się zastanowiła dwa razy.
- Mają swoje plusy, potrafią przemierzać całe oceany w kilka minut. Prawdopodobnie najszybsze stworzenia na świecie. O spójrz, a to moja klacz, wychowałem ją od jaja. Ma na imię Ariel.
Timmy wskazał palcem na przepływającą nad nami małą samiczkę. To znaczy ona wcale nie była mała. Spokojnie udźwignęłaby dwoje ludzi, ale w porównaniu do reszty rzeczywiście była dość nieduża.
- Nazwałeś ją Ariel? Jak Mała Syrenka?
- No co, mam słabość do Disneya. - Timmy wzruszył ramionami, a potem się zaśmiał.
Spojrzał na mnie tymi swoimi oczami w kolorze morza. I tak patrzył, a ja patrzyłam na niego przez dobre kilkanaście sekund. Nie wiem co było w tym chłopaku, ale jak to mówią, robiło robotę.
Nigdy nie byłam zakochana, ale Timothy Bellemore był takim chłopakiem, w którym zdecydowanie mogłabym się kiedyś zakochać.
Chwilę przerwała nam Hel trącając mnie pyskiem. Zawsze robiła tak jak chciała jeść, czyli pewnie i w tej chwili tego żądała.
- Chyba powinniśmy pójść dalej. Hela się niecierpliwi. - zagryzłam dolną wargę patrząc na Timmy'ego przepraszająco.
On jedynie pokiwał głową i poszliśmy przed siebie. Wyszliśmy na zewnątrz, znajdowały się tam padoki dla koni, ale również miejsca do odpoczynku dla osób, które się tymi końmi zajmowały.
- Hel lubi spać na zewnątrz?
Hela sama odpowiedziała. Znajdowały się tutaj te same poduszki co w domu Giatrosa, a moja suka chyba bardzo je polubiła. Od razu jak je tylko zobaczyła, to wybrała sobie jedną i zrobiła z niej legowisko.
- Tak, zdecydowanie lubi.
- Świetnie, w takim razie pójdę powiedzieć tylko Rockowi, żeby ją nakarmił. Rock to faun, który jest odpowiedzialny za stajnie, uwierz mi, że potrafi się świetnie zaopiekować każdym stworzeniem, nawet potworem.
No i poszedł. Natomiast ja podeszłam do Hel i zaczęłam ją głaskać. Chciałam podziękować za wszystko co dla mnie dzisiaj zrobiła. Wiedziałam, że jest grzecznym pieskiem, ale nie spodziewałam się, że jest najlepszym i najbardziej oddanym psem na świecie. Będę musiała jej to wszystko wynagrodzić dużą ilością smakołyków.
Timothy szybko wrócił, powiedział, że wszystko zostało ustalone i żebyśmy poszli wreszcie coś zjeść, bo muszę umierać z głodu.
Co prawda to prawda, wcześniej jakoś nie czułam, żeby żołądek mi przyrósł do kręgosłupa, ale jak już ten temat został poruszony, to rzeczywiście chętnie bym coś przekąsiła.
[...]
To był mój pierwszy raz kiedy weszłam do Wersalu. I nie zawiodłam się. Siedziba główna Domu Mavri od środka również przypominała jakiś pałac. Wszystko było w złocie, czerwieni i zieleni, prawdziwe królewskie kolory. Był przepych, ale wszystko urządzone tak ze smakiem. Jednocześnie czuło się bijące bogactwo, ale też było tutaj dość przytulnie. Naprawdę szło się poczuć jak w domu.
- Jadalnia jest na parterze, nie trudno tam trafić. Nasze sypialnie natomiast są na drugim i trzecim piętrze. Pani Mavri zapewne już przydzieliła ci pokój, więc po kolacji cię tam zaprowadzę.
Chyba nikogo nie zaskoczę jak powiem, że jadalnia również była dosłownie królewska, prawda?
Co ciekawe, nareszcie miałam szansę zobaczyć innych bellatorów. Póki co poznałam tylko Timmy'ego, a okazało się, że jest nas mała armia.
Nie wszystkie miejsca przy stołach były zajęte, ale całkiem sporo. Z tego co zobaczyłam, w Domu mieszkało, lub czasowo przebywało około pięćdziesięciu nastolatków. To i dużo i mało. Z jednej strony jeśli naprawdę przyszłoby stoczyć walkę o Dom, tak jak Timmy o arsenał Termo, to moglibyśmy mieć problem. Ale z drugiej strony aż pięćdziesiąt dzieciaków było dziećmi bogów!
Zawsze byłam dziwna i nielubiana, może właśnie dlatego, że moja mama była boginią, a śmiertelnicy to czuli. A tutaj proszę, pół setki takich samych dziwaków jak ja. Robiło się w pewnym sensie ciepło na sercu.
- Normalnie bellatorzy siadają wspólnie, natomiast członkowie rady jedzą przy mniejszym stole, niedaleko stołu bogów, o tam, na końcu sali. - Timmy wskazał palcem miejsce, o które mu chodziło. - Teraz możemy zrobić wyjątek. Nie ma dziewczyn, więc chodź, zjemy razem.
Nie trzeba było mnie długo namawiać. Byłam raczej introwertykiem, więc nagła próba zaprzyjaźnienia się z jakąś grupką nieznanych osób nie za bardzo mi się podobała. A też mogłam więcej czasu spędzić z Timothym, lepiej go poznać.
- To są mniej więcej wszyscy bellatorzy? I czym tak właściwie jest rada?
- Nie, absolutnie. Jest nas jednak trochę więcej. Widzisz, w siedzibie głównej jest najwięcej bellatorów, ponieważ znajduje się ona w Stanach Zjednoczonych, które są dużym państwem jakby nie patrzeć. Nie powiem ci dokładnie jak to wygląda gdzie indziej, bo nie miałem szansy zwiedzić innych Domów, ale wiem, że jest jeszcze siedziba w Brazylii, w Kanadzie, w Wielkiej Brytanii, w Egipcie, w Tybecie, Australii. Są one na pewno o wiele mniejsze, ale zrzeszają miejscowych półbogów.
- A jeśli chodzi o radę, to lata temu ustalono, że nie można wybrać wyłącznie jednego półboskiego przywódcy Domu Mavri, bo się to źle skończy. Taka potęga w rękach jednego człowieka... Kojarzysz II Wojnę Światową? No to masz przykład do czego by to mogło doprowadzić. W każdym razie Mavri postanowiła wybrać piątkę najbardziej zasłużonych w różnych dziedzinach bellatorów. Mamy razem podejmować najważniejsze decyzje dotyczące Domu i dobra naszych przyjaciół. I też trochę hamować siebie nawzajem, żeby nikomu nie uderzyła woda sodowa do głowy.
Usiedliśmy wspólnie przy niewielkim, zaledwie pięcioosobowym stole na końcu sali. Na nim stały już nakryte talerze z czymś co wyglądało jak jakieś pysznie przyprawione mięso. Może to niegrzeczne, ale od razu zabrałam się za jedzenie.
- Smacznego. A kto jest w radzie oprócz ciebie?
- Dzięki, tobie również. - odparł Timmy – Z naszej siedziby jesteśmy ja i Penny Lincoln, córka Sofii. Jest jeszcze Kolumbijka Juanita Rodriguez, córka Polemosa. Ona początkowo mieszkała w Brazylii, ale kiedy skończyła osiemnaście lat przeniosła się do nas. Tylko tę dwójkę poznałem osobiście, ale jest również Henry Attwood. Brytyjczyk, podobno jakiś arystokrata i na pewno syn Orizantosa. Wszystko to mówi o nim jedno: straszny bufon. W szczególności jak się wdał w tatusia. I ostatnia jest Hikari Tsuda, córka Agapi. Jest Japonką, ale mieszka w bazie w Tybecie.
- Nie znam wszystkich, ale jak dla mnie powinny zajść małe zmiany w radzie. - kontynuował mój towarzysz. - Miejsce powinien dostać Miles Young. To syn Tavo, ale nie bawi się żadną ziemią, bardziej interesuje go śmierć i ta mroczna strona jego taty - Petain. Przerażający i bardzo potężny bellator. Ale typ samotnika.
Mogłabym tak siedzieć i słuchać opowieści Timmy'ego całą noc. Ta nowa mitologia była naprawdę niesamowita. Tyle ciekawych osób i historii z nią związanych. Kto by pomyślał, że Druga Wojna Światowa była efektem przejęcia władzy przez zbuntowanego bellatora!
Pyszne jedzenie, ciekawe opowieści, ten wieczór był naprawdę cudowny po ciężkim dniu. Przynosił ukojenie. I pewnie byłoby tak dalej, gdyby nie pojawiła się ona – zło w najczystszej postaci.
-Tim, kto to jest i czemu siedzi przy naszym stole? - zapytała wysoka dziewczyna z blond włosami zawiązanymi w kucyk i jasnymi, niebieskimi oczami.
Była bardzo ładna, ale ubrana jakby szła na wycieczkę w góry. Podejrzewam, że gdyby założyła odpowiednią sukienkę, to mogłaby wyglądać jak typowa Barbie, a jak wiemy, nie mam dobrych wspomnień z tym typem dziewczyn.
- Penny, mówiłem ci już milion razy: Timothy. Nie lubię zdrobnień. - przewrócił oczami Timmy, widocznie nie przepadał za tą całą Penny.
