Tumgik
#Opadłe liście
ayanos-pl · 6 months
Text
Tumblr media
ジョロウグモの巣に引っかかっていた落ち葉(11月3日)
Opadłe liście schwytane w pajęczynę
Fallen leaves caught in a spider's web
3 notes · View notes
Text
Julian do Kierana
WIADOMOŚĆ PRYWATNA: NIE UDOSTĘPNIAĆ POD GROŹBĄ KARY ŚMIERCI
Od: Julian Blackthorn z Domu Blackthornów
Do: Kieran, Król Ciemnego Dworu
No dobrze, wróciliśmy z Jasnego Dworu. Dobra wiadomość: znaleźliśmy łopatkę. Zła wiadomość: nie dowiedzieliśmy się zbyt wiele i wzbudziliśmy mnóstwo podejrzeń. Jednak chętnie podzielę się z tobą tym, jak poszło, w nadziei, że znajdziesz tu przydatne informacje. Mam również nadzieję, że uznasz to za wystarczającą wymianę za przysługę, jaką jesteś winien phouce. (Jestem właściwie pewien, że ta przysługa będzie wiązać się z poproszeniem cię o kupienie kapelusza.) Przejmowaliśmy się tą wyprawą, nawet posiadając zaproszenie od Adaona – podczas naszej ostatniej wizyty w Fearie sprawy nie przedstawiały się najlepiej. Wszędzie tylko szary dym, śnieg, ćmy i spustoszone połacie martwej ziemi. Wydaje się, że to wszystko już minęło i skończyło się; Faerie znów wygląda zdrowo. Panowała tam jesień, ziemię pokrywały opadłe liście, czerwone i złote.
W każdym razie, posłuchaliśmy rady Adaona i przeszliśmy do Faerie przez stary kurhan w Primrose Hill. Trafiliśmy na leśną polanę z dwojgiem drzwi wyrastających z ziemi. Adaon czekał przy nich, aby nas przywitać, co było miłe z jego strony.
Jednak nie wyglądał na szczęśliwego. Podbiegł do nas i wyjaśnił, że musiał powiedzieć Królowej o naszym przybyciu.
- Nie dzieje się tutaj nic, o czym by nie wiedziała – powiedział. - W ten sposób utrzymała się przy władzy przez te wszystkie lata, po części.
Wyglądał na tak nieszczęśliwego, że Emma musiała zapewnić go, że nic się nie stało i nie robimy niczego, czego Królowa by nie pochwalała, czy nawet czym by się przejmowała. On tylko potrząsnął głową.
- Nikt nie wie, czym będzie przejmować się Królowa. Albo czego nie będzie pochwalać. Nakazała mi, abym zaprowadził was do sali tronowej zaraz po waszym przybyciu i właśnie to muszę zrobić.
Zacząłem się trochę bardziej denerwować. Przypomniałem Adaonowi, że zagwarantował nam bezpieczeństwo. Odpowiedział:
- Zgodnie z prawem gościnności, nie wspominając o Porozumieniach, Królowa nie może was skrzywdzić czy też przetrzymywać, o ile wasze zamiary są cnotliwe. - Jednak znowu potrząsnął głową.
- Niech zgadnę – odezwałem się. - Królowa posiada wyłączne kompetencje do tego, by ocenić, czy nasze zamiary są cnotliwe.
Adaon uśmiechnął się słabo.
- Można tak powiedzieć – przyznał i zabrał nas do sali tronowej.
W sali tronowej panował równie jesienny klimat, jak na polanie. A nawet bardziej, szczerze mówiąc. Lecz nie chodziło o kres sezonu wegetacyjnego, czy smutek z powodu zakończenia lata. Chodziło raczej o świętowanie zbiorów. Przygotowano rogi obfitości, właśnie tak, z których wypadały tykwy, jabłka, gruszki i kolby kukurydzy. Były również stogi siana, co jest dosyć zabawne, ponieważ żadna z osób znajdujących się w sali tronowej, przysięgam, nigdy nie belowała słomy. A pod sufitem fruwały piksy z ognistymi, motylimi skrzydłami.
Królowa, co nie zaskakujące, siedziała na tronie. Miała na sobie suknię, przysięgam, całkowicie wykonaną z błyszczących, zielonych skarabeuszy, zszytych ze sobą. Jej włosy otaczały twarz czerwono-złotym płomieniem. Nie wyglądała już na chorą czy wycieńczoną, tak jak podczas naszego ostatniego spotkania, i zdawała się emanować mocą, jakiej wcześniej jej brakowało.
Po całej sali jak zwykle rozsiane były grupki faerie – domyślam się, że dworzan – plotkujących, chichoczących, a niekiedy tylko siedzących i wyglądających podejrzanie. Więc wszystko wyglądało tu normalnie. Niemal nie zwracali na nas uwagi, odwracali tylko głowę, uznawali za nieciekawych i wracali do wylegiwania się.
Spodziewałem się, że Królowa natychmiast zacznie nas obrażać, lecz zachowywała się całkiem miło. Nie serdecznie. Ale też nie nieprzyjaźnie. Oczywiście oczekiwała najpierw pochwał za wystrój. Machnęła ręką na salę tronową i powiedziała:
- Wybraliście piękną porę, aby nas odwiedzić.
- Jest weselej, niż ostatnim razem – odparła Emma.
- A jednak postanowiliście wrócić – dodała Królowa, jakby się z tego cieszyła – pomimo… braku wesołej atmosfery podczas naszego poprzedniego spotkania.
- Dawno nie widzieliśmy się z naszym przyjacielem, Adaonem – powiedziałem. - Pragnęliśmy cieszyć się jego towarzystwem.
- Tak mówisz? - spytała Królowa, co zapewne w języku Faerie oznaczało To na pewno bzdura. - Jak z pewnością wiesz, nie umknęło mojej uwadze, że twój brat jest konkubentem Króla Ciemnego Dworu.
- Jednym z konkubentów – sprostowała Emma.
Królowa zignorowała ją.
- Zapewne spodziewałeś się, że będę podejrzewać was o szpiegostwo.
- Nie przybyliśmy tutaj dla Króla Ciemnego Dworu – zapewniłem – a raczej we własnym interesie, mającym związek z Jasnym Dworem. W rzeczy samej, nasza rodzina ma różne powiązania z Jasnym Dworem. O czym sama wiesz.
Królowa zignorowała również mnie.
- Zdaje mi się, że waszą najlepszą obroną jest fakt, iż jesteście tak oczywistym wyborem do szpiegowania, że z pewnością Kieran Królewski Syn (myślę, że miała to być zniewaga wobec ciebie, mnie, albo nas obu) zachowałby się dużo rozsądniej niż wybierając was na szpiegów.
- To też – przyznała Emma.
- Niech będzie – dodała Królowa. - Wymyślcie jakąś historię. Co was tu sprowadza?
Czułem, że nie mamy nic do stracenia, jeśli wyjawimy prawdę – naprawdę nie robiliśmy niczego, czym Królowa powinna się przejmować. Dlatego opowiedziałem jej całą historię: odziedziczyliśmy dom w Londynie; dom jest przeklęty; chcemy zdjąć klątwę. Podkreśliłem, że ani dom, ani klątwa, nie mają związku z faerie. (Nie wspomniałem o Round Tomie, żeby nie odwracać uwagi od sedna sprawy.) Do zdjęcia klątwy (między innymi) potrzebna jest nam łopatka; odkryliśmy, że łopatka znajduje się lub była w posiadaniu Socks MacPhersona, phouki; przybyliśmy tu, aby wymienić się z nim i zaaranżowaliśmy zaproszenie poprzez Adaona, ponieważ nie mogliśmy skontaktować się bezpośrednio z MacPhersonem.
- Chcemy tylko – wtrąciła Emma – wymienić się z MacPhersonem na łopatkę. Możemy to zrobić nawet tutaj, w sali tronowej, o ile możesz po niego posłać.
Niespodziewanie Królowa wyglądała na zaintrygowaną.
- Chcecie rozprawić się z tym tutaj, nawet nie wchodząc na Dwór?
Wyjaśniłem Królowej, że z całą mocą podzielamy jej pragnienie, abyśmy nie wchodzili na Dwór.
Wydawała się zaskoczona, lecz przywołała jednego z dworzan i szepnęła mu coś na ucho.
- Poślemy po phoukę – oznajmiła. - Książę Adaonie, kiedy Nefilim zakończą swoje negocjacje z nim, odeskortujesz ich i pożegnasz. - Adaon ukłonił się na znak zgody. - A teraz – dodała, a jej wzrok powędrował na krótką chwilę w jeden bok – musicie mi wybaczyć, ale potrzebują mnie.
Odsunęliśmy się na bok, by mogła zejść z tronu. Zauważyłem, że w sali pojawił się człowiek, którego nie rozpoznałem – musiał być kimś ważnym, biorąc pod uwagę, jak bardzo jego strój różnił się od pozostałych. Zamiast szaty odpowiedniej dla dworu, miał na sobie szaro-zieloną pelerynę z kapturem, a jego twarz zasłaniała maska przypominająca głowę sokoła. Jego strój bardziej pasował na polowanie w lesie, chociaż był zupełnie czysty. Nie wiedziałem, co o nim sądzić – pomyślałem jednak, że przekażę ci jego opis. Prosiłeś, aby rozglądać się za czymś nowym lub nietypowym i nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że on właśnie taki był.
Czekaliśmy i rozmawialiśmy z Adaonem przez kilka minut, aż wreszcie pojawił się Socks MacPherson. Spotkaliśmy się już wcześniej z kilkoma phoukami – jeden z nich jest strażnikiem na Nocnym Targu w Los Angeles, jak może pamiętasz – i pomyślałem, że być może MacPherson okaże się jednym z nich, lecz nie, to zupełnie inny phouka. Na głowie miał ogromny futrzany kapelusz, z którego wystawały jego uszy. To był naprawdę duży kapelusz.
Wyglądał na zaskoczonego tym, że Królowa zostawiła nas samych i przeprosił, jeśli byliśmy niepokojeni z jego powodu. Odparłem, że pewnie chciała nad nami czuwać, jednak niespodziewanie ją wezwano. MacPherson wzruszył ramionami i powiedział:
- Wydaje jej się, że wszystko jest posunięciem w jakiś pięciowymiarowych szachach, w które gra. Lecz czasami ktoś chce tylko wymienić się ze mną na kuchenny przyrząd. Skoro już o tym mowa, mam łopatkę.
Wyciągnął ją z torby podróżnej, którą przyniósł ze sobą i Sensor na Duchy natychmiast zwariował, MacPherson podskoczył i nawet schował się za grupką dworzan. Chociaż nadal widzieliśmy jego kapelusz. (I jego uszy drżące nad kapeluszem.) Musieliśmy podejść do niego i wyjaśnić, że było to jedynie urządzenie wykrywające przeklęte obiekty, których szukaliśmy, a hałas był dobry, ponieważ potwierdził, że łopatka jest tą, której szukaliśmy. Dworzanie przegonili nas; mieli zamiar rozkoszować się odpoczynkiem, a my im przeszkadzaliśmy.
Socks marudził, że oczywiście „ten nędzny Spoon” dał mu przeklętą łopatkę.
- Nie wiem, dlaczego zgodziłem się na taką umowę – powiedział. - To coś nawet mi się nie przydaje. Jestem wegetarianinem.
Wreszcie zapytał, co oferujemy w zamian, przekazaliśmy, że przysługę od ciebie i wyjaśniliśmy, dlaczego byliśmy uprawnieni do złożenia takiej oferty. Odpowiedział, że przyjmuje ofertę, a my zabraliśmy łopatkę do domu.
Podsumowując: Socks MacPherson może liczyć na ochronę Jasnego Dworu, ale nie przeszkodziło mu to w zaakceptowaniu przysługi od Króla Ciemnego Dworu. Królowa pozostaje podejrzliwa w stosunku do nas, ale jednocześnie jej zachowanie było podejrzane. Jasny Dwór z pewnością coś ukrywa, biorąc pod uwagę to, jak Królowej ulżyło w tej samej chwili, gdy zdała sobie sprawę, że nie chcemy opuszczać sali tronowej i się rozejrzeć. Mam przeczucie, oparte na niczym… że wcale nie ukrywa czegoś, a kogoś… Jeśli byłby to jakiś przedmiot, to na pewno by to ukryli przed nami? Ale to tylko przeczucie.
To wszystko. Moje najszczersze podziękowania, jak zawsze, za twoją pomoc. Z pewnością liczyłeś na więcej informacji, ale mam nadzieję, że trochę się przydadzą.
Pozdrowienia dla Marka i Cristiny i oczywiście dla ciebie. A przede wszystkim, chwała Kraigowi.
Julian
13 notes · View notes
madaboutyoumatt · 1 year
Text
Matt
Matt spoglądał na Josha czekają na werdykt. To on był tutaj od ciekawych atrakcji, pięknych miejsc itp., więc wewnętrznie brunet czuł jak coś się w nim napina.
Kiedy koleżanka pokazała mu najpierw swoje zdjęcia a potem stronę internetową tego miejsca pomyślał, że to byłoby coś co mogłoby się partnerowi spodobać a zarazem pomóc mu odpocząć. Nie były to jakieś tam domki letniskowe, w których naprawdę nie ma co robić. Były ładne, trochę minimalistyczne, z pięknym widokiem. Były przeczy, które i jemu się podobały i był prawie pewien, że Joshowi też się spodobają. Dlatego uznał, że to może być dobra niespodzianka na ich wspólny odpoczynek. Teraz trochę zaczynał się wahać.
- Cieszę się, że ci się podoba. – odpowiedział z ulgą kiedy tamten już go przyciągnął do siebie.
Przez chwilę stali w ciszy przyglądając się pięknemu, spokojnemu widokowi. Jezioro było niewzruszone, tafla gładka niczym lustro. W tym momencie musiało też nie wiać, bo nawet liście na drzewach się nie poruszały. Było po prostu spokojnie a w centrum tego spokoju oni dwoje. Przytuleni i stojący niczym para z romantycznego filmu. Brakuje tylko zachodu słońca.
To był moment na bycie wspólnie, ale w zanurzeniu w swoje własne myśli. Evans nawet nie myślał aby zgadywać o czym może ukochany myśleć. Tak naprawdę nigdy nie starał się tego robić, bo miał swoje własne myśli na głowie i to mu wystarczało. Po części jednak nie robił tego obawiając się, że mógłby się jedynie w strachu i negatywnych myślach zakręcić. Już nie raz im to się zdarzyło, nadinterpretowanie i zagadywanie o co drugiej stronie chodziło i nigdy na tym dobrze nie wyszli.
Podskoczył kiedy poczuł lekko zimny nos na swojej szyi a później wydał z siebie jakiś dziwny dźwięk czując nie tylko usta, ale i zęby w tym samym miejscu. Wyglądało to zabawnie, niczym skaczący chomiczek, bo Matt jak to Matt, lubił porządnie się opatulić a przez to wyglądając śmiesznie, niczym jabłuszko na cienkich nóżkach.
- Chodźmy. Możemy wracając przejść się do recepcji na obiad. Musimy się zastanowić co z śniadaniem. No i zadzwońmy od razu do Eve i Ellie aby im powiedzieć, że wszystko jest w porządku. – chociaż wyjazd był ku oderwaniu się od bycia rodziną i pobyciu w dwójkę i to Mały go zaproponował to jako pierwszy wspominał o córce.
Na spacerze było przyjemnie. Matt dopiero teraz naprawdę ucieszył się z tego wyjazdu. Zobaczył Josha takiego jakim dawno nie widział. Nie musiał zarabiać na ich utrzymanie czy zaprzątać sobie głowę Eve. Nie gonił na siłownię, wyprowadzić psa czy przeglądał kolejne aukcje, bo może trafić się coś ciekawego. Był w końcu tu i teraz, cieszył się, wszystkim był zainteresowany. Wszystkim tym co miał przed sobą a nie tym co miało być za tydzień, miesiąc czy lata. Takiego dawno partnera nie widział, przypomniały mu się czasy dzieciństwa, ale i studiów kiedy szatyn uwielbiał być blisko niego, dotykać, gadać jak najęty. Nawet to całe pozowanie do zdjęć – co w wykonaniu Evansa było jedynie staniem na tle jeziora – było tak normalne w zachowaniu partnera a tak dawno tego nie widział.
- Kocham cię. – powiedział kiedy Josh już ciągnął go za rękę, będąc o dwa kroki przed nim, aby wejść na jakiś większy pagórek by zobaczyć co będzie za nim. – I cieszę się, że ci się tu podoba.
Oby tylko zapał grafikowi nie opadł i nie zaczynał świrować z braku internetu.
0 notes
ailes-inspiracje · 1 year
Text
Chcia­ła­bym być już stara jak Marta. Sta­rość wszę­dzie wy­glą­da po­dob­nie – dłu­gie po­ran­ki, słod­kie uczest­nic­two w roz­cią­gli­wych po­po­łu­dniach z kle­istym znie­ru­cho­mia­łym słoń­cem nad da­cha­mi domów, le­ni­wy se­rial w te­le­wi­zji, za­sło­nię­te za­sło­ny. Wy­pra­wa do skle­pu – wiel­kie wy­da­rze­nie ko­men­to­wa­ne jesz­cze przy obie­dzie. Sta­ran­nie zmy­wa­ne ta­le­rze, okrusz­ki zbie­ra­ne ze stołu do ny­lo­no­wych toreb, żeby potem dwa razy w ty­go­dniu pójść do parku i roz­rzu­cić je pod nogi go­łę­biom. Liść kro­to­nu, który opadł w nocy – przy­glą­da­nie się ranie na ło­dy­dze. Strzą­śnię­cie dwóch mszyc z we­lu­ro­wych liści lipki, po­pra­wia­nie ser­wet­ki. Po­dzi­wia­nie bu­ra­ka w ogród­ku, że wy­rósł taki duży na końcu grząd­ki, słu­cha­nie radia ze spo­koj­ny­mi dłoń­mi, pla­no­wa­nie na jutro se­gre­go­wa­nia gu­zi­ków. Martwie­nie się ra­chun­kiem za prąd; przy­szedł wczo­raj. Śle­dze­nie wzro­kiem zyg­za­ko­wa­tych tras li­sto­no­sza. Pa­trze­nie w niebo z ku­chen­ne­go okna i świa­do­mość każ­de­go kroku wę­drów­ki słoń­ca. Nie­uważ­ne otwie­ra­nie lo­dów­ki, żeby upew­niać się wciąż, że nie jest pusta. Ostroż­ne wy­ry­wa­nie kar­tek z ka­len­da­rza i skła­da­nie ich w szu­fla­dzie. Muzea sta­rych gazet. Prze­kła­da­nie naf­ta­li­ną zbrą­zo­wia­łych ze sta­ro­ści su­kie­nek, zbyt wą­skich lub, prze­ciw­nie, za du­żych. Potem po­my­śla­łam, że może to jed­nak nie cho­dzi o sta­rość, że to nie tę­sk­no­ta do wieku, ale do stanu. Może taki stan przy­da­rza się tylko na sta­rość. Nie dzia­łać, a je­że­li już, to po­wo­li, jakby nie o wynik dzia­ła­nia cho­dzi­ło, ale o sam ruch, sam rytm i me­lo­dię ruchu. Sunąć po­wo­li, przy­glą­da­jąc się fa­lo­wa­niu czasu, nie od­wa­żać się wię­cej pły­nąć na nim z prą­dem ani rzu­cać się pod prąd. Igno­ro­wać czas, jakby był tylko na­iw­ną re­kla­mą cze­goś in­ne­go, czego po­żą­da się na­praw­dę. Nic nie robić. Li­czyć ude­rze­nia ze­ga­ra w po­ko­ju, ude­rze­nia łapek go­łę­bi o pa­ra­pet, ude­rze­nia serca. I zaraz o wszyst­kim za­po­mi­nać. Nie tę­sk­nić, nie pra­gnąć. Naj­wy­żej cze­kać na świę­ta, w końcu od tego są. Prze­ły­kać ślinę i czuć, jak spły­wa prze­ły­kiem w ja­kieś „w głąb”. Opusz­ką palca do­ty­kać skóry na dłoni i czuć, że staje się gład­ka jak lo­do­wiec. Z zębów wy­dłu­by­wać ję­zy­kiem strzę­pek sa­ła­ty i prze­żu­wać go jesz­cze raz, jakby się znowu jadło po­si­łek. Przy­tu­lić się do wła­snych wła­snych kolan. Wspo­mi­nać pe­dan­tycz­nie, od po­cząt­ku do końca, aż z nudów umysł za­pad­nie w drzem­kę.
Dom dzienny, dom nocny, Olga Tokarczuk
1 note · View note
jarzebinka-ff · 3 years
Photo
Tumblr media
Deszcz lał się z nieba strumieniami, zupełnie tak, jakby niebo nagle postanowiło pęknąć i zadeklarować definitywną jesień. Sylwetki domów Privet Drive zmywały się ze sobą, tworząc wrażenie nieco dziwacznego, ceglanego muru. Nawet studzienki kanalizacyjne nie nadążały, więc ulicą płynęła prawdziwa rzeka, porywając ze sobą opadłe liście drzew i chodnikowe śmieci. 
Lily stała u boku Jamesa, który trzymał wielki, czarny parasol nad ich głowami. Nie ruszali się już od dziesięciu minut, ale nie potrafiła przemóc się, by zrobić choć jeden krok, przybliżający ją do domu jej siostry. Bała się spotkania z Petunią. Bała się jej reakcji, odrzucenia, nienawiści, obwiniania o wszystko. 