Trzeba zanotować w pamięci, żeby nie zwracać się do Timmy'ego zdrobniale. Można to robić jedynie na offie.
- Te twoje zakazy są śmieszne. Jesteśmy prawie parą, Timothy. Każdy tego od nas oczekuje, więc powinieneś dać spokój i wreszcie mnie zapytać czy chcę zostać twoją dziewczyną. Nie robić scen albo pokazywać się z tą tutaj...
- Twoje imię, to skrót od Pennywise? - zapytałam z uniesionymi brwiami.
Chodziło mi naturalnie o potwornego klauna z „Tego”. Chociaż tamten Pennywise przy naszej Pennywise to był pikuś. Ją pewnie byłoby ciężej pokonać.
Timothy poczuł żart i się zaśmiał, natomiast Penny miała zdezorientowaną minę.
- Co? Oczywiście, że nie. To skrót od Penelope. Ale co ja ci się będę tłumaczyć, jestem radną Domu Mavri, to ty masz odpowiadać na moje pytania. Kim jesteś?
- Jak sobie miłościwie panująca życzy. Gwen Anderson, jestem nowa. I chyba pójdę się przespać...
Zjadłam większość swojej porcji i byłam najedzona. Nie czekając na dalszy rozwój sytuacji, wstałam od stołu, ukłoniłam się w stronę Pennywise żeby wiedziała jakim „szacunkiem” ją darzę po czym poszłam w kierunku wyjścia z jadalni.
Nie miałam pojęcia gdzie iść, ale nie dawałam tego po sobie poznać. Na szczęście na ratunek przybył mój rycerz w morskiej zbroi.
- Gwen, zaczekaj, odprowadzę cię.
I tak zrobił. Podbiegł do mnie i razem poszliśmy na poszukiwanie mojego pokoju.
Może nie byłam jeszcze wybitnym wojownikiem ani nawet nie wiedziałam jak nazywają się bogowie, którzy nad nami czuwają, ale dokonałam jednego: utarłam nosa zarozumiałej lasce. Jej przyszły niedoszły chłopak wolał moje towarzystwo. Już to sprawiło, że dzisiejszej nocy spałam wyjątkowo dobrze i z uśmiechem na twarzy.
#timmy bellemore#timothy bellemore#dom mavri#house of mavri#gwen anderson#mavri#giatros#felix bloom#penelope lincoln#penny lincoln#pennywise#pałac bogów#palac bogów#palati#adventure#book#my book#fantasy#mythology#gods#bogowie#mitol#przygoda#fantastyka#moja historia#moja książka#my story#książka#hel#dog
0 notes
Photo






Panteon bogów cz.1
Wielcy tatusiowie!
Tavo, Orizontas i Talass
#talass#tavo#orizontas#gods#bogowie#houseofmavri#house of mavri#dom mavri#snapchat#bitmoji#nie umiem rysować#dads#tatusiowie#big trio#wielka trójka
0 notes
Text
Dom Mavri. Tom I. Pałac bogów.
Rozdział IV Karzeł mi imponuje
Wyobraźcie sobie najpiękniejsze miejsce jakie wiedzieliście w życiu. Już? To wiedzcie, że to miejsce jest niczym w porównaniu do Domu Mavri. On aż ociekał magią.
Spodziewałam się, że po wejściu do willi LaLaurie zastanę ładne, wiktoriańskie wnętrze, może jakiś niewielki dziedziniec, na którym odbywają się szkolenia dla dzieciaków takich ja. Dla bellatorów, którzy muszą jednak umieć cokolwiek żeby przetrwać w świecie pełnym trolli bagiennych i cholera wie jakich jeszcze paskudnych byłych przyjaciółek.
Ale to co zobaczyłam przerosło moje najśmielsze oczekiwania.
Pierwszy rzucił mi się w oczy wodospad. Nie wiem, czy to zasługa skał wapiennych, które otaczały cały Dom Mavri, czy magii ale płynąca przez niego woda była przejrzyście czysta, a wpadała do jeziora w kolorze oczu... Okej, nie będziemy rozmawiać o Timmym w chwili, w której zachwycam się widokami.
Wracam do konkretów, jezioro otaczała plaża z piaskiem równie białym co skały rozciągające się nad doliną, wyglądało to jak w raju. Albo na jakiejś greckiej wyspie. Mogłabym pomyśleć, że winda przeniosła nas gdzieś w okolice basenu Morza Śródziemnego, ale coś mi tutaj nie pasowało. Konkretnie to prawdziwa dżungla amazońska ulokowana na południe od jeziora. W Grecji na pewno nie mają takich formacji roślinnych.
I budowle są bardziej skromne, bo właściwy budynek Domu Mavri był ogromną, kilkupiętrową budowlą w stylu Wersalu. Nawet ogrody prowadzące do wejścia były równie piękne. Może nie tak okazałe, bo młodym adeptom zajęłoby kilka godzin trafienie z plaży do jadalni na kolację, ale nadal robiące ogromne wrażenie.
Można by napisać książkę o wszystkich cudach jakie szło znaleźć na terenie Domu Mavri. Tutaj nawet trawa była magiczna i miała bardziej soczystą barwę niż w pozostałych częściach świata. Cóż, pani Mavri miała przytup, tego nie da się ukryć i rzeczywiście dbała o wygodę bellatorów.
- Felix? Czy my jesteśmy dalej w Stanach Zjednoczonych? - zapytałam zerkając w górę.
Biorąc pod uwagę to jak długo zjeżdżaliśmy windą głową w dół, teraz powinniśmy być jakieś kilkadziesiąt kilometrów pod powierzchnią ziemi, jednak kiedy spojrzałam na niebo, to naprawdę widziałam niebo. Było ono niesamowicie przejrzyste, każda gwiazda widoczna. Takich rzeczy się nie widuje na co dzień, w szczególności kiedy mieszka się w ogromnym Los Angeles. Jaka szkoda, że tata i Fiona nie mogą być teraz ze mną i zobaczyć tego wszystkiego.
- Ciężko powiedzieć, Gwen. Prawda jest taka, że pierwotny dom Delphi znajdował się wyżej niż jesteśmy obecnie, ale był trochę za mały. Nawet nie tyle dla bellatorów co dla samej pani Mavri, ona lubi się pokazać przed resztą Panteonu. - Felix powiedział z uśmiechem. - Co prawda ta willa jest niczym w porównaniu do prawdziwego boskiego Palati, ale nadal robi wrażenie. To zasługa magii i Pana Chorosa – Przestrzeni. On bardzo polubił córki Zoi i zgodził się spełnić życzenie każdej z nich. Ze swoim życzeniem najdłużej czekała Mavri, aż w końcu wymyśliła, że chce posiadać własny wymiar, znajdujący się pod tym ziemskim, w którym żyjemy. Choros spełnił jej życzenie i oto jesteśmy. Czas płynie tutaj równolegle do naszego świata, ale wiele rzeczy jest innych. Jestem chyba trochę za głupi aby zrozumieć jak to wszystko działa, ale z tego co kiedyś próbowała mi wytłumaczyć mama, to w Domu Mavri wszystko sterowane jest myślami Magii.
Felix nie był zbyt głupi, a jeśli był to ja tak samo. Równie ciężko było mi pojąć tę całą sytuację. Istnienie innego wymiaru? Przecież to szalone, ale co nie było szalone w ciągu ostatniego dnia... Ciekawe czy istniały jeszcze inne wymiary, czy tylko te dwa. A jeśli tak, to czy kiedykolwiek będę miała szansę je zobaczyć. Z jednej strony bardzo bym chciała, a z drugiej nie wiem w czyjej głowie mogę się jeszcze znaleźć.
Postawiłam Hel na ziemi, a ona urosła do rozmiaru pełnowymiarowego labradora. Szkoda, że nie wiedziałam wcześniej o tym, że potrafi zmieniać wielkość z kieszonkowej, do słonicy. Przemycałabym ją chętnie na zajęcia w szkole. To była dobra myśl, którą trzeba zachować na później, teraz była jednak ważniejsza sprawa.
- Słuchaj, musimy iść opatrzyć tę twoją nogę. Macie tutaj jakąś pielęgniarkę? - zapytałam zerkając na Felixa, który nadal wyglądał jakby miał się przewrócić.
- Pielęgniarkę? Mamy tutaj najlepszy personel medyczny we Wszechświecie. Boga lekarzy!
[…]
W drodze do infermerii przypomniałam sobie o mamie. Tata powtarzał, że marzeniem mamy było zostać lekarzem, jednak nie zdążyła tego marzenia spełnić. Teraz wiedziałam, że mama jest boginią, ale może słowa taty miały być dla mnie jakąś wskazówką? Może mama też miała coś wspólnego z lekarzami i medycyną? W końcu jest ona wielowymiarowa, więc chyba nie ma tylko jednego boga lekarzy, prawda? Czy jest?