R. 26 już w niedzielę!
12 notes · View notes
wrazliwy-ktos · 3 years
Text
~ Twój wiersz ~
Pośród Twych cudnych ogrodów
świeże marzenie dojrzewa,
a wiersz Twój sam się czyta
tak, że można go śpiewać.
Niekończącą się chwilą
pisane Twe magiczne słowa,
barwią swą głębią błękitu,
całe sklepienie mojego nieba.
Uśmiech Twój ciepły jak słońce,
co swym blaskiem rozgrzewa,
wszystkie kwiatów pąki kwitnące,
ogrodu krzewy i bujne drzewa.
Oddech Twój jak wiatr unosi
opadłe z drzew liście i prosi,
bym zaczerpnął się Twym powietrzem,
raz jeszcze, raz jeszcze...
Konstelacja myśli nieskończonych
9 notes · View notes
linkemon · 3 years
Text
ᴍᴀɢɪᴄᴢɴʏ ᴋᴏᴄɪᴏᴌᴇᴋ/ʙᴀᴋᴜɢᴏ̄ ᴋᴀᴛsᴜᴋɪ/ᴘɪᴇʀᴡsᴢᴇ sᴘᴏᴛᴋᴀɴɪᴇ
Tumblr media
Masterlist z resztą scenariuszy z serii
Magiczny Kociołek czyli Baśniowe scenariusze z BNHA
"Katsuki kolejny raz przeżywał w głowie ten sam scenariusz. Znów budził się wśród okrzyków przerażenia służby. Pamiętał przeklęty poranek jakby to było wczoraj. Patrzył, jak wielka budowla pustoszeje. W pałacu został tylko on i przemienieni poddani. Nie odeszli. Mieli nadzieję, że uda mu się odczynić czar. Wiele razy próbował uciec, ale nie mógł. Jakaś niewidzialna siła przyciągała go z powrotem. Im dalej od niebieskiej róży się znajdował, tym gorzej się czuł.Pogładził szklane naczynie, widząc, jak opada kolejny płatek. Czy tak smakował strach?"
[Reader] otuliła się szczelnie płaszczem. Był zbyt cienki na zawieruchę, ale nie miała nic lepszego. W sierocińcu zawsze brakowało pieniędzy na wszystko. Zerknęła zazdrośnie w stronę Chisakiego. Gruby, obszyty futrem, fioletowy materiał zapewniał mu ochronę przed mrozem. Nawet nie wiedział, jak to jest zaznać chłodu.
Śnieg padał mocniej z każdą sekundą. Raz po raz mrużyła oczy z powodu wiatru. Nawet nie zauważyła, kiedy minęli bramę wjazdową. Jej koń stąpał powoli, zmęczony długą podróżą. Poklepała go po smukłej szyi. Miał dość, tak samo jak ona.
Ku zdziwieniu dziewczyny, ogród był na tyle duży, że nie musiała zsiadać. Ucieszyło ją to. Była pewna, że zaspy bez trudu by ją pochłonęły. Rozglądała się dookoła w poszukiwaniu róży. Przebyli tak długą drogę do Musutafu tylko po to, by odnaleźć niebieski kwiat. Jedyny w swoim rodzaju. Chisaki szukał go, odkąd pamiętała. Stał się nadzieją na spełnienie jego marzeń. Wszystkie środki, jakie posiadał, wkładał w prace nad cudowną miksturą. [Reader] nigdy nie dowiedziała się, do czego ma służyć. Osiem Wskazań Śmierci zazdrośnie strzegło tajemnic. Gdyby nie te poszukiwania, pewnie nadal tkwiłaby na ulicy, żebrząc o okruszyny chleba. Nigdy nie zapomniała, jak to jest nosić stare, znoszone łachmany, nie mieć kąta na nocleg i być przeganianą przez wszystkich. Teraz, nazywana powszechnie Piękną, stanowiła ozdobę. Pokazywano ją każdemu gościowi, by przyciągnąć go do jedynej i słusznej sprawy. Robiła co mogła, by jej nie wyrzucono. Nie miała wyboru. Ucieczka nie wchodziła w grę. Nie bez Eri. Jej małej siostrzyczki. Jedynego jasnego promienia w tym ponurym miejscu pełnym intryg i gier.
— Nigdzie go nie ma — rzucił zirytowany Overhaul. — Sprawdź szklarnię. Ja zobaczę, czy da się wejść do pałacu. — Zawrócił karego, ciemnego jak noc ogiera.
Wiedziała, dlaczego to jej zostawił to zadanie. Jeśli nie znajdzie krzewu, zrzuci na nią winę. A jeśli znajdzie, to i tak ona musi zerwać pąki. Strach przed brudem i krwią stanowił temat tabu. Nie rozmawiali o nim, choć każdy wiedział, że jej szef nie dotknie czegoś, co może go łatwo zranić i zanieczyścić.
Wprawnym ruchem zsiadła z konia. Wzdrygnęła się, czując, jak but przemaka. Zimna woda wlała się do trzewika. Wyciągnęła wsuwkę z upięcia na czubku głowy. Tak jak myślała, musiała pokonać solidną kłódkę. Robiła co mogła, ale nie szło jej zbyt dobrze. Zirytowana dobyła sztyletu, wzięła zamach i uderzyła klingą w przerdzewiały metal. Łańcuch opadł, a drzwi lekko się uchyliły.
Rozejrzała się po pomieszczeniu. W szklanym dachu była dziura. Skapywała z niej woda. O mało co nie wdepnęła w kałużę pokrywającą starą, pełną pęknięć mozaikę. Mnóstwo roślin pousychało, tworząc nieciekawą, szarą kompozycję. Jedynie drzewa przetrwały, nie przejmując się brakiem ludzkiej ręki. Jej uwagę przykuła jednak fontanna na samym środku wielkiego pomieszczenia. Nie było w niej wody, ale obok rósł cel jej podróży. Krzak wyglądał na słaby i chory, ale kwiaty temu przeczyły. Płatki w kolorze indygo przechodziły w błękit. Zieleń liści wydawała się blednąć przy tylu odcieniach niebieskiego. Oczarowana widokiem podeszła bliżej. Zbliżyła ostrze, chcąc uciąć łodyżkę, gdy usłyszała warknięcie.
— Jeśli to zrobisz, rozszarpię ci gardło. — Głos był niski i gniewny.
Z trudem powstrzymała się, by nie pisnąć. Odwróciła się powoli i zobaczyła najdziwniejszą kreaturę, jaką w życiu widziała. Wielka, owłosiona bestia nad nią górowała. Z jej pyska wystawały ogromne kły. Czuła, że mogłyby ją rozszarpać w kilka chwil. Szponiaste pazury celowały w nią, gotowe do ataku. Przełknęła ślinę. Nie miała szans na ucieczkę.
— Wasza wysokość, nie! — krzyknął ktoś z oddali.
Obmierzły łeb nie poruszył się nawet o milimetr. W oczach dostrzegła jednak lekkie zawahanie.
W szklarni znajdowało się inne wejście. Chisaki wyszedł z niego i zmierzał w jej stronę. Do tego miał towarzystwo. I to nie byle jakie. Zegar, świecznik, miotełka, imbryk i filiżanka. Podskakiwały, przekrzykując się jedno przez drugie.
— To podróżnicy! Są nieszkodliwi! — tłumaczyły chórem.
— Chcieli mnie okraść! — zawarczała bestia.
— Może porozmawiamy o tym przy herbatce. Mam rację, La Bravo? — Czajniczek wydał z siebie odgłos bulgoczącej wody.
Czarna porcelana mówiła. [Reader] nie mogła w to uwierzyć. Fioletowe szlaczki poruszały się, imitując usta.
— Masz całkowitą rację, Gentle — przytaknęła filiżanka w czerwone serduszka.
Kiwała się na lewo i prawo, rozlewając wodę na talerzyk.
— Proszę za mną — zakomenderował mały, grubiutki zegar. — Jestem Kirishima, Dowódca Gwardii Pałacowej. Miło mi panienkę poznać. Proszę wybaczyć to niemęskie zachowanie naszego pana. Katsuki to naprawdę miły... — nie dokończył zdania, bo przerwało mu ostrzegawcze warknięcie z dołu schodów.
Dziewczyna podążyła za nim. Miała nadzieję, że przekąską do herbatki nie będzie ona sama.
***
Rozejrzała się dyskretnie po ogromnej jadalni. Było tu ciemno nawet za dnia. Na oknach wisiały grube zasłony. Jedynym źródłem światła i ciepła był niedawno rozpalony kominek. Dzięki niemu ujrzała, jak wiele kurzu leżało na półkach. Ochako, bo tak jej się przedstawiła, zamiatała ogonem po stole. Pióra latały na wszystkie strony, gdy w pośpiechu starała się zetrzeć brud. Kai patrzył na to wszystko z najwyższym obrzydzeniem. Zdenerwował się, a to ją zaniepokoiło. Poznała to po sposobie, w jaki poprawiał rękawiczki.
Świecznik o imieniu Denki podał [Reader] herbatę.
— Jesteś piękna — rzucił beztrosko.
— Dziękuję? — Zabrzmiało to bardziej jak pytanie.
Była przyzwyczajona do takich komplementów, ale usłyszenie tego od kilku migotliwych świec czyniło to niecodziennym wyznaniem.
Rozgrzewający napój przyjemnie rozchodził się po ciele. Aż do teraz nie wiedziała, jak bardzo go potrzebowała. Wzięła łyk, kierując wzrok na ściany. Gdzieniegdzie znajdowały się obrazy i arrasy, ale widziała sporo pustych miejsc. Farba w tych miejscach była znacznie ciemniejsza. Coś z pewnością musiało tu wisieć, ale zostało zabrane.
Na podłodze walały się resztki kości, przyprawiające ją o gęsią skórkę. Nie znalazła jednak nigdzie ludzkich czaszek ani krwi, co odrobinę podniosło ją na duchu.
— Mam pewną propozycję, wasza wysokość — zaczął jej szef. Nawet nie tknął swojej filiżanki. — Chciałbym odkupić od ciebie krzew róży ze szklarni...
— Nie jest na sprzedaż — ucięła bestia. — Nie będę negocjował ze złodziejami. — Zwróciła swój wzrok na [Reader].
Dziewczyna ugryzła się w język. Chciała protestować. W końcu nie miała prawa wiedzieć, że w zamku rezyduje król. Wierzono w jego śmierć od kilkunastu lat. Opowieści o nim powtarzano jako bajki do snu. Straszono nimi dzieci, by nie wchodziły do lasu. Nikt jednak nie próbował się doszukiwać prawdy w tych historiach.
— A gdybym oddał ci swoją córkę? — spytał Chisaki. — Potrafi gotować, sprzątać, prać, jeździ konno, walczy... A poza tym mogłaby to być dla niej kara za haniebny czyn.