Infermeria nie była częścią Wersalu (bo tak lubiłam nazywać siedzibę główną Domu Mavri), jak się dowiedziałam po drodze od Felixa. W nim bellatorzy, pracownicy oraz goście Mavri sypiali, jedli wspólne posiłki i się bawili, natomiast treningi miały miejsce w części... treningowej. A nią za to było wszystko co nas otaczało, skały, jezioro, dżungla, bagna, pustynie, których nie miałam jeszcze szansy zobaczyć, oraz tundra. Bellator, który opuszcza Dom na wyprawę lub by prowadzić normalne życie ma być przygotowany na wszelkie ewentualności. A szkolenia odbywały się tutaj na śmierć i życie. Tak przynajmniej powiedział Felix. Nadal nie wiem czy żartował.
Po drugiej stronie jeziora znaleźliśmy drewnianą altankę. Wyglądała bardziej jak letni domek wypoczynkowy na Hawajach. Nie posiadała drzwi ani okien. Na parapetach leżały muszelki, kolorowe hawajskie kwiaty, a na podłodze zamiast krzeseł rozłożono wygodne, wielkie poduszki. Odniosłam wrażenie, że jest to dom jakiegoś hipisa surfera, a nie boga lekarzy.
Weszliśmy razem z Felixem do środka. Tym razem poprosiłam Helę, aby zaczekała na nas na zewnątrz. Nie miała z tym problemu, bo bardzo spodobała się jej jedna z dużych poduszek boga lekarzy. Nic dziwnego, musiała być wykończona, ja też byłam, ale na ten moment podekscytowanie wzięło górę. Chyba bym nie mogła zasnąć nawet jakbym chciała.
- Panie Giatros? Jest pan może jeszcze w pracy? - zapytał Felix ostrożnie jakby bał się tego całego pana Giatrosa. Lekarze chyba nie powinni być straszni?
Ten był. Zza kotary w drugim pomieszczeniu wyskoczył na nas bardzo brzydki i bardzo mały człowiek. Ubrany był w garnitur, trochę taki jak nosili mafioso na filmach, nawet miał pasujący kapelusz i cygaro wystające z ust po prawej stronie. To był bóg lekarzy? Przecież wyglądał jak chodzące nieszczęście, a nie Patrick Dempsey w Chirurgach.
- Czego?! - głos miał równie okropny jak on sam, ochrypły i skrzeczący. I chyba wyczuł, że się na niego patrzę, bo przeniósł wzrok z Felixa na mnie. - A ty co się gapisz?!
- Jest pan krasnalem? - zapytałam niepewnie mrużąc oczy.
- Na mą matkę Sofię, karłem nie krasnalem, gdzieś ty się dziecko uchowała? Nie odpowiadaj mam to gdzieś. Czego chcesz parzystokopytny? Kot ci język odgryzł, daj to przyszyję. - Giatros wybuchnął takim śmiechem po swoim własnym żarcie, że aż się zachwiał. - Ja to jestem jajcarz. Dobra dziecko, co cię boli?
Giatros wziął sobie taboret stojący gdzieś w kącie pokoju i przejechał na nim przez całą długość pomieszczenia.
- Moja noga. Bardzo boli i nie mogę na niej stanąć. - Felix miał naprawdę cichy i niepewny głos. Czemu on się tak bał boga lekarza? Może on ich tutaj maltretował?
Lekarz wskazał nam leżankę, na której Felix miał usiąść. Pomogłam mu tam dojść, a następnie stanęłam w bezpiecznej odległości aby obserwować jakie zabiegi Giatros będzie wykonywał na moim nowym znajomym.
- Pan nie wyjmie tego cygara z ust jak będzie go badał? - zapytałam ze skrzyżowanymi na piersi rękami i z uniesioną brwią.
Chciałam się upewnić, bo to wydawało mi się wyjątkowo nieprofesjonalne. I chyba wkurzyło karłowatego lekarza, bo popatrzył na mnie najpierw z rządzą mordu w oczach, a potem jakby złagodniał. Nie można powiedzieć, że wyglądał sympatycznie, po prostu mniej morderczo.
- Ja cię dziecko znam? - zapytał lustrując mnie wzrokiem.
- Nie.
- Chyba jednak się spotkaliśmy. Cleveland?
- Nigdy tam nie byłam.
- Nashville? Toronto? Las Vegas?
- Zdecydowanie bym pamiętała.
- Jak sobie chcesz dziecino, ale znam skądś twoje oczy. Stary Giatros ma łeb na karku do zapamiętywania twarzy.
Tym razem chyba „stary Giatros” jednak musiał mnie pomylić z kimś innym. Ale może...
- Panie G.? A nie zna pan może jakiegoś innego bóstwa medycyny? W sumie to bogini? Może to ją ci przypominam? - zapytałam z szerokim uśmiechem, żeby zachęcić gburowatego człowieczka do mówienia.
Giatros zaczął coś sobie mruczeć pod nosem stukając palcami w obolałą nogę Felixa. Biedny faun przy każdym dotknięciu wydawał przewlekły skowyt. Ten lekarz chyba nie był perfekcyjnym przedstawicielem służby zdrowia. Nic dziwnego, że za symbol medycyny uchodzi Eskulap. Jego pewnie ludzie wyobrażali sobie jako doktora House'a starożytności, a nie małego, wrednego człowieczka w stroju mafioso.
- Nie, jestem jedyny i niepowtarzalny. Ale już wiem kogo mi przypominasz, dziecino. Tego szkraba od Tavo. Oj jak ta mała się śmiała! Wszyscy bogowie ją chcieli na maskotkę, a najbardziej Ora, co było dziwne, bo to babsko jest gorsze niż plagi egipskie. Które tak na marginesie ona sama zesłała. Miałem wtedy w cholerę roboty. - pan G. przewrócił oczami.
Mówił to tak jakby miał po prostu ciężki dzień w pracy, a nie jakby doszło do masowego wymierania ludności w Egipcie.
- No, także tak. Tamta mała nie żyje. A mówiłem Tavo, żeby dał mi na nią zerknąć, zabrałbym ją tutaj i po dziś dzień śmigałaby po górach uzbrojona w jakiś elegancki topór. To nie... Fysia da radę, jest właściwym bogiem na właściwym miejscu. Ohydztwo! Powiem ci jedno, dziecko, ja się za uprawę ogórków nie biorę, więc i ona powinna dać mi wykonywać swoją robotę. Zarozumiała, ruda małpa... A ty przestań wreszcie jęczeć, nic ci nie jest.
Giatros przejechał na swoim taboreciku do drugiego pokoju, po czym wrócił z niewielkim flakonikiem w ręce. Odkręcił buteleczkę i wyciągnął znajdującą się w jej wnętrzu pipetkę z naciągniętym fioletowym płynem. Nakropił zaledwie trzy krople na chorą nogę fauna, a ona w momencie się zrosła i wyglądała jak nowa.
- Wow. - powiedziałam z szeroko otwartymi oczami. - No to się nazywa medycyna niekonwencjonalna. Niesamowite panie G.
Karzeł uśmiechnął się z dumą, ale z jego twarzy można było odczytać jedno: „powiedz mi coś czego nie wiem”. Może i Giatros nie był znanym na całym świecie bogiem, ale zdecydowanie wiedział co robić.
- A Tavo? Kim on jest? I ta dziewczynka, o której pan mówił? Ona była jakąś boginką? Bogów da się zabić? - zapytałam zaciekawiona.
Dopiero poznawałam cały ten szalony świat bogów i innych magicznych stworzeń, więc miałam mnóstwo pytań. Nawet nie wiedziałam które bóstwo za co odpowiada. Kiedy byłam młodsza interesowałam się trochę mitologią i lubiłam czytać te wszystkie mity. Zeus był królem bogów i panem nieba, Posejdon odpowiadał za morza i oceany. W mitologii egipskiej była znowu Izyda – bogini magii, czy Anubis, którego czcili w czasie pogrzebów.
Tym razem byli to zupełnie inni bogowie, tacy, o których nikt poza garstką wybranych osób nie słyszał.
- Pan Tavo jest Ziemią. Ale też Śmiercią. Ciężko to wyjaśnić. Pierwszymi bogami naszego świata byli Orizontas, Talass, Tavo, Elio, Luna, Zoi, Petain, Termo, Sofia i Polemos. Z nich wszystkich najmłodszy jest Polemos, Ora stworzyła go przy innej okazji, ale to opowieść na potem. W każdym razie... - zaczął tłumaczyć mi Felix, który już chyba dochodził do siebie po lekarstwie pana G.
- Jezus, dziecko jak ty owijasz w bawełnę, ręce mi opadają. Lepiej się ciebie słucha jak jęczysz niż jak mówisz. - przewrócił oczami Giatros, po czym sam podjął dalszą opowieść. - Słuchaj dziecino, Petain już w łonie Ory był porażką, a Tavo nigdy nie był głupi. Właściwie ten stary koń jest jednym z najinteligentniejszych skurczybyków jakich miałem szansę poznać. Wyszedł z Ory jako ostatni z trzech Wielkich Braci, ale nie chciał dać o sobie zapomnieć i być uważanym za słabeusza. Złapał Petaina za stopę i pociągnął go za sobą na nasz świat. Ten słabeusz zamiast rozsiać jakąś zarazę, zawładnąć światem, cokolwiek, był Śmiercią do cholery, mógł zabić nawet boga... Ale on po prostu się poddał. A Tavo... cóż, w ziemię wchłaniają się różne rzeczy, jest bardzo plastyczna jakby nie patrzeć, więc ten byk nie miał problemu z połączeniem swojego ciała z Petainem.
Nie wiem czy Giatros lubił Tavo, czy go nienawidził, ale zdecydowanie go poważał. A pan Ziemia/ Śmierć naprawdę robił wrażenie. Był trochę straszny, bezwzględny, zimny, ale zdecydowanie budził respekt.
- Tavo został najsilniejszym z bogów. Może nawet nadal jest.
- Ale Felix mówił, że królem bogów jest Orizontas, tak? Więc czemu nie Tavo, skoro jest najsilniejszy?
- A przez co dzieją się wszystkie tragedie na świecie? Przez kobiety! - prychnął z pogardą Giatros. - Miał wszystko, Palati, szacunek, potęgę, ale się kretyn zakochał. Jeszcze mógł mieć każdą kobietę we Wszechświecie, mógł sobie nawet sam zrobić żonę, jak Orizontas, ale on wybrał Fysię. A pech chciał, że rodzicami Fysi są Zoi i Orizontas. Więc co musi zrobić każdy nieszczęśnik żeby przekonać do siebie przyszłego teścia? Dać ofiarę. Tavo zamienił Palati na Fysię i sam zszedł pod ziemię. Mówi wszystkim, że tam się czuje lepiej, ale coś mi się nie chce wierzyć. Po prostu się nie chce mazgaić przed innymi, że zawalił sprawę.
Ta historia była bardzo romantyczna, ale też smutna. Orizontas jakoś nie budził mojej sympatii, miałam wrażenie, że jest on niesamowitym cwaniakiem, a nigdy nie przepadałam za takimi ludźmi. Chyba też nie będę lubić bogów, którzy zyskują władzę czyimś kosztem. Chociaż sam Tavo też nie był bez winy, w pewnym sensie pożarł własnego brata. Tak się chyba nie powinno robić...
- Czyli to była ich córka? Fysi i Tavo?
- A gdzie tam. Ze związku Śmierci i Natury nie ma prawa powstać nic dobrego. Nie mają dzieci, tylko plasmy, czyli takie jakby zbitki energii życiowych. Ciężko to wytłumaczyć, żeby śmiertelnik zrozumiał. - skrzywił się Giatros. - W każdym razie wszystkie są wypaczone, same potwory. Skylos, ogromny ogar piekielny pilnujący podziemnego tronu Tavo. Fidia czyli bogini węży, tak szkaradna, że można stracić rozum jeśli stanie się z nią twarzą w twarz, albo karchariasy, które wyglądają jak paskudne rekiny i pływają w wodach pod ziemią, w królestwie Tavo. Mnóstwo tego wszystkiego jest i jedno gorsze od drugiego. Tamta mała być bellatorem.
Kolejna rzecz do zapamiętania, nigdy nie znaleźć się w okolicy podziemnego królestwa Tavo. To raczej nie było dobre miejsce.
- A i jeszcze, bogowie nie mają kontaktu ze swoimi dziećmi. Tak sobie zażyczył pan Orizontas, a raczej pani Gynaika, bo pan Orizontas spędzał zbyt wiele czasu ze śmiertelnymi kobietami i potem z ich dziećmi. - wytłumaczył spokojnie Felix, który wstał z leżanki.
Czyli możliwe, że spotkam mamę, ale nie będę mogła z nią spędzić nawet jednego dnia? Bo jakiś gbur i jego wredna żoneczka, która tryska jadem i zazdrością sobie tak zażyczyli? I gdzie tu sprawiedliwość...
- Nie martw się, dziecko. Chociaż ciężko przechodzi przez gardło, to bogowie są grupą nadętych chamów. Wbrew temu co możecie sobie myśleć, wy bellatorzy, nic nie tracicie, że z nimi nie przesiadujecie. Najlepszych z nas na szczęście spotkacie w Domu: mnie, Mavri, Xifos,… Co to do cholery jasnej jest?!
Giatros krzyknął jak oparzony kiedy wyszliśmy przed domek. Zobaczył Hel leżącą na jednej z poduszek. Moja piekielna suka na widok boga wstała i obnażyła zęby, na szczęście nie przybrała swojej bojowej formy. Bałam się, że być może z Giatrosem mogłoby jej nie pójść tak łatwo jak z Jenny, chociaż był od niej kilka razy mniejszy.
Wskoczyłam między nowo poznanego boga, a mojego ogara i uniosłam ręce w obronnym geście, żeby nie doszło do żadnej tragedii.
- To nic takiego, panie G., to tylko mój pies. Dostała ode mnie pozwolenie na wejście, Felix powiedział, że to w porządku.
- W porządku?! Wprowadziłaś na teren Domu potwora?! Na litość boską dziecko, masz szczęście, że jest leniwa, bo mogłaby wymordować połowę młodych bellatorów jakby przybrała prawdziwą formę! - Giatros zerkał na stojącą za mną Helę.
- Nie, ona by nic nie zrobiła. Uratowała nam życie, chciał nas zabić bagienny troll, ale Hela go zagryzła. Felix może potwierdzić. - wskazałam głową na fauna, który ledwo stał na nogach. Coś mi się wydawało, że zabijała go od wewnątrz wizja napisania kolejnego raportu.
- Co? Jak to uratowała życie? To na pewno podstęp! Rozszarpie nam gardła kiedy będziemy wszyscy spali!
- Spokojnie, mój drogi, potwór miał moją zgodę na wejście. A poza tym nie zaatakuje bez rozkazu swojej pani.
Te słowa padły z ust bardzo wysokiej kobiety, która wyglądała jak typowa filmowa czarownica. Miała około czterdziestu lat, kruczoczarne, grube włosy zwinięte w ciasny kok. Ubrana była w czarną, gotycką suknię do samej ziemi, z podwyższonym dekoltem, aby zakrywał jej szyję. Była przerażająco blada, a na jej twarzy malowała się wyniosłość. Jednak najciekawsze były jej fioletowe oczy, które dałabym sobie rękę uciąć, że zmieniały kolory w zależności od podmuchu wiatru.
Tej kobiety nie trzeba było przedstawiać, żebym wiedziała kim jest. Właśnie po raz pierwszy miałam okazję poznać Mavri, panią magii.
A u jej boku stał chłopak. Miał mniej więcej szesnaście lat, tyle co ja. Był prawie tak wysoki jak Mavri, musiał mieć około metra dziewięćdziesięciu wzrostu. Do tego posiadał burzę czarnych włosów wyglądających jakby zostały uczesane nadmorskim wiatrem i te oczy. Oczy w kolorze morza, czasem zielone, czasem niebieskie w zależności od kąta padania światła. Znałam te oczy zbyt dobrze.
Chociaż twarz była bardziej dojrzała, a sylwetka zdecydowanie bardziej męska niż w moich snach, wiedziałam dobrze kim jest ten chłopak. Wiedziałam, że ma na imię Timmy.
#gwen anderson#g.a#g.a.#house of mavri#dom mavri#felix bloom#giatros#god#bóg#bogowie#gods#mavri#magia#magic#timmy#mystery#book#my book#my first book#ksiazka#książka#moja książka#moja twórczość#moja historia#my story#mitologia#mythology#fantasy#przygoda#adventure
0 notes
Text
Dom Mavri. Tom I. Pałac bogów.
Rozdział III Willa LaLaurie
Jeśli kiedykolwiek przyjdzie wam okazja podróży cieniem, nie korzystajcie z niej. Czułam jakby ktoś wystawił mnie za nogi przez okno jakiegoś Empire State Building i regularnie mną potrząsał. Mniej więcej co dziesięć sekund miałam wrażenie, że już dłużej nie wytrzyma i puszczę pawia. Jednak sama podróż nie była niczym w porównaniu do lądowania. Kiedy Hela już wyskoczyła z cienistego portalu w okolicy 1140 Royal Street miałam wrażenie, że zaraz wyleci mi z gardła stado nietoperzy.
Szkoda, że tak się nie stało, bo tak to dalej siedziały w moim brzuchu i nie dawały o sobie zapomnieć. Dobrze, że nie zdążyłam zjeść obiadu, bo na pewno zapaskudziłabym Heli tapicerkę.
- Masz, napij się wody zrobi ci się lepiej. - powiedział z uśmiechem Felix wyciągając ze swojej torby butelkę wody mineralnej, którą następnie mi podał. - Ja też tego nienawidzę. Ale my fauni generalnie nie przepadamy za wszystkim co związane z ciemną stroną mocy.
Chciał dodać otuchy zagubionej duszyczce w tej niecodziennej sytuacji, ale nie bardzo wychodziło. Kiedy ma się w głowie potok myśli trudno zachować spokój. Jakby nie patrzeć, zostałam właśnie wciągnięta do koszmaru na jawie, raczej mam prawo czuć się zagubiona.
- Kim ty jesteś? Gdzie jesteśmy i po co? I najważniejsze, kim ja jestem? - zapytałam popijając małe łyczki wody.
Felix zszedł powoli z piekielnej ogarzycy, ale zraniona noga szybko dała o sobie znać. Stanął więc na jednej i oparł się ręką o bok Heli. Przyglądał mi się uważnie jakbym była jakimś bardzo ciekawym eksponatem w muzeum.