Przez cały jej pobyt w sierocińcu nigdy nie określił się mianem ojca. Miała ochotę zwymiotować. Rzeczy, które musiała przez niego robić... Zacisnęła pięść, czując narastającą złość. A teraz stanowiła dla niego kartę przetargową. Tylko do tego się nadawała. Była pewna, że prawdziwy tata nigdy by jej nie sprzedał w taki sposób. On jednak nie żył od bardzo dawna. Musiała sobie radzić sama.
Król miał z góry ustaloną odpowiedź. Widziała to po jego minie. Ilość jej talentów wcale go nie zachwycała. W kwaterze każdy wzdychał, nazywając ją idealną. Spieszyli do niej tłumnie, chcąc zawierać sojusze. Prócz uroczej twarzy miała w końcu też szereg zalet. Prawda jednak była taka, że udawała. Nauczono ją, jak ma wyglądać dla obcych, i taką właśnie się stała.
Odstawiła filiżankę na spodeczek niczym dama. Nigdy nią nie była, ale ludzie z łatwością dawali się nabrać. Nawet ten durny Tomura Shigaraki. Obiecano mu jej rękę. W ten sposób połączonoby obie grupy pragnące rewolucji.
Jeśli tu zostanie, to przynajmniej uwolni się od wizji tych okropnych zaręczyn. Co jednak z Eri? Na pewno będzie się o nią zamartwiać.
Gadające przedmioty otoczyły władcę kręgiem. Szeptały zawzięcie, próbując go przekonać. Ich głosy niosły się echem po marmurowej posadzce. Zirytowany hałasem panicz kazał im się zamknąć.
— Rok — oznajmił stanowczo. — Ona zostanie tu przez rok i wtedy dostaniesz różę. Jeśli nie pasuje, to zjeżdżajcie stąd oboje.
— Ma na imię [Reader] — rzucił Denki.
— Nieładnie wypraszać gości — zagwizdał Gentle.
— Rzadko ich miewamy — zachlupotała La Brava.
Jedno gniewne spojrzenie bestii sprawiło, że zapadła cisza. W jadalni zrobiło się jeszcze chłodniej, o ile to w ogóle możliwe.
— Umowa stoi — oznajmił Overhaul. — Wrócę tu za rok.
Odsunął krzesło, rzucił ostatnie przeciągłe spojrzenie na pomieszczenie i odszedł.
Oferta była mu na rękę. Nie miał szans w starciu jeden na jeden. Nie uzyskał też jeszcze poparcia ludzi w okolicznym miasteczku. Nie mógł w żaden sposób zagrozić władcy tego paskudnie brudnego miejsca. Potrzebował czasu, by móc coś zdziałać.
Na szczęście sierot miał na pęczki. Mógł je zastąpić w każdej chwili. Na ulicy z pewnością znajdzie się wiele zaniedbanych kobiet gotowych odegrać rolę [Reader]. Może zajmie im to kilka lat, ale nauczą się. Zadowolony wsiadł na konia. Burza ustała. Z łatwością odnajdzie drogę.
Tymczasem nowy „właściciel" dziewczyny spojrzał na nią. Nie była w stanie odgadnąć, co chodzi mu po głowie. Głos wyrażał gniew, ale w czerwonych tęczówkach odbijało się oczekiwanie.
— Za karę posprzątasz cały pałac — powiedział tylko Katsuki.
Zostawił ją z tymi słowami i odszedł. Gdzieś głęboko w sercu poczuł, jak od dawna tłumiona nadzieja wraca do życia. Zganił się za to, ale obraz [Reader] wyrył się w umyśle wyraźnie i co chwilę do niego wracał.
2 notes · View notes
Text
Ten kwiat, widzisz go? Tak ten który stracił kolor. Kiedyś był pełen barw, potem przyszedł deszcz, wielka ulewa i kolory odeszły. Kwiatek zaczął więdnąć, życie i kolor z jego liści powoli zaczęły spływać po nim jak krople tej ulewy, aż w końcu kwiatek opadł a kolory zniknęły całkiem. Woda jest potrzebna by kwiaty rosły ale gdy jest jej za dużo i zabraknie słońca kwiat umiera...
3 notes · View notes
the-purest-wolf · 3 years
Text
Wilcza Pieśń - [Leo & Anto + Cris] - RPF Football
Och jestem tak cholernie dumna, że to, aż nielegalne!
Słodka tragedia wróciła. Nikt tak krzywdy nie zrobi jak ja.
Wilk Leo i Cris myśliwy na podstawie pięknej animacji Wolfsong ->https://www.youtube.com/watch?v=0FJvh4va78s
SAMI ZDECYDUJCIE CZY CHCECIE OBEJRZEĆ PRZED CZY PO PRZECZYTANIU. VIDEO ZDRADZA ZAKOŃCZENIE. ZALECAM PUŚCIĆ DO CZYTANIA! Komentarze mile widziane! Och, kocham tą animację <3
__________________
To był dobry rok dla Crisa, jego kariera rozwijała się, dostał się do wymarzonego klubu, został nominowany do swojej pierwszej nagrody Ballon d’Or, a teraz odpoczywał na zasłużonych wakacjach z przyjaciółmi. Zawsze interesował go ten dreszczyk adrenaliny, może dlatego zgodził się na wyjazd do Szwecji na polowanie… polowanie na wilki.
Przodkowie psów. Dzicy i nieokiełznani.
Polowanie na wilki w Portugalii jak i Hiszpanii było nielegalne, jednak tutaj w kraju skandynawskim? Szwecja uznawała te stworzenia za szkodniki, co było mu akurat na rękę. Marzył o spreparowanym wilku, którego mógłby postawić u siebie w salonie.
Pierwszego dnia ustrzelił szczenię, podrostka. Sergio mówił, że młode mogło mieć kilka miesięcy. A gdzie szczenię, tam i rodzice, prawda?
Kiruna było małym, lecz pięknym miastem położonym w pobliżu złóż rudy żelaza, według miejscowych żyło tu kilka watah, jednak Cris był słabym tropicielem, bo poza ciemnawym młodym nie spotkał innego osobnika. Do czasu, gdy potężny samiec nie wpadł do wynajmowanego przez nich domku.
Musiał go mieć – pomyślał wpatrując się w długie nogi i masywny tułów basiora, którego czarne futro błyszczało w mroku salonu. Dopiero potem zorientował się, że samiec trzyma w pysku wypchane szczenię.
- Puść go! - wykrzyknął wzburzony. Szczenię było jego!
Jednak duże, czarne oczy zwierzęcia przebiegły po wypchanych jeleniach, łosiach, lisach i innych stworach zupełnie ignorując wściekłego Crisa dzierżącego strzelbę.
- Powiedziałem puść go! – warknął odbezpieczając broń. Ciemny wilk zwrócił wzrok czarnych jak węgiel oczu w stronę Crisa, spoglądając na myśliwego bezmyślnie. Bestia mrugnęła po czym rzuciła się w bok, mijając go o włos.
Drzwi były otwarte wpuszczając zimne, zimowe powietrze do środka. Cris odziany w puchową kurtkę, skórzane rękawiczki i bobrzą czapkę wybiegł z domku zatrzaskując za sobą wejście.
On jest mój! – pomyślał biegnąc tropem czarnego basiora. Pamiętał jak po wielu godzinach w pokrytym białym puchem lesie zobaczył szczenię, które wyskoczyło z nikąd, wprost pod strzelbę Crisa. Oddał strzał.
Wciąż słyszał huk wypalonej broni.
„Hej Cris! Nic Ci nie jest?”
Sergio i Marcelo odstraszyli wilka, który zjawił się tuż po postrzeleniu szczeniaka. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że to był ten sam basior. Ojciec młodego. Oba wilki miały to samo czarne umaszczenie i kształt głowy. Te same, ciemne oczy błyszczące jak rozżarzone węgle.
Jednak przeklęta bestia ukradła jego pierwsze trofeum, a tego nie mógł wybaczyć.
- Będziesz stał tuż obok swojego młodego – wychrypiał wzburzony brunet biegnąc przez ośnieżony las. Zimne powietrze uderzało w opalone Hiszpańskim słońcem, policzki Crisa. – W moim salonie – zawyrokował.
Musiał go mieć, tak jak Sergio swojego niedźwiedzia, a Marcelo bizona. Ten czarny wilk będzie jego.
Po lesie rozniosło się ciche wycie, Cris udał się za dźwiękiem wpadając wprost na swoją zgubę. Basior mruczał liżąc futro szczenięcia, jednak, gdy zauważył myśliwego wstał zasłaniając młode ciałem. Rząd białych zębów drapieżnika zostało ukazanych jako ostrzeżenie. Tylko, że Cris za nic miał to cholerne stworzenie. Bestia ukradła coś co należało do niego.
- Zaraz się z Tobą policzę! – wykrzyknął załadowując strzelbę. Czarny wilk przykucnął gotując się do skoku, błysnęły zęby, a palce Crisa ześliznęły się ze spustu. Chwycił strzelbę oburącz odpierając atak basiora, który rzucił się z paszczą do jego twarzy. Czarne oczy drapieżnika spoglądały w tęczówki wściekłego Crisa, czującego oddech śmierci na karku. Nie mógł tu zginąć.
Wystrzelił tracąc kontakt wzrokowy z wilkiem.
Huk na chwilę go ogłuszył. Ciężkie cielsko przygniatające Crisa do skały zniknęło, bestia padła. Trafił?
Nie miał czasu na zastanawianie się, ruszył biegiem do szczeniaka, chwytając wypchane młode pod pachę, kątem oka zauważył podnoszącego się z oblodzonej ziemi skomlącego basiora. Środek głowy drapieżnika przecinała świeża szrama, krew spływała z łba wilka plamiąc biały śnieg.
Chybił.
Bestia wyglądała na oszołomioną i nieskoordynowaną.
Cris nie miał czasu rozmyślać nad basiorem, musiał uciec z lasu. Z wilkiem policzy się kiedy indziej. Ruszył przed siebie ile sił w nogach. Czuł wagę wypchanego szczenięcia pod pachą. Strzelba ciążyła mu w dłoni, lecz była jedynym co chroniło go przed rzędem ostrych zębów rozjuszonej, czarnej bestii.
Słyszał szum krwi i skrzypienie śniegu pod butami. W oddali zawył drapieżnik. Myśliwy stał się zwierzyną.
Cris biegł na złamanie karku, zapadając się w śniegu. Słyszał warkot zbliżającej się bestii. Czuł gorący oddech basiora na karku. Obraz zlewał się tworząc szare tło. Czy zginie w tym lesie? A może wróci do chłopaków wraz z czarnym wilkiem jako zwycięzca?
Brązowe trapery wpadły w biały puch skrywający dziurę. Cris potknął się turlając po wzniesieniu. Trofeum odtoczyło się znikając mu z oczu. Myśliwego bolała noga i plecy, jednak słyszał warkot basiora znajdującego się tuż za nim.