- Nie wiem czy jestem najlepszą osobą, żeby ci to wszystko wytłumaczyć, ale spróbuję. Powinnaś być przygotowana na to co zobaczysz. - Felix westchnął głęboko i kontynuował. - Jak już wiesz, jestem faunem. Moją robotą jest pilnowanie, żeby dzieciaki takie jak ty nie skończyły ze skręconym karkiem przez monstra takie jak twoja koleżanka Jenny. Tylko... ty byłaś moją pierwszą misją i trochę sknociłem. Okej, bardzo sknociłem. Gdyby nie twój pies to byśmy tutaj teraz nie stali. Będę musiał napisać o tym raport i wytłumaczyć się pani Mavri...
Uniosłam brwi, bo chociaż starałam się jak mogłam to nadal wydawało mi się, że Felix uciekł od jakichś kozich czubków. I nie miała zielonego pojęcia kim jest pani Mavri.
- Dobra, po kolei. Widzisz ten szary budynek na rogu? To jest willa LaLaurie, siedziba główna Domu Mavri.
- Czekaj, czekaj, LaLaurie? Jak ta babka, która zamordowała wielu czarnoskórych niewolników? I była w American Horror Story? Ta LaLaurie? Dlaczego pokazujesz mi jej dom?
- Delphine LaLaurie była jedną z córek pani Mavri. Ale tak, rzeczywiście zrobiła wiele okropnych rzeczy. Nie ona jedna niestety. W każdym razie, żeby nie zostać skazaną na wieczne potępienie w ostatnich latach życia oddała swoją willę na siedzibę główną Domu. Tylko, że pan Orizontas nie jest zbytnio litościwy i Delphi nie uniknęła kary. Nadaj pracuje w Domu jako główna kucharka, całkiem dobrze gotuje. A do tego płaci za swoje winy, bo nienawidzi wszystkich jego mieszkańców. W szczególności czarnoskórych.
Felix chyba nie za bardzo lubił Delphine LaLaurie i czerpał przyjemność z jej kary. Nie można mu się za bardzo dziwić, ale fauny chyba powinny być raczej miłe i życzliwe, a nie zawistne? A może to elfy?
- Okej, a czym właściwie jest Dom Mavri?
- To światowa organizacja, która zrzesza ludzi takich jak ty, którzy mają w sobie boską krew. - pokiwał głową Felix z uśmiechem jakby była to najbardziej oczywista rzecz na świecie. Widząc jednak rosnące przerażenie na mojej twarzy postanowił, że powie coś więcej. - Pani Mavri, to Magia, jedna z trzech córek Zoi, czyli Życia. Po buncie Polemosa, Zoi wydała na świat trzy córki: Fysię, czyli Naturę, Pnevmę – Duchowość i Mavri, czyli Magię. Odpowiadają one za trzy aspekty życia na ziemi; nasze ciała i otoczenie, w którym żyjemy, innymi słowy naturę, za naszego ducha, który po śmierci ciała żyje dalej, i magię, która jest ukryta w każdym z nas, chociaż nie wszyscy potrafimy z niej korzystać.
Znowu czułam jakby miała zwymiotować, to wszystko co mówił Felix brzmiało całkiem ładnie, ale jak fragment książki Tolkiena, a nie jak coś co od dzisiaj było moją nową rzeczywistością. Nie mogłam go nawet oskarżyć, że zmyśla, w końcu na własne oczy widziałam potwory. A teraz rozmawiałam z faunem. Czemu więc Natura, Duchowość i Magia też miałby nie być prawdziwe?
- Pani Mavri jest bardzo pyszna, nie za bardzo przepada za ludźmi, bo rzadko kiedy wykazują oni jakiekolwiek zdolności magiczne. Za to ponad wszystko umiłowała sobie bellatorów, czyli półbogów i półludzi. Skoro magia w świecie zanika postanowiła stworzyć organizację nazwaną swoim imieniem, która będzie zrzeszać dzieci bogów na całym świecie.
- Poczekaj chwilkę. Mówisz właśnie, że ja jestem półbogiem? Felix wybacz, ale to śmieszne. Ja jestem najbardziej zwyczajną osobą na świecie. Po prostu Gwen.
Mdłości zdążyły już odrobinę minąć, więc zeskoczyłam z psa i nawet udało mi się nie zachwiać. Hela również nieco się zmniejszyła i teraz wyglądała po prostu jak mocno wyrośnięty labrador. Bez kłów i czerwonych ślepi.
- Nie jesteś „po prostu Gwen”. Pani Mavri sama cię namierzyła, a zazwyczaj to zadanie nimf by odszukiwać bellatorów. Uwierz mi, musisz mieć coś w sobie. I to jak pachniesz... Przepraszam, że nie próbowałem z tobą pogadać wcześniej, Gwen, ale ten twój zapach był za mocny. My fauni go nie lubimy. Pachniesz trochę tak jakbyś się otarła o śmierć. - Felix zagryzł dolną wargę i patrzył na mnie przepraszająco. No cóż, powiedzieć komuś, że cuchnie śmiercią, to nie jest najlepszy sposób na zostanie przyjaciółmi, ale musiałam to uszanować. Felix raczej miał lepszy węch do tych spraw niż ja.
- Teraz tak myślę, może to przez ogara tak pachniesz, za nimi też fauny nie przepadają. W każdym razie, masz w sobie coś z boga, Gwen, to na pewno. Nie powiem ci z jakiego, może jakiegoś pomniejszego bożka, może twoją mamą jest Pani Techna, Sztuka, a może nawet sama Pani Mavri skoro jej tak zależało na twoim odnalezieniu. Przekonamy się. - Nagle Felix otworzył usta jakby zapomniał o czymś ważnym. - Och, zapomniałem spytać, może ty masz mamę? I twoim boskim rodzicem będzie bóg nie bogini?
- Nie, mieszkam z tatą, a mama zmarła przy porodzie. Także dobrze kombinujesz, jeśli rzeczywiście mam boskiego rodzica, to będzie nim mama.- uśmiechnęłam się do Felixa.
To wszystko było szalone, ale jednocześnie czułam się jakbym odżyła. Nigdy nie poznałam swojej mamy, a teraz miałam szansę to zmienić. Możliwe, że dowiem się kim ona była naprawdę. Ciekawe czy tata wiedział, że jego ukochaną jest bogini? Może znał jej prawdziwe imię, a Marię Riera wymyślił na poczekaniu, aby nie mącić w głowie dziecku? Jeśli wiedział, to żałowałam, że nie powiedział mi o boskiej mamie wcześniej. Nie byłam już dzieckiem i zniosłabym prawdę. Teraz nie mogłam się doczekać aby przekroczyć próg willi LaLaurie i dowiedzieć się więcej o świecie bogów.
[…]
Myślałam, że wejdziemy głównym wejściem, w końcu willa stanowiła muzeum i było to możliwe nawet bez zwracania na siebie uwagi. Ale Felix miał inny plan i zabrał mnie na tył domu.
- Felix? Którędy masz zamiar wejść? Tutaj nie ma drzwi. - zastanawiałam się głośno rozglądając się dookoła w poszukiwaniu jakiegoś przejścia, które nie było widoczne na pierwszy rzut oka.
Felix nie odpowiedział, zamiast tego poszukał czegoś w swojej torbie. Tym czymś była harmonijka, całkiem ładna, wyglądała na dość wysłużoną.
- Pani Mavri nie bez powodu wybrała na swoją siedzibę Nowy Orlean, jest ogromną fanką jazzu. - Felix uśmiechnął się po czym zagrał krótką, ale dość ładną melodię.
Już po tych kilku dźwiękach coś zaczęło się dziać, cegły się przesuwały, a przed nimi ukazały się drzwi z wymalowanymi znakami, chyba runami, ale nie byłam pewna, bo nigdy nie uczyłam się czytać jakichkolwiek starożytnych znaków.
- Posłuchaj Gwen, pies nie może wejść do środka. Zaklęcie ochronne przeciwko potworom.
- Oszalałeś? Ona nie jest potworem, uratowała nam życie. Nie zostawię jej teraz samej. Idziemy Hel, możesz wejść.
Bez zastanowienia przeszłam obok Felixa, który stał na jednej nodze podparty o ścianę i przekroczyłam próg Domu Mavri. Za mną weszła Hela, która szczerze mówiąc powinna spłonąć dotknięta zaklęciem ochronnym. Nic się jednak nie stało, a szczęśliwa suka zamerdała ogonem patrząc w stronę Felixa.
- No tak! Zaproszenie łamie zaklęcie. Potwór może wejść do środka jeśli zostanie zaproszony przez bellatora. Wybacz Gwen, cały czas się uczę.
Felix postukał się w głowę po czym pokuśtykał za mną i Helą. Przeszliśmy kawałek korytarzem ozdobionym obrazami przedstawiającymi wydarzenia, o których nie miała pojęcia, że miały miejsce. Dwie armie zmierzające do walki, na innym obrazie młody, ale poważnie wyglądający mężczyzna wycinający sobie kawałek żebra. Na jeszcze innym obrazie widoczne było jak kobieta i mężczyzna wyjeżdżają z wody na dwóch skrzydlatych koniach. A przy końcu korytarza tuż obok windy było...
- Czy to jest logo Apple?
- Hmm? Tak, Steve Jobs był ukochanym synem Termo, czyli Ognia. Biedaczek zmarł przedwcześnie, a Termo na pamiątkę powiesił tutaj logo Apple. Mówię ci, Steve bardzo ułatwił życie bogom. Nie wyobrażam sobie jak przeze te wszystkie tysiąclecia boskie Palati funkcjonowało bez iPhone'ów. Jedynie król Orizontas jest nieszczęśliwy, bo teraz królowa Gynaika ma cały czas na niego oko. Wiesz, namierzanie telefonu i tak dalej. GPS to ulubiony wynalazek królowej Żony.
Felix się zaśmiał po czym podszedł do windy, wcisnął jeden z kilku przycisków, chyba ten właściwy i po chwili drzwi się otworzyły a naszym oczom ukazały się dwa zapinane siedzenia. Pierwszy do windy wszedł faun, a zaraz po nim ja. Nim zdążyłam zapiąć pasy, na kolana wskoczyła mi Hela, tym razem rozmiaru maltańczyka. Dobrze, nawet zwykłej wielkości labrador mógłby spowodować uszczerbek na zdrowiu.
- Droga pani, witaj w Domu Mavri. - powiedział z uśmiechem Felix i jak na zawołanie drzwi windy się zamknęły, a my zostaliśmy wessani w otchłań.
Kolejki górskie to był pikuś przy systemie komunikacji międzynarodowej federacji zrzeszającej półbogów. Nie wiem dokładnie kto skonstruował tę windę, ale miałam pewne podejrzenia, że nie był zdrowy na umyśle. Czy to w ogóle miało prawa budowlane? I czy miało w razie czego hamulec? Przecież jakbyśmy tak wypadli z szyn jadąc jakieś 500 kilometrów na godzinę to moglibyśmy skończyć jako mokre placki!
A przyznam, że przeszło mi przez myśl, czemu w tej windzie ktoś umieścił pasy bezpieczeństwa. Teraz byłam za nie wdzięczna bogom.
Ha! Jak szybko się uczę!
Cała podróż trwała jakieś pięć minut, nie miałam pojęcia jak głęboko zjechaliśmy ani czy byliśmy jeszcze w Nowym Orleanie. Miałam pewne obawy, że mogliśmy nie być dłużej w Stanach Zjednoczonych.
Po tym jak winda się zatrzymała spojrzałam na Felixa, jego rudawe loczki były jeszcze większym nieładem niż wcześniej, to pewnie od tego zjeżdżania głową w dół. Wyglądało to bardzo komicznie. Faun też się zaśmiał jak mnie zobaczył i zdałam sobie sprawę, że sama muszę wyglądać niewiele lepiej.
Pasy bezpieczeństwa się otworzyły a my stanęliśmy na nogach, chociaż nogi miałam jak z waty. Pomogłam Felixowi i razem wyszliśmy z windy, żeby ujrzeć najcudowniejsze miejsce na całym świecie.
- Rany, ja już kocham magię...
#dom mavri#House of Mavri#willa lalaurie#lalaurie#new orleans#trip#journey#gwen anderson#felix bloom#magic#book#my book#ksiazka#książka#moja książka#moja historia#my story#my idea#mythology#mitol#chapter III#chapter three#tom I#book one#magia#enjoy#miłej lektury#nowy orlean#bogowie#herosi
0 notes
Text
Dom Mavri. Tom I. Pałac bogów.
Rozdział II Cześć! A teraz giń!
Nazywam się Gwen Anderson i odkąd pamiętam nie miałam przyjaciół.
W każdym towarzystwie jest ten jeden dziwny dzieciak, którego wszyscy unikają jak ognia. W mojej szkole tym dziwnym dzieciakiem byłam ja.
Jedyna w klasie, która nie dostawała zaproszeń na imprezy urodzinowe i która musiała sama kroić żabę na ćwiczeniach biologii. Nie zrozumcie mnie źle, wcale mi to nie przeszkadzało. Co prawda czasem brakowało kogoś z kim mogłabym porozmawiać o ulubionych książkach lub pójść do kina. Jednak wtedy wystarczył tylko jeden rzut oka na moich rówieśników i wiedziałam, że na wycieczkę po mieście wolę zabrać moją czarną labradorkę – Hel.
Często śniło mi się, że mam przyjaciela. Niejednokrotnie budziłam się z uśmiechem i tymi zielonymi oczami w pamięci.
Mój senny przyjaciel nigdy się nie przedstawił, ale skądś wiedziałam, że ma na imię Timmy. Czułam jakbym go znała w innym życiu, ale przecież nie miałam innego życia, tylko to którym żyję obecnie, na przedmieściach Los Angeles, w ładnym, dużym domu, otoczona miłością ze strony rodziców.
Tak lubiłam ich nazywać, ale naprawdę miałam tylko tatę. Rolę mamy spełniała moja macocha, która wbrew wszelkim stereotypom nie była złośliwą jędzą i nie kazała mi spać przy kominku jak Kopciuszkowi. Fiona była aniołem i starała się jak mogła żeby zastąpić mi mamę, którą straciłam mając zaledwie kilka dni.
Maria Riera była miłością życia Theodora Andersona, o której nie mógł zapomnieć. Dlatego bardzo mnie rozpieszczał, chociaż patrząc na zdjęcia ani trochę nie przypominałam swojej mamy. Jak lubił mawiać: byłam dla niego jedyną pamiątką po straconej ukochanej.
Tata jako wzięty prawnik, starał się spełnić wszystkie moje zachcianki. Nie chcę tutaj wychodzić na skromnisię, ale nigdy nie byłam materialistką i jedyne o co kiedykolwiek poprosiłam ojca to lekcje chińskich sztuk walki Wushu. Po kilku przykrych incydentach w szkole, chciałam umieć się obronić przed moimi dręczycielami. I rzeczywiście, przyniosło to zamierzony skutek, po tym jak sprawnie złamałam kciuk jednemu ze swoich oprawców nikt już więcej mnie nie zaczepił, ani nie wyciął głupiego żartu.
Nikt też się do mnie więcej nie odezwał.
Ogromną niespodzianką było gdy pierwszego dnia szkoły w jedenastej klasie, ładna, wysoka blondynka z niebieskimi oczami podeszła do mnie i zapytała, czy nie zechcę z nią usiąść w ławce. Jenny, bo tak się przedstawiła, była typem cheerleaderki, z łatwością mogłaby sobie znaleźć równie ładnych i popularnych przyjaciół. To wszystko wydawało się podejrzane, ale przez jedenaście lat nauki nigdy nie miałam koleżanki z ławki, więc się zgodziłam. Postanowiłam jednak zachować ostrożność na wypadek jakby moi byli oprawcy zapomnieli już jak to jest ze mną zadrzeć.
[…]
Nie był to żaden spisek, Jenny okazała się być nową uczennicą, która przyjechała wraz z rodzicami z Kentucky, nie znała jeszcze nikogo w szkole, a ja stałam samotnie i wydawałam się być sympatyczna. Dobry materiał na pierwszą koleżankę w nowej szkole.
Jenny nie była pustą Barbie, jakich pełno w mojej klasie. Miała wiele ciekawych rzeczy do powiedzenia, lubiła oglądać filmy i czytać książki, więc nic dziwnego, że szybko się zaprzyjaźniłyśmy.
Co prawda, Jenny nie była Timmym o zielonych oczach, ale nie wiadomo, czy Timmy w ogóle istnieje, a ja nie mogłam być hermetyczna do końca życia, więc równie dobrze Jenny mogła zostać moją pierwszą prawdziwą przyjaciółką.
Tak właśnie się stało, postanowiłam się otworzyć, opowiedziałam o sobie, swojej rodzinie, pasjach i marzeniach. O tym, że w przyszłości chcę studiować medycynę sądową na Uniwersytecie Stanforda, żeby pójść w ślady zmarłej mamy, która również pragnęła zostać lekarzem. Z tą małą różnicą, że Maria chciała pomagać żywym, natomiast ja lepiej czułam się w obecności zmarłych.
Zaczęłyśmy spędzać razem czas, wychodzić do kina, na miasto, czy nawet na zakupy, wydawało się, że moje nastoletnie życie właśnie się zaczęło i może nareszcie będę normalna.
Nic bardziej mylnego, spotkanie Jenny było tylko początkiem końca normalnego życia Gwen Anderson.
[...]
To miał być zwykły dzień, piątkowe popołudnie postanowiłyśmy spędzić na wycieczce po Wzgórzach Hollywood. Pomimo pięknej pogody w całej okolicy panowały pustki, trochę jakby czas się zatrzymał, albo został ogłoszony stan wojenny, czy inne zagrożenie kataklizmem. Początkowo nie zauważyłam różnicy, starałam się cieszyć początkiem weekendu, a poza tym i tak nie przykładałam wielkiej wagi do otaczających mnie ludzi. Tylko... tym razem było w tym coś podejrzanego, jakby nienormalnego.
- Hej, Jenny? Nie sądzisz, że jest tutaj trochę pusto? Jest dzisiaj jakieś święto, o którym zapomniałam? Może jest jakiś pochód w centrum, albo ważny mecz, że wszyscy siedzą w domach? - zapytałam stając w miejscu.
- Wiesz Gwen... ludzie nie są tacy głupi i potrafią wyczuć niebezpieczeństwo. W przeciwieństwie do ciebie. - powiedziała Jenny mrużąc oczy i wykrzywiając usta w uśmiechu tak strasznym, że po plecach przeszły mi ciarki. - Pachniesz tak mocno, jesteś silna, a taka nieciekawa i głupia. Biedna samotna, łatwowierna dziewczynka. Może chociaż twoje mięso będzie warte wysłuchiwania o twoim żałosnym życiu.