Nie zginę tu – pomyślał. Cris zerwał się na nogi celując strzelbą w bestię, jednak broń była pusta, a rozjuszony wilk stojący naprzeciwko niego wiedział o tym. Białe kły błysnęły wbijając się w chłodny metal. Basior warczał próbując wyszarpnąć strzelbę ze zmarzniętych dłoni Crisa, lecz ten wiedział, że bez broni białe kły zatopią się w jego szyi, więc trzymał stal w kurczowym uścisku.
Czarne oczy wpatrywały się w niego z nienawiścią, zaś szrama na trójkątnym łbie zamarzła. Cris zastanawiał się czy futro bestii będzie równie miękkie co to szczenięcia, jednak rozmyślanie przerwał mu wilk, który puścił strzelbę chcąc wbić ostre zęby w jego ciało. Myśliwy zasłonił się bronią w momencie, gdy bestia na powrót rzuciła się z paszczą. Kły chwyciły metal wzbijając uczepione ciało Portugalczyka w powietrze.
Cóż za siła – pomyślał lądując twarzą w białym śniegu. Nim zdążył się podnieść, basior naparł na niego przypierając ciało Crisa do pobliskiej skały. Białe kły znajdowały się tuż przy jego szyi. Czuł zapach mrozu na czarnym futrze wilka. Ciężki trójkątny łeb wbił się w jego klatkę piersiową, złość zdawała się rozpierać ciało bestii, która wbiła ostre kły w kurtkę Portugalczyka rzucając nim, niby szmacianą lalką.
Cris wzbił się w powietrze, opadając w dół skalnego wzniesienia. Bolała go twarz, łokcie i kolana. Cris uniósł wzrok spoglądając z wściekłością na przeklętą bestię, która tak go poturbowała. Basior zawył przeciągle jakby chcąc ogłosić światu swój triumf.
Bestia zgarbiła się szczerząc kły, czarne uszy położyła po sobie odsłaniając fafle.
Zaraz zginę – pomyślał Portugalczyk wpatrując się w długie łapy ugięte do skoku, jednak rozjuszony wilk zdawał się dostrzec coś za myśliwym. Bestia zachwiała się, wyglądała na… zrozpaczoną?
Jednak Cris nie miał czasu zastanowić się nad tym głębiej, ponieważ basior rzucił się ku niemu.
Nie zginie tu. Nie z powodu tej cholernej bestii.
Cris zerwał się na nogi przeładowując strzelbę w mgnieniu oka.
- No chodź! – wykrzyknął w świetle zimowego poranka.
Broń wystrzeliła.
Nastąpił huk.
Bestia pisnęła.
Pocisk przeszył klatkę piersiową drapieżnika. Ciężkie cielsko uderzyło o zmarzniętą ziemię, mijając Crisa o cal. Basior opadł po wzniesieniu zostawiając na białym śniegu smugę krwi.
Trafił.
Jednak czarny wilk miał wolę walki. Drapieżnik uniósł się na drżących łapach chcąc zbliżyć się do ciemnego futra leżącego nieopodal.
Trofeum – pomyślał Cris zbliżając się do szczenięcia przy którym padła bestia.
- Nareszcie – wycharczał klękając przy wypchanym młodym. Cris zanurzył palce w ciemnym futrze szczeniaka przyciągając trofeum do piersi. Czarna bestia wróci z nim do domu.
Stwór zaskomlał brocząc juchą na białym śniegu, wilk spoglądał z żałością na szczenię wyciągając doń masywną łapę. Czyżby bestia miała jeszcze siłę by walczyć?
Jednak jakież było zdziwienie Crisa, gdy czarny drapieżnik zaczął cicho wyć.
.
.
.
To nie był dobry czas.
Leo nigdy nie lubił Białego Zimna. Zwierzyny było mniej, niż Gorącą Porą, a ta cudem wytropiona była chuda i żylasta. Nie przeszkadzało mu to kiedy był sam. Umiał żyć z pustką w brzuchu czekając na pojawienie się pierwszych zielonych liści.
Jednak Anto pokazała mu, że nawet Białe Zimno da się lubić. Życie z piękną samicą wynagradzało mu czas głodu. Tak, gdy spadał śnieg, zwierzyny było mniej, jednak tym razem miał u swego boku ciepłe ciało swojej partnerki. Tropienie i polowanie we dwójkę było łatwiejsze. Razem mogli złapać Wielką Zwierzynę. Białe Zimno nie było już tak straszne, kiedy Anto była przy nim.
A potem przyszedł na świat ich pierwszy miot. Och, Leo o niczym tak nie marzył jak o rodzinie!
Ich piękny, piękny szczeniak Thiago. Syn Leo wdał się w ojca, wyglądali jak dwie krople wody, miał nawet te same wielkie uszy co basior. Życie ich małej watahy było dobre, w niedługim czasie na świat przyszły kolejne dwa młode - Ciro i Mateo. Szczeniaki jednak odziedziczyły po matce piękne, brązowe futro oraz jasne oczy.
Leo był taki dumny ze swojej rodziny.
Zapomniał o tym jakim ciężkim czasem było Białe Zimno. Leo zadomowił się w górach, poczuł się tu bezpiecznie. I to ich zgubiło.
Ojciec zawsze powtarzał, by Leo nie ufał górom. Tak, szare skały były domem wilków od pokoleń, jednak drapieżnik nigdy nie powinien tracić czujności. To była Noc Pieśni. Leo mógł wiedzieć, że nadchodzi zły czas, Wielka Gwiazda po raz pierwszy od lat została przysłonięta czarnymi chmurami. Białe światło skryło się przed wzrokiem wilczej rodziny.
Leo obudził się później, niż zwykle. Zawsze wstawał przed Anto wraz ze światłem, jednak tym razem do jaskini nie docierał blask słońca. Samica i szczenięta zniknęły. Basior nie wyczuwał zapachu swojej watahy. Musieli wyjść – pomyślał. Anto zawsze wyprowadzała podekscytowane szczenięta przed grotę w oczekiwaniu na zwierzynę. Leo zastanawiał się czemu partnerka nie obudziła go przed wyjściem. Basior przeciągnął się na ciepłym podłożu jaskini ogrzewanej przez sieć ciepłych źródeł. Leo nastroszył futro wychodząc na zewnątrz do rodziny, widział dużą ilość białego puchu przed wejściem.
Grota została przysypana zwałami śniegu. Basior potoczył wzrokiem po okolicy węsząc w powietrzu. Zapach Anto i szczeniąt był nikły, lecz nadal wyczuwalny.
Gdzie moja rodzina? – pomyślał spoglądając tępym wzrokiem w ślad łap partnerki prowadzący do zasp. Przecież tu byli.
Serce Leo zatrzymało się, gdy zrozumienie spadło na niego jak grom z jasnego nieba.
Anto, Thiago, Ciro i Mateo.
Byli tu wszyscy, a potem zeszła lawina.
Nie – pomyślał z przerażeniem rzucając się w zaspy. Leo kopał ile sił w łapach, odgarniając biały puch. Gdzieś tam pod spodem była jego rodzina walcząca o życie. Wiatr wył targając czarnym futrem basiora.
Nie.
Nie moja rodzina, nie oni – pomyślał kopiąc. Łapy pokryte gęstym futrem bolały z zimna. Noc Pieśni odbyła się mimo braku blasku Wielkiej Gwiazdy.
„ – Papi! Papi! Co teraz? – zapiszczał Ciro żując ogon matki, reszta szczeniąt spojrzała z nadzieją na ojca szukając odpowiedzi.
- Kochanie? – zakłopotana samica przyciągnęła najmłodszego syna do siebie, także wpatrując się w niego z pytaniem.
- Noc Pieśni musi trwać – oznajmił dotykając nosem, jej nosa. Wilcza tradycja będzie trwać.”
To jego wina. To wszystko wina Leo. Wilcza rodzina zawyła, jednak przodkowie nie byli zadowoleni. Dlaczego, więc mścili się na jego rodzinie?
- Anto! – zaskowytał czując pod łapami futro. Leo kopał szybciej uważając, by pazurami nie zadrapać ciała partnerki. Jednak kształt był mniejszy, a futro czarne. – Thiago? – Malec nie ruszał się. – Thiago – zaskomlał Leo chwytając syna zesztywniałego z zimna. Słyszał bicie jego małego serca. Leo z rozpaczą spojrzał na białe zaspy pod którymi wciąż leżała jego rodzina, jednak dźwięk dobiegający z ciała szczeniaka słabł. Basior schwycił syna ruszając biegiem do jaskini. Czarne futro wisiało bezwładnie ze szczęk ojca. Leo dotarł na tyły groty kładąc szczenię przy gorących źródłach. Ciepła para wsiąknęła w sierść syna basiora napełniając małe ciało ciepłem.
Tego dnia wilk przekopał pół góry w poszukiwaniu swojej partnerki i dwóch szczeniąt, jednak nie znalazł ich. Rodzina Leo zniknęła, pozostawiając mu do opieki jedynie najstarszego z synów – Thiago. Przodkowie oszczędzili pierworodnego.
Czasem żałował, że to nie Ciro albo Mateo. Kochał wszystkie szczenięta, jednak tęsknił za Anto, a młodsi synowie przypominali mu o niej. Nienawidził się za takie myślenie. Thiago, także stracił matkę i braci.
Nie mógł spać. Białe Zimno było coraz bliżej.
Znów zaczął nienawidzić tej pory. Nie mógł pilnować Thiago i polować. Jednak Białe Zimno nie było wyrozumiałe dla nikogo, nawet dla watahy w żałobie. Nawet dla Leo.
Potrzebowali pożywienia. On i mały Thiago. Szczenię zdawało się odzyskiwać radość życia, śpiąc jedynie, gdy ojciec śpiewał. Tak jak matka. Jak piękna Anto o brązowym futrze. Dzisiaj miała być Noc Pieśni, coś co kochał każdy wilk. Tradycja przypominała o rodzinie. Leo złapał tłustego zająca i wracał do syna. Będą dziś śpiewać.
To miał być dobry dzień.
A potem usłyszał grzmot.
Thiago – pomyślał przerażony biegnąc ile sił w łapach. Zostawił syna niedaleko groty, czyżby znowu zeszła lawina? Nie – pomyślał – ten dźwięk był inny.
Basior pokonywał las wielkimi susami gnając co sił do szczenięcia. Wciąż pamiętał dzień w którym przyszedł na świat. Mokra od wysiłku Anto spojrzała Lionelowi w oczy przedstawiając mu w porannym świetle ich pierwsze szczenię.
„ – To Thiago.
Młode było małe i ślepe, pachniało mlekiem samicy.
- Jesteś niesamowita – wyszeptał liżąc z czułością brązową waderę. Leo zetknął nos z małym noskiem syna wpatrując się w niego z zachwytem. – Kocham was.”
Nie… nie rozumiał tego.
Patrzył na czarne futro leżące na zamarzniętej ziemi i to… stworzenie trzymające w bezwłosych łapach szary patyk. Leo wypuścił z paszczy tłustego zająca wciąż czując na języku smak jego ciepłej krwi. Basior zszedł ze skały ku synowi. Leo szturchnął szczenię nosem próbując je obudzić.