Nie mogłam uwierzyć własnym uszom, co się właśnie działo? Dlaczego moja przyjaciółka mówiła takie rzeczy? I lepsze pytanie, kim była moja przyjaciółka?
Niektóre pytania nie powinny być nigdy zadawane, bo można otrzymać na nie odpowiedzi szybciej niż się spodziewa.
Nie minęło pół minuty kiedy moim oczom ukazał się stwór tak ohydny, że Shrek uchodziłby przy nim za księcia z bajki.
Nowe wcielenie Jenny miało ze dwa i pół metra wzrostu, było zielone i pokryte śluzem jak jakaś ropucha. Miało również mnóstwo brodawek i ropni na skórze. Z pięknych, blond włosów Jenny zostały zaledwie strzępy, a jej niebieskie oczy stały się mętne jak u nieświeżej ryby. Nie miałam pojęcia czym jest to stworzenie, ale wiedziałam, że muszę uciekać. Szybko. Szkoda tylko, że moje nogi nie uważały podobnie. Stałam jak wmurowana w ziemię i nie mogła. się ruszyć. Ogarnęło mnie przerażenie i wiedziałam, że za chwilę zginę na tym pustkowiu zjedzona przez jakiegoś ogra.
Następne wydarzenia stały się w przeciągu sekundy. Potwór, który kiedyś był moją przyjaciółką ruszył na mnie trzymając w ręce głaz na kształt maczugi. Skończyłoby się źle, gdybym nie usłyszała za sobą głośnego „uważaj!”. Po chwili ktoś się na mnie rzucił i zepchnął z drogi potwornej „piękności”.
Otworzyłam oczy i zobaczyłam jednego ze swoich szkolnych kolegów, Felixa Blooma, który tak jak Jenny dołączył do naszej klasy dopiero w tym roku. Nigdy nie rozmawiałam z Felixem a jednak bardzo się cieszyłam, że go widzę w tej chwili, chociaż nie wiedziałam jak chuderlawy chłopak miałby się przeciwstawić Jenny.
A na dodatek, jakbym miała mało wrażeń na jeden dzień, to jeszcze okazało się, że mój kolega nie ma na sobie spodni, a jego pokryte sierścią nogi zakończone są kopytkami. Na twarzy natomiast miał jakby blizny przedstawiające nie do końca zrozumiałe dla mnie znaki.
- Jesteś... kozłem?
- Faunem, ale to nie czas na wyjaśnienia, teraz w nogi! - krzyknął Felix, po czym szybko podniósł się z ziemi, złapał mnie za rękę i ruszył biegiem w dół wzgórza.
To było szalone, ten dzień miał być wyjątkowo normalny, a tutaj kończy się, że zginę przygnieciona głazem, którym wymachiwała moja przyjaciółka z ławki. Wiedziałam, że ładnym dziewczynom nie można ufać, bo koniec końców zawsze wychodzi z nich szkaradne wnętrze. Nie sądziłam tylko, że aż tak dosłownie!
- Co to jest? - zapytałam zdyszana próbując dotrzymać kroku Felixowi.
- Troll bagienny. - odparł Felix przeskakując nad kamieniami niczym prawdziwa kozica. - Są dość głupie, ale podstępne. Nie wyczułem jej, bo ty pachniesz za mocno.
Okej. O co chodziło wszystkim z tym zapachem?! Zawsze się myłam dwa razy dziennie, używałam dezodorantu i perfum o zapachu zielonej herbaty. Dbałam o higienę prawdopodobnie bardziej niż znaczna część moich rówieśników, więc na pewno nie śmierdziałam! Ale później poproszę Felixa o wyjaśnienie. O ile dożyjemy tego „później”.
Troll deptał nam po piętach i postanowił, że świetnie będzie jak zacznie rzucać w nas głazami. Felix ledwo uniknął przygniecenia, ale zrobił to kosztem potknięcia się o wystający korzeń drzewa. Przewrócił się i potoczył kilka metrów w dół. Nie wyglądało to dobrze.
- Felix! - krzyknęłam i podbiegłam do leżącego na ziemi i krzyczącego z bólu fauna, który trzymał się za kostkę. Wyglądała co najmniej na skręconą.
Faun nie mógł wstać, a ja nie dałam rady go unieść, nie mogłam też zostawić Felixa na pastwę Jenny. Przerażona jak jeszcze nigdy w życiu stanęłam przed Felixem i oczekiwałam najgorszego. Troll wiedział, że wygrał i za chwilę posili się pyszną kolacją składającą się nie tylko z człowieka ale też z fauna. Jenny podniosła więc największy głaz jaki miała w zasięgu wzroku i cisnęła nim prosto we mnie osłaniającą Felixa.
Nie mając zbyt dużego wyboru uniosłam ręce do góry i skrzyżowałam je tuż przed swoją twarzą jakbym chciała się osłonić, co naturalnie niewiele by zmieniło, bo zderzenie z kilkutonowym głazem w 99,9% przypadków kończy się śmiercią.
Na szczęście ja okazałam się być tym 0,01%.
Ku memu zdziwieniu głaz wcale mnie nie skrzywdził, poczułam tylko lekkie uderzenie w nadgarstek, po którym głaz padł po moich obu stronach przepołowiony na dwie części.
Otworzyłam oczy nie mogąc uwierzyć w to co się właśnie stało. Jenny wyglądała na równie zaskoczoną, że jej mięso jeszcze żyje. Trochę ją oszołomiła cała ta sytuacja, jednak nie na tyle długo, żebym mogła wymyślić jakiś plan działania, albo chociażby wyciągnąć z z plecaka komórkę. Troll ruszył na mnie ponownie, skoro skały nie mogły mnie zabić, postanowiła rozszarpać mnie własnymi rękami. Pewnie by się jej to udało, ale na szczęście arsenał cudów na dzień dzisiejszy jeszcze się nie wyczerpał. Usłyszałam za sobą bieg, a potem nad moją głową skoczyła czarna sylwetka.
Od razu poznałam drugą bestię, która wskoczyła na Jenny i właśnie rozszarpywała jej gardło. Była to Hela, moja ukochana suczka. Jednak Hela, na którą patrzyłam była obecnie pięć jak nie sześć razy większa niż normalnie, a jej słodka mordka zmieniła się nie do poznania. Z pyska toczyła pianę, a jej wystające zęby były tak wielkie, że bez problemu mogłyby kruszyć skały. Hel miała też czerwone ślepia przepełnione chęcią mordu, zupełnie inne od orzechowych oczu suczki, która co noc spokojnie zasypiała obok mojego łóżka na różowym posłaniu.
Nawet Felix przestał wyć, chyba za bardzo zaskoczony akcją, która miała miejsce tuż przed nim. Siedział na ziemi trzymając się za nogę z wybałuszonymi oczami.
Kiedy Hel rozprawiła się z Jenny jej martwe ciało zostało wessane przez ziemię, a zadowolona z siebie suka podeszła do mnie, usiadła i trąciła pyskiem w ramię aby uzyskać pochwałę za dobrze wykonaną robotę. Chociaż powinnam się bać potwora, który kiedyś był moim psem, to pogłaskałam ją po wielkiej kufie nadal stojąc z otwartymi ustami.
- Nie sądziłem, że kiedykolwiek się ucieszę na widok piekielnej ogarzycy. - powiedział radośnie Felix próbując wstać na zdrową nogę, niestety bez skutku.
- Co? - zapytałam głupio odwracając się żeby spojrzeć w dół na Felixa.
- Twój pies, to ogar piekielny, nie wiem skąd go masz, ale bogom niech będą dzięki, że udało ci się ją oswoić. Inaczej byłoby po nas. - pokiwał głową Felix.
- Co?
- Nie czas teraz na wyjaśnienia. Skoro jeden bagienny troll się tutaj pokazał, to może być ich gdzieś więcej. Musimy się szybko znaleźć w bezpiecznym miejscu. Twój pies umie skakać po cieniach?
- Felix, wybacz, że wychodzę przed tobą właśnie na idiotkę, ale co?
- No tak, przepraszam. Słuchaj, pomóż mi wstać, musimy wsiąść na jej grzbiet, o ile nam pozwoli. Ale skoro jesteś jej panią to powinna nam pozwolić. W każdym razie, potem każ się jej udać do Nowego Orleanu, na 1140 Royal Street.
Miałam mnóstwo pytań i wątpliwości. Przecież mój ojciec nigdy się nie zgodzi na to, żebym odbyła na swoim psie wycieczkę do Nowego Orleanu. Po drugie podróż z Los Angeles do Luizjany zajmuje jakieś trzydzieści godzin. Po trzecie, co jest na 1140 Royal Street? I najważniejsze: czemu nagle zrobiła się jakaś wielka afera wokół mojej osoby i wszyscy chcą mnie zabić?
Z drugiej strony miałam wrażenie, że mogę zaufać swojemu koziemu znajomemu. Wykonałam jego polecenia i po kilku minutach udaliśmy się w najdziwniejszą podróż jaką odbyłam w życiu. Podróż cieniem.