- Thiago? – zaskomlał.
Dla… dlaczego się nie ruszał?
Ciało syna było ciepłe, i mimo, że od śmierci Anto minęło wiele dni to szczeniak wciąż pachniał mlekiem.
- Synku? – wyszeptał trącając miękkie futerko mokrym nosem. – Czas iść do domu.
Czuł zapach krwi.
Z zamyślenia wyrwał go świst, coś uderzyło o jego bok.
Boli – pomyślał odskakując od syna.
Dziwne, bezwłose stworzenia wymierzyły w Leo szare patyki. Zapach wydobywający się z nich gryzł go w nos. Owady wypadające z patyków kąsały Leo, szarpiąc jego ciałem.
To boli – pomyślał oddalając się od syna. Czarne oczy szczeniaka wpatrywały się w niego z zaskoczeniem.
„ – Papi!”
Owady kąsały raniąc Leo, huk wydobywający się z patyków sprawiał mu ból.
Tłusty zając leżał pod skarpą zapomniany przez czarnego wilka.
Bezwłose kreatury wydawały radosne dźwięki.
„- Dobra robota Cris! – zakrzyknął Ramos spoglądając z zachwytem na małą bestię.”
.
.
.
Stracił trop syna, jednak po wielu dniach w końcu go znalazł. Thiago pachniał trochę inaczej, jednak nadal był jego szczeniakiem, wciąż pachniał grotą i mlekiem, jednak pod spodem kryło się coś metalicznego. Leo schwycił czarne futro wbijając zęby w coś twardego.
Nie… nie zranił go, prawda?
Basior nie czuł krwi.
Zastanawiał się czemu zwierzęta za nim nic nie mówiły. Niedźwiedź, jeleń, łoś i lis wpatrywały się w niego bezrozumnym wzrokiem z otwartymi paszczami zupełnie jak jego syn.
Z zamyślenia wyrwało go to samo bezwłose stworzenie co poprzednio. Kreatura krzyknęła i miała patyk.
Ból.
Leo nie chciał by bolało, nie chciał, by Thiago został zraniony. Basior mrugnął, a w następnej chwili wypadł z dziwnej, drewnianej groty stworzenia. Zabierał szczeniaka do domu, obiecał mu śpiew. Noc Pieśni nie odbyła się, nie mógł kontynuować tradycji bez syna u boku.
Zanucił liżąc syna z czułością między uszami. Thiago nie mógł spać, nie bez piosenki. Szczeniak wpatrywał się w ojca czarnymi oczami. Powinien iść spać – pomyślał z rozczuleniem. W końcu dziś wielki dzień.
Zjedzą upolowaną zwierzynę i zawyją, a potem pójdą spać wtuleni w siebie. Jak za starych czasów, kiedy w grocie byli Anto, Mateo i Ciro.
Tylko najpierw pozbędzie się tego stworzenia. Kreatura znalazła ich po raz kolejny, krzycząc i wymachując patykiem. Leo czuł się jakby trwał w jakimś koszmarze.
Nie – pomyślał stając nad synem.
- Odejdź – warknął Leo szczerząc kły. Jednak stworzenie nadal krzyczało ignorując ostrzeżenie. Basior rzucił się na kreaturę chcąc zatopić w niej kły. Spojrzał z żałością w ciemne oczy stworzenia. – Zostaw nas w spokoju!
Ból rozpierał mu czaszkę, huk ogłuszył rzucając go na ziemię.
- Thiago?– zaskomlał unosząc się na drżących łapach. Czuł zapach krwi. Czy z jego synem wszystko w porządku? Zauważył kątem oka kreaturę trzymającą szczeniaka w bezwłosych łapach. Czego ten stwór od nich chciał? Jucha kapała mu do oka i spływała po nosie tłumiąc zapach syna.
Kreatura zaczęła uciekać.
Leo nie czuł zapachu Thiago, nic nie czuł. Tylko tę przeklętą krew. Wściekły zaczął wycierać pysk o śnieg, biały puch zabarwił się od juchy. Słyszał oddalające się kroki stworzenia uciekającego z jego synem.
Rozgoryczony Leo zawył, drapieżnik ruszył w pogoń.
Stwór strasznie hałasował poruszając się niezgrabnie po dominium wilków. Leo stracił węch jednak wciąż słyszał tę kreaturę. Cztery łapy były szybsze, niż dwie. Stwór sapał biegnąc na oślep. Popełni błąd – pomyślał podążając za Bezwłosym. Widział jak długa łapa kreatury zapada się pod jej ciężarem, stwór upadł tocząc się po wzniesieniu. Leo stracił z oczu szczenię, wpatrując się w Bezwłosego mierzącego do niego z patyka.
Głuchy dźwięk poniósł się po wzniesieniu.
- Oddaj mi mojego syna! – zawarczał rzucając się na stworzenie. Schwycił zębami patyk chcąc wyszarpnąć go kreaturze, jednak ta trzymała się go kurczowo jakby zależało od tego jej życie. Wzburzony Leo puścił zimny kij, który odmrażał mu język, by po chwili na powrót chwycić szary przedmiot. Jednak tym razem zaparł się odrzucając ciało stwora trzymającego patyk. Kreatura wydała dźwięk upadając nieopodal, lecz basior nie miał litości. Chciał pozbyć się stworzenia raz na zawsze. Leo przyparł Bezwłosego do skały wgryzając się w beżowe ciało.
Nie czuł krwi.
Rozzłoszczony rzucił stworem, który upadł kawałek dalej lądując na czterech łapach.
Nie podniósł się.
Leo zawył celebrując polowanie.
To dla Ciebie Thiago – pomyślał.
- No chodź! – warknął wpatrując się w stwora, jednak za nim, za Bezwłosym widział kłębek czarnego futra. Thiago, jego mały synek. Dlaczego przodkowie musieli ich tak pokarać?
Zrozpaczony basior rzucił się na oślep przed siebie chcąc za wszelką cenę dotrzeć do syna, do jedynej rodziny jaka mu została.
Obiecał Thiago piosenkę.
Ból przeszył klatkę piersiową Leo.
Pisnął.
Krew zalała mu paszczę, uderzył ciałem o zimną, twarda ziemię docierając do wpatrzonego w niego syna.
Za daleko – pomyślał. – Jestem za daleko – choć ciało bolało, a każdy wdech był coraz cięższy do nabrania, niż poprzedni, Leo zaparł się unosząc z lodowatej ziemi. Łapy ślizgały się i drżały nie mogąc utrzymać jego ciężaru.
Upadł.
Widział czarne oczy syna wpatrzone w niego z zaskoczeniem.
„ – Papi! Papi! Papi! ”
Słyszał w głowie głosy szczeniąt.
Stwór podszedł do poległego wilka odbierając mu ostatnią radość. Jego syna.
Zaskomlał.
Dlaczego?
Dlaczego to przytrafiło się akurat Im?
Szeroko otwarte oczy wpatrywały się w niego z zaskoczeniem.
Leo wiedział, że Thiago nie żył, kiedy usłyszał grzmot.
Owad, który wypadł z szarego patyka kreatury ugryzł szczenię. Pierworodny Leo odszedł.
Zginął jak ten tłusty zając, którego dopadł jego ojciec.
.
.
.
Zagryziony.
.
.
.
Myśliwy z zachwytem słuchał pieśni konającego wilka. Ojca, który po raz ostatni śpiewał swemu synowi. Cris nie mógł ich rozdzielić, nie mógł.
Myśliwy odszedł nieświadomy duchów rodziny, która połączyła się po miesiącach rozstania.
.
.
.
- Anto? – wyszeptał z nadzieją, nie śmiał otworzyć oczu bojąc się, że to sen.
Nie czuł bólu. Nie czuł niczego poza ciepłem.
- Witaj ukochany – rozpoznałby ten słodki głos wszędzie. Przestraszony Leo uchylił powieki wpatrując się w brązową samicę. Wadera wyglądała tak pięknie jak w dniu, w którym ją ujrzał spoglądając na niego ciepło. – Już dobrze ukochany.
- Papi, papi! – zaskowyczeli Ciro i Mateo dopadając do boku ojca. Szczenięta nic się nie zmieniły wciąż pachnąc mlekiem matki, wyglądały na zdrowe i silne.
Jednak to widok czarnego futra wzruszył go najbardziej. Ich pierworodny tyle przeszedł.
- Przepraszam Thiago, przepraszam – wyszeptał czując ból trawiący jego serce. Żałował, żałował tego co się z nimi stało. Z Anto, Mateo i Ciro, jednak nie mógł sobie wybaczyć, że nie ochronił Thiago, że zawiódł jako ojciec.
Lecz szczenię wciąż wpatrywało się w niego jak w bohatera. Dlaczego? Thiago uśmiechnął się trącając mokrym nosem, ten większy, ojcowski.
- Obiecałeś mi piosenkę, Papi.
.
.
.
Może przodkowie spojrzeli w końcu na nich łaskawszym okiem?
Tumblr media
1 note · View note
nataliao29 · 6 years
Photo
Tumblr media
'Tasira'
Rozdział 2
Tasira/Elena
  Kolejny dzień przyniósł deszcz, który sypał z nieba milionem małych szkieł, a zimny wiatr świstał porywając na cztery strony świata kolorowe liście. Przyglądałam się temu zjawisku, choć noc była coraz ciemniejsza i bardziej ponura. Nie mogłam opuścić Azylu, bo ciągle martwiłam się o Corbina i jego dzikie, niepewne, pełne bólu zachowanie, które rodziło gniew. Weszłam powolnym, pewnym krokiem na jego wybieg. Dziś otrzymał karę i został oddzielony od stada i zamknięty w małej przestrzeni.
Usłyszałam warczenie, zgrzyt zębów, a po chwili wycie dobiegające z kamiennej, nie wysokiej skały. Spojrzałam w tamtym kierunku. Baron duży, szary wilk siedział na mokrych bryłach skalnych.
- Witaj – szepnęłam patrząc na rozkojarzonego wilka stojącego na swoich czterech, masywnych łapach. – Uspokoiłeś swój gniew. Wyciszyłeś, a raczej okiełznałeś swoje szaleństwo? – spytałam, ale wiedziałam, że nie otrzymam słownej odpowiedzi. Baron powoli schodził ze skały. Ciągle patrzył na moją postać. Kiedy w końcu skoczył na ziemię i warknął w moim kierunku usłyszałam świst bata uderzającego o skalną powierzchnię oraz sięgającą do jego pyska. Odwróciłam się. – Tom, co ty wyprawiasz! – podniosłam głos, ale on tylko się uśmiechnął.
- Myślałem, że chce zaatakować – rzekł w moją stronę. Był bezczelnym człowiekiem. Nienawidził zwierząt, ale ciągle tu pracował, jakby lubił sprawiać sobie przyjemność, satysfakcję z pastwienia się nad tym zniewolonymi istotami. – Powinnaś zawsze mieć przy sobie coś do obrony – powiedział spluwając na ziemię gęstą śliną. Wyobrażałam sobie już nie raz jak doskakuje do jego krtani. Przestałam się nakręcać, bo bałam się konsekwencji swoich nieokiełzanych czynów. – Uważaj na siebie. Dobrze wiesz, że Baron jest niebezpieczny – wydusił z siebie i opuścił posesję.
Baron odprowadził go wzrokiem do bramy, a kiedy usłyszał brzdęk zamykającej się furtki ponownie zawył. Popatrzyłam na zwierzę, a potem próbowałam dostrzec Tom’a w ciemnościach. Jego postać na szczęście oddalał się od nas.
        Następnego dnia pojawiłam się w pracy z samego rana. Chciałam sprawdzić jak czuje się Yono, ale przede wszystkim Baron, który po wczorajszej wizycie Tom’a pozostawił mu po sobie pamiątkę. Weszłam do biura i usłyszałam szepty przyjaciółki, która coś bardzo emocjonalnie opowiadała Ryan’owi. Byłam jeszcze daleko, ale mój wyostrzony słuch prawie wszystko wychwycił. Jeszcze mogę wykorzystywać swoje zmysły do czasu, kiedy nasiąknę zbyt mocno otoczeniem, człowieczeństwem i przez trochę czasu zagubię swoją prawdziwą skórę.
Usłyszałam:
- Weterynarz zauważył na pysku, oku Baron’a niewielką ranę. Stwierdził, że wczoraj tego nie było na jego wizycie i ktoś musiał później wymierzyć mu karę. – Melisa zamilkła. Ryan popatrzył na jej usta, a ona szybko dopowiedziała widząc, jak Adam karci Tom’a. – Lekarz zauważył, że Tom nosi przy sobie bat i wyszarpnął mu go za paska, a kiedy rozwinął Baron warknął. Podobno pokazał zęby i chciał się rzucić do ataku, ale na szczęście pojawiłeś się ty. Christian zaczął po wyjściu z klatki tłumaczyć kulturalnie Tom’ie jak powinno traktować się wilki. Od słowa do słowa doszło do szarpaniny.
W końcu Melisa mnie zauważyła. Podeszłam i zaczęła opowiadać od nowa całe wydarzenie.
- Pójdę do Barona – rzekłem i pospiesznie wyszłam z biura. Ruszyłam w stronę mniejszego ogrodzenia, ale bardzo szybko spostrzegłam, że nie ma w nim szarego wilka. – Gdzie jesteś? – spytałam sama siebie.
- Poprosiłem kierownika, aby pozwolił mu wrócić do stada. – Usłyszałam za sobą znajomy głos i ten intensywny zapach. Odwróciłam się niepospiesznie. Ujrzałam Christiana ocierającego skrawkiem poszarpanej tkaniny krew z dłoni. – Baron jest z pozostałymi. W ogrodzeniu znajdują się Yora wilczyca, Setam i Yono dwa piękne wilki, Clare dość stara wilczyca i Kama młoda piękna wilczyca. Skąd ją macie? – spytał, a ja przez chwilę wpatrywałam się w jego hipnotyzujące spojrzenie. Jego kolor przypominał mi ziemię, korę pięknych, ale obumierających drzew i ta barwa przypominała mi mój dom. Mój las Termas. – Skąd ją macie? – Ponownie spytał, a ja nadal patrzyłam na niego czując w sobie ból, krew płonęła mi w żyłach, a serce dziwnie łomotało, szalało uderzając o żebra.
- Przywieziono ją nam. Błąkała się po mieście Lao – odpowiedziałam, a on subtelnie się uśmiechnął. – Jest młoda, ale bardzo ułożona.
- A Baron? Chyba nie jest ułożony, prawda?
- Baron jest dumnym i pełnym gniewu wilkiem, ale to piękna istota. Staram się mu tłumaczyć, że nie może tak postępować, ale…
- Natury się nie oszuka – wtrącił Christian.
- Natury? – spytałam.
- To wilki. Te zwierzęta są niesamowite, majestatyczne, ale bardzo niebezpieczne. Nie okiełznasz ich.
- I nie chcę – burknęłam. – Chciałabym, aby zostały waleczne i dzikie.
- Tak? – spytał, a ja skinęłam głową. – Ja, choć uwielbiam ten gatunek uważam, że trzeba pamiętać, iż wilk to drapieżnik i nigdy o tym nie zapominaj Eleno. – Skończył mówić. Przez chwilę patrzył na mnie, a widząc moje milczenie odszedł w stronę budynków, gdzie znajduje się miejsce przeznaczone do jego pracy.
- Myli się – burknął Tom. – Nawet wilk może stać się owcą. – Spojrzałam na niego, gdy omijał moją postać. Mrugnął do mnie, a ja odwróciłam wzrok i poczułam niechęć, a raczej złość i bardzo dużą dozę nienawiści w stosunku do tego człowieka.
      Znalazłam się przed wielkim ogrodzeniem. Patrzyłam nerwowo na leżące wilki przy strumieniu i w końcu zobaczyłam Barona. Leżał na trawie oddalony o jakieś dziesięć kroków od reszty stada i bacznie obserwował otoczenie. Westchnęłam i dotknęłam dłonią siatki, mocno zacisnęłam palce na napinaczu i wtedy poczułam przechodzący przez palce prąd. Nie sprawiło mi to bólu, ani żadnej innej krzywdy, ale zobaczyłam spojrzenie szarego wilka i syknęłam, wtedy poczułam na ramieniu dotyk dłoni.
- Nic ci nie jest?
- Nie, Ryan – odpowiedziałam i natychmiast owinęłam dłoń chusteczką. – Mam krem w domu na takie specjalne wypadki. Posmaruje i nic nie będzie widać. Z resztą ja tylko musnęłam i…
- Dobrze – wtrącił. – Rozumiem. Nigdy nie przyznasz się do bólu. Już za dobrze cię znam, aby wiedzieć, że. – Zamilkł, gdy się do niego przytuliłam i zobaczyłam jak obserwuje nas Christian. Baron zawył, a ja zwróciłam na niego uwagę. Wymieniliśmy spojrzenia.
     Wieczorem wróciłam do domu. Po wejściu do budynku przywitała mnie pani Helena właścicielka domu, który jest pensjonatem, a raczej miejscem, w którym zamieszkują różni ludzie. Pani Helena przyjmuje wszystkich, którzy potrzebują noclegu na kilka dni, miesięcy, dwa lata, a czasem tylko na jesień tak jak w moim przypadku.
- Dobry wieczór – rzekłam. – Pani jeszcze nie śpi?
- A dziś nie mogę. To chyba wina pogody. Deszcz sprowadza na mnie różne dolegliwości – odpowiedziała i uśmiechnęła się bardzo przyjaźnie. – Znów późno wracasz, Elena.
- Mam dużo obowiązków, a ostatnio zwierzęta są nie spokojne – wydusiłam. Kobieta poklepała mnie po ramieniu.
- Idź odpocznij, a ja idę na dwór. Posiedzę i popatrzę w gwiazdy dziś niebo jest czyste – oznajmiła i odeszła.
Znalazłam się w mieszkaniu. Zdjęłam kurtkę, ściągnęłam buty i weszłam do salonu. Położyłam się na kanapie i ledwo, szczelnie zamknęłam powieki, a już łagodnie odpłynęłam w sen.
Biegliśmy. Nagle. Szybko. Byliśmy jak krople wody, które głośno uderzają o powierzchnię, błotnistą ziemię. Prawie bezszelestnie poruszaliśmy się między krzakami, drzewami fioletowymi jeżynami, które naznaczały nas niczym pędzel malarza czyniąc nieznaczne kleksy na mokrych futrach. Odwracałam się widząc goniących nas ludzi ze strzelbami.  Las, który ochraniał nas rozbrzmiewał ich krzykami, czułam zapach ludzkiej spoconej skóry, a w pewnych momentach było słychać wystrzały z broni. Huk. Przerażające. Wilki biegnące przede mną, za mną upadały od kolejnych świszczących kul. Ich zimne, nieruchome ciała, ciemne sylwetki ludzi za nami, odór śmierci, krwi mieszanej z zapachem nowonarodzonych roślin wszystko docierało za mocno, za szybko do moich nozdrzy. Biegliśmy. W oddali słyszeliśmy wycie przywódcy, czuliśmy woń zgnilizny i słyszeliśmy szum wody. Pędziliśmy w tamtym kierunku, ale wtedy…
Obudziłam się zlana potem, dłonie i całe moje ciało drżało, a kiedy przełknęłam ślinę poczułam, że w moim gardle jest przeszkoda. Byłam wystraszona tak jak wtedy, dlatego pospiesznie wybiegłam z mieszkania, a następnie z budynku. Pobiegłam w stronę ciemności. Co sił w nogach uciekałam przed realnym obrazem w mojej głowie, który przerodził się w straszny sen. W końcu poczułam zapach lasu. Byłam blisko. Mogłam się schronić. Jeszcze tylko rozejrzałam się i zaczęłam ponownie biec w stronę mojego domu. Niespiesznie stawiałam bose stopy na kamiennym bruku, moje oczy zaczęły mnie szczypać, od różnych zapachów płynących z miasta zaczęło kręcić mnie w nosie, a usta zaczynały nasiąkać śliną, w której czuć ostatnie drobinki krwi. Spojrzałam ostatni raz za siebie. Potem wbiegłam do lasu na ścieżkę naznaczoną jesiennymi liśćmi i poczułam jak moje stopy kruche i słabe zmieniają swój kształt na silne, mocne łapy. Zwalone drzewa, wydawały się na początku moim łapom obce, unikałam potknięć, wzbijając się w powietrze długimi susami, ledwo dotykałam ziemi. Zawyłam czując jak krople deszczu zaczynają pieścić moją sierść, srebrne futro okryło moją postać i w końcu poczułam się odziana, a nie naga. Przybrałam prawdziwą postać. Usłyszałam wycie wilków i czym prędzej ruszyłam w tamtą stronę. Byłam tak oszołomiona przemianą, że bez większej rozwagi wbiegłam na jezdnię i usłyszałam silne hamowanie, pisk opon, a kiedy spojrzałam w stronę samochodu zostałam oślepiona przez mocne światła reflektorów. Poczułam uderzenie. Zapiszczałam, a kiedy łeb opadł na asfalt usłyszałam w oddali wycie moich pobratymców.
######
Christian
  Starałem się zapanować nad samochodem, ale nie mogłem. Było za późno. Zobaczyłem tylko srebrnego wilka, który niefortunnie z wielkim hukiem uderza o mój samochód. Wybiegłem z auta, gdy tylko nastała cisza. Po wyjściu usłyszałem pisk zwierzęcia i wycie wilków znajdujących się głęboko w lesie. Podbiegłem do istoty i zobaczyłem jego ślepia. Wydawały się żółte, ale one były koloru złota, mieniły się orzechowymi plamkami o tysiącu odcieni. Patrzyłem w jego oczy, a on nie odwracał wzroku dopóki nie zamknął ze słabości, bólu swoje duże ślepia. Natychmiast zabrałem go do samochodu i zawiozłem do domu.