#dom mavri#House of Mavri#gwen anderson#felix bloom#gods#book#ksiazka#książka#moje#moja twórczość#my book#my idea#fantasy#polish book#polish#polish language#author#autor#historia#my story#enjoy#miłej lektury#troll#hero#pałac bogów#palac bogow#book I#book 1
1 note
·
View note
Text
Dom Mavri. Tom I. Pałac bogów.
Rozdział I Big Bang Theory
Na początku cały Wszechświat wypełniony był Ciemnością, gęstą jak smoła. Jednak nawet Ciemność, której imię brzmiało Skotadi, ogarnęła samotność. Postanowiła ona uwolnić ze swojego wnętrza iskrę, która dała początek Jasności. Jasność imieniem Lampsi był najpiękniejszym co Skotadi kiedykolwiek ujrzała i chociaż istniejący wtedy Wszechświat nie znał jeszcze pojęcia miłości, matka wszystkiego wiedziała, że właśnie to uczucie zawładnęło jej sercem. Lampsi jednak nie odwzajemniał głębokiego zauroczenia swojej twórczyni bowiem Ciemność budziła w nim strach i odrazę.
Skotadi nie mogąc pogodzić się z odrzuceniem ze strony ukochanego postanowiła go ukarać. Ciemność wchłonęła Jasność z powrotem głęboko do swojego wnętrza. Nie zdawała sobie jednak sprawy z potęgi jej nowego tworu. Lampsi nie był jedynie iskierką w otchłani, stał się potęgą jaką znamy dzisiaj, a jego życiową misją stało się pokonanie Ciemności. Walka trwa po dziś dzień, a jej obecność jest zauważalna i określana mianem harmonii. Bowiem w świecie jakim znamy nie ma światła bez ciemności.
W ogniu walki Lampsi i Skotadi stworzyli dwójkę swoich dzieci: Czas i Przestrzeń. Ora i Choros, bo takie imiona nosili, zamiast poddać się morderczej walce postanowili żyć w pokoju, zostali tak pierwszymi władcami Wszechświata. Ich zadaniem stało się podtrzymywanie i poszerzanie panującej harmonii. Ora była surowa i nieustępliwa, a Choros zmienny i nieokiełznany. Dwa przeciwieństwa, których połączenie dało nieprzewidziane skutki. To Czas i Przestrzeń są odpowiedzialne za stworzenie świata jakiego znamy, chociaż wytworzenie takiego piękna było jedynie kaprysem potężnych bogów. Łączyło ich uczucie, którego owocami było dziesięć fundamentów rządzących naszym światem: Niebo - Orizontas, z którym połączone były wiatry i burze, został królem naszego świata jako górujący nad wszystkim co nas otacza, Ocean - Talass, w którego wodach narodziło się pierwsze życie, Ziemia - Tavo, która dawała wszystkiemu początek i koniec, Słońce - Elio, stanowiące centrum Wszechświata, Księżyc - Luna, magiczny wytwór dający ukojenie i odpoczynek, Życie - Zoi, miłościwa matka nas wszystkich, Śmierć - Petain, surowy ojciec, którego rządy nie potrwały długo, gdyż został wchłonięty przez Ziemię tak jak w ziemi grzebie się ciała zmarłych.
Był również Ogień - Termo, ojciec wszelkiej technologii, najbardziej przychylny rodzącemu się życiu, Mądrość - Sofia, która szybko stała się głosem rozsądku wśród młodych bogów. Najmłodszym dzieckiem Czasu i Przestrzeni był Wojna - Polemos, który bez zastanowienia niszczył wszystko co tworzyli jego bracia i siostry. Wydawało się, że Wojna będzie końcem wszystkiego czego jeszcze nie poznaliśmy. Pokonywał swoich braci i siostry na ich własnych polach. Nie dawała nic wiedza, umiejętności techniczne, czy potęga żywiołów, bowiem wojna pochłania wszystko na swojej drodze i nie zważa na przeciwności.
Najbardziej słabła Zoi, całe życie, któremu dała początek ginęło w ogniu, wodzie i piorunach. Luna widząc jak jej siostra zanika postanowiła zwrócić się do własnych rodziców o pomoc. Czas i Przestrzeń jako wszechwiedzące istoty znały wyjście z sytuacji, ale były także bardzo chciwe. Nie chcieli tak po prostu zdradzić sekretu na pokonanie Wojny. Luna mając w sobie najwięcej dobra ze wszystkich dzieci Ory i Chorosa obiecała zrobić co tylko będzie trzeba by uratować swoją młodszą siostrę. Czas i Przestrzeń znając umiejętności swojej córki zażyczyli sobie by została ona ich nadworną łowczynią, przemierzała świat co noc w poszukiwaniu wszelkich nieprawości i strzegła porządku, który może zaburzyć istnienie życia. Księżyc nie mogła więc nigdy się zatrzymać i znaleźć swojego miejsca na świecie. W tamtej chwili była to jednak niewielka cena za życie ukochanej siostry, więc Luna przystała na warunki rodziców.
Uradowani Ora i Choros kazali pójść Lunie do jej babki Skotadi i zapytać o cząstkę siebie, której się pozbyła przed wchłonięciem Jasności. Księżyc bez wahania wyruszyła w podróż w poszukiwaniu walczących Skotadi i Lampsiego. Nie było to trudne dla bogini, której misją od tej pory będzie przemierzanie Wszechświata. Dużo trudniejsze było dogadanie się z babką, której od momentu odrzucenia przeszkadzało wszelkie światło. Luna musiała być więc sprytna, zapytała co Skotadi najchętniej by zrobiła żeby ją ukarać, stłamsić, upokorzyć.
Ciemność na to jedynie obdarzyła ją szyderczym uśmiechem i odparła, że wcale nie chce karać ukochanej wnusi, chciała dać jej prezent. Udały się więc na największe cmentarzysko Wszechświata - Nekrofatio. Było to miejsce zapomniane i przerażające, oddalone od wszystkiego co znane, a żaden promień słońca nie miał prawa do niego dosięgnąć. Nawet Księżyc straciła cały swój blask i zdana była jedynie na zmysły łowieckie. Na nie i swoją babkę, która równie dobrze mogła zostawić Lunę i mieć pewność, że nie uda się jej powrócić by uratować Zoi.
Ciemność miała jednak inne plany, chciała wprowadzić więcej chaosu w życie Wszechświata, dlatego pokazała Lunie swój najbardziej skrywany sekret, cząstkę siebie, której wstydziła się jak niczego innego. Było to jej pierwsze dziecko z Jasnością. Dziecko, którego istnienia nie była świadoma aż do momentu, w którym zdała sobie sprawę jaką nienawiścią je darzy. Tym dzieckiem była Miłość – Agapi.
Agapi była najpiękniejszym stworzeniem na świecie, posiadała wszystkie najlepsze cechy swojego ojca – Jasności. Było to kolejnym powodem, dla którego została tak znienawidzona przez matkę.
Skotadi podarowała Miłość Księżycowi jako swój prezent, który miał zniszczyć życie nie tylko Lunie ale i całemu światu. Nie wiedziała jednak, że Księżyc właśnie Miłości pragnęła. Gdy tylko uwolniły się z objęć Ciemności, obie pognały do miejsca, gdzie akurat Wojna siał swoje zniszczenie.
Bóg Polemos widząc piękno Agapi zaprzestał wszelkich działań. Urzeczony Miłością postanowił ją poślubić. Na szczęście dla nas wszystkich, Agapi również spodobał się młody bóg. Wojna ustała, gdyż Polemos zajął się swoją wybranką, a życie powróciło do świata. Zoi znowu stanęła na nogi i wraz z pomocą rodzeństwa mogła odbudować wszystko to co zniszczył jej najmłodszy brat. Była jeszcze silniejsza i piękniejsza niż kiedykolwiek, a z jej serca ogarniętego miłością wyskoczyły trzy córki, które odpowiadały za różne aspekty życia na świecie.
Tak właśnie miłość pokonała wojnę. Co prawda nie zlikwidowała całkiem negatywnego wpływu jaki może wywierać, bo Wojna lubi pokazywać kto w związku nosi spodnie. Jednak w ostateczności dobra Miłość zawsze zwycięży i przywróci pokój. Wojna był głową, ale Miłość szyją.
O bogach można powiedzieć wiele, jednak nie to, że są idealni. Przez wieki wyrobili sobie maniery i zachowania, mieli swoje dobre i złe strony, stali się pyszni i samolubni. Uważali się za lepszych od istot, których stworzyli – ludzi. Koniec końców postanowili się od ludzi odsunąć, robili to stopniowo, tak jak ludzie stopniowo o nich zapominali.
Ludzie zawsze wiedzieli, że coś... ktoś nad nimi czuwa i któś jest odpowiedzialny za stworzenie tego wszystkiego co ich otacza. Dlatego nie przestali czcić bogów, nadawali im różne imiona, tworzyli różne religie, jednak nigdy nie zapomnieli o dziesięciu fundamentach, które odpowiadały za stworzenie świata, a nad którymi czuwała Miłość.
#House of Mavri#Dom Mavri#książka#pierwsza książka#pierwszaksiążka#first story#mine#my book#mybook#fantasy#gods#mythology#mitologia#inwencja twórcza#chapter one#rozdział pierwszy#Gwen Anderson#bogowie#herosi#big bang theory#big bang#stworzenie świata
1 note
·
View note