Wbiegłem ze zwierzęciem na rękach do stajni. Zacząłem badać delikatnie i bez pośpiechu wilka. Było duże i naprawdę piękne. Kiedy dotykałem jego srebrnej sierści poczułem chłód, dość przyjemny, a potem ciepło i napotkałem ślepia wilka. Jego złote oczy. Uśmiechnąłem się.
- Myślałem, że już nigdy ich nie zobaczę. Dobrze, że się nie poddałeś – szepnąłem i pospiesznie, kiedy zaczął się ruszać podałem mu zastrzyk usypiający. Zwierzę odpłynęło, a ja zacząłem leczenie. Wilk miał ranę na lewej łapie.
1 note · View note
nieznani-bogowie · 4 years
Text
Dziennik Wintersa - 25 Lutego 2145 # 29
Tumblr media
25 Lutego 2145
 Minął niespełna miesiąc od śmierci Jeffa. Jak już wspomniałem, moje notatki ze śledztwa przepadły. Nawet nie miałbym ochoty przechodzić tego wszystkiego od początku i jeszcze raz opisywać w tym dzienniku moich poczynań. Pamiętam stres związany z pakowaniem dokumentów do paczki i drogą na oddział pocztowy. Wszystkie zgromadzone w czasie wolnym informacje na temat zabójstwa Jeffa i ochroniarzy wysłałem w grubym pliku dokumentów do sądu, a konkretnie sędziego Alfreda Morou. Nigdy go nie spotkałem, ale dzięki eTunowi można poszerzyć swoje perspektywy. Był jednym z ostatnich, praworządnych sędziów, którzy potrafili się przeciwstawić wielkim korporacjom. Ale chyba tylko dzięki wierze w swoją nietykalność wziął w ręce sprawę olbrzymiej wagi. W końcu miał wydać wyrok, który zaszkodziłby interesom własnego narodu, a państwo postawiłoby to na miejscu agresora. Nigdzie na świecie nie było dobrze. Każde państwo próbowało utrzymać się na powierzchni. Nadchodząca rozprawa miała pociągnąć na dno całe Stany Zjednoczone. Nie chcę okłamywać ani siebie ani Ciebie Anno. Samotne poszukiwanie prawdy i nocna walka o sprawiedliwość wpłynęła na mój z wiązek z Twoją matką. Czułem się trochę jak super bohater, posiadający swoje alterego. Ale w filmie czy komiksach nigdy nie mówili jak to wyczerpuje. Z Mayą nie rozmawialiśmy od czasu pogrzebu Jeffa. Po miesiącu miodowym przyszedł czas na miesiąc posuchy. Chciałem tylko by winni dostali to na co zasłużyli, a świat dowiedział się jakimi byli ludźmi. Zaniedbałem wtedy też trochę swoją pracę. Tak naprawdę głównie chodziło mi o dostęp do telefonu, z którego mogłem bez obawy przed namierzeniem popytać to tu, to tam o kilka informacji. Często musiałem brać wolne, ale miałem wrażenie, że współpracownicy wiedzieli co się dzieje. Jakby po fundacji krążyło ciche przyzwolenie. Ja po prostu żądałem sprawiedliwości. Prawie w ogóle nie jadłem i nie spałem, a do Mayi odzywałem się tylko półsłówkami. Dzięki Bogu miała pracę, w której spędzała większość dnia. Nie musiała oglądać jak się pogrążałem w swojej złości. Uwierz mi Anno. Byłem wkurzony na cały świat. Na niesprawiedliwość, na bogatych, na biednych, na żołnierzy, na sąsiadów, nawet na Mayę. Każdy nowy fakt lub domysł nakręcał mnie coraz bardziej. Winnym śmierci Jeffa był zarząd korporacji, która wyjątkowo dobrze strzegła swoich sekretów. Za spust pociągnęli ludzie… przepraszam, nie ludzie. Hieny, które po odpowiedniej zapłacie zrobią wszystko wliczając w to zabijanie. Cholerni, bez honorowi zabójcy na zlecenie. Przyznam że mój entuzjazm opadł gdy dowiedziałem się z kim dokładnie współpracuje nasz rząd i kto ukrywa się za tą całą tajną misją na terenie Hegemoni Germańskiej. Dwa giganty korporacyjne. CTC - Cosmic Technology (Company) I sprywatyzowana część NMI (National Military Industries). Czas jednak stanął po mojej stronie. Zbieranie materiałów dowodowych i zeznań świadków trwało do końca miesiąca (28 lutego). Większość osób odpowiedzialnych za misję, przepadło bez śladu na korzyść dwóch gigantów. Moja bateria zebranych dowodów mogła być gwoździem do trumny CTC i NMI. Paczkę nadałem 25 priorytetowo więc nie musiałem się martwic o dostarczenie do Waszyngtonu. Wyrok i orzeczenie w sprawie zniesławienia, zaniechania obowiązków, mataczenie, przekroczenie uprawnień, korupcję i tak dalej miał zostać wydany 20 marca. Podczas osobistego śledztwa dowiedziałem się również, że porucznik Heller zmylił trop prowadzący do mojego obecnego miejsca pobytu. Te bydlaki wcale nie odpuściły. Dalej mnie szukali, ale dzięki Hellerowi korporacje obrały na cel Meksyk i sporą część kontynentu południowej Ameryki. To pozwoliło mi odetchnąć z ulgą chociaż na chwilę.
W dochodzeniu do prawdy pomogły mi rany na jednym z ochroniarzy. Najemnicy nie pokusili się o zacieranie śladów. Stróże pokoju i policja pewnie nie zwróciliby na to uwagi, ale żołnierz z misji w Hegemoni Germańskiej miał większe doświadczenie. Miałem trochę czasu żeby przyjrzeć się broni i pociskom używanym przez zawodowych. Nie spodziewali się, że siedzę im na karku. Nie wiedzieli, że dzięki eTunowi znalezienie informacji na temat bliskich współpracowników było proste dla kogoś tak zdeterminowanego. Kiedyś znałem ich imiona i nazwiska. Byli przedstawieni w raporcie, który wysłałem do sędziego, ale dziś wymazałem ich z pamięci. Zresztą… nie chcę o nich już więcej wspominać.
Gdy tamtego dnia wróciłem z oddziału pocztowego wstąpiły w moje ciało nowe siły i nadzieja. Dopiero wtedy dotarło do mnie jak bardzo zaniedbałem Mayę, moją żonę. Kobietę mojego życia. Wieczorem około godziny 18:00 zabrałem się za przygotowanie kolacji po szybkim zamówieniu u Vincenta Rodrigueza. Od miesiąca mieszkał z Mayersami. A raczej pomieszkiwał, bo z tego co pamiętam był okropnie rozbiegany. Po wyjeździe dwóch starszych braci, przejął interes rodzinny. Kolacja miała być przygotowana na chwilę po 19:00. Nie sądziłem, że proste czynności i odpoczynek od dochodzenia sprawią mi tyle przyjemności. W głowię wciąż wyobrażałem sobie wielką satysfakcję z pomszczenia i wyjaśnienia zabójstwa Jeffa. Oczywiście w liście do sędziego Alfreda Morou opisałem sytuację, przypadki śmierci związane ze świadkami oraz moje obawy jeśli wróciłbym do kraju. Tym ostatnim chciałem zmylić trop najemników jeśli chcieliby mnie szukać w Eau Claire. W pracy poprosiłem Tamarę o kilka kodów przesyłkowych z Afryki i Europy. Były nieważne, ale na pierwszy rzut oka wyglądało to jak paczka z zagranicy. Myślałem, że rozegrałem to najwłaściwiej jak to tylko było możliwe.
Wracając do domu… na kolację przygotowałem najprawdziwszy filet z kurczaka (chwała młodemu Rodriguezowi) z ryżem w sosie pomidorowym i gotowanymi warzywami. Warzywa i sos były syntetyczne. No cóż… nie można mieć wszystkiego, ale zapach kurczaka pięknie roznosił się po całym domu. Przypieczony i polany sosem błyszczał na złoto.
Zbliżała się godzina 19:00 czyli zwyczajowa pora powrotu do domu Mayi z pracy. Równo o siódmej nie mogłem powstrzymać się z radości. Chciałem zobaczyć jej minę gdy weszłaby do domu i poczuła ten niesamowity zapach. Teraz gdy siedzę tu sam też uwielbiam go sobie przypominać. O 19:05 bałem się, że ostygnie. Przecież moje starania nie mogły się zmarnować. O 19:15 wstawiłem go znów do piekarnika. Trzy garści ryżu wrzuciłem do gotującej się wody. Maya nie lubiła solić, a i ja się odzwyczaiłem. Warzywa i sos były gotowe do nałożenia.
O 19:30 zacząłem coś podejrzewać. Wyciągnąłem ryż z garnka i coś sobie pomyślałem. Mój humor nagle znikł. Znajome uczucia, które gościły we mnie tego tragicznego dnia. Zacząłem się martwić. O 19:45 poczułem kurczaka. Nie ten sam cudowny zapach jak poprzednio. Zapachniało spalenizną. Uchyliłem drzwiczki piecyka. Duszący dym uderzył mnie w twarz. Zacząłem panikować. Otworzyłem drzwi domu żeby choć trochę wywietrzyć smród przypalonego jedzenia i rozejrzeć się wokół domu. Z bólem serca nasłuchiwałem syren samochodów stróżów pokoju, policji albo karetki. O 20:00 zapanowała zupełna cisza. Ludzie z przystanku rozeszli się do domów. Znów poczułem strach. Pobiegłem na przystanek, z którego Maya zawsze wracała. Pomyślałem, że może zasłabła w drodze. O 20:15 nadjechał przedostatni autobus. W tłumie wysiadających nie zobaczyłem Mayi. Pamiętam do dziś jak serce zatrzymało mi się na chwilę, bo myślałem, że i ją straciłem. Nie wiedziałem co robić i nie miałem do kogo się odezwać. Nie ufałem stróżom pokoju ani policji, a jedyny przyjaciel odszedł na zawsze. Obsesyjnie przyglądałem się każdemu kto przechodził obok mnie. Bałem się, że znaleźli jakiś ślad prowadzący do domu Jeffa i jego prawdziwych mieszkańców. W głowie dręczyły mnie myśli i drastyczne obrazy. Widziałem zmaltretowane ciała tamtych dwóch ochroniarzy i modliłem się w duchu by to samo nie przytrafiło się Mayi.
Nagle zza pleców usłyszałem znajomy głos i pytanie pełne zdziwienia. Maya stała tuż za mną. W ręku trzymałą materiałową torbę, z której wystawało trochę żywności. Zdecydowanie podszedłem do niej i mocno uściskałem. Nie chciałem jej wypuścić z rąk. Przepraszałem za ostatnie dni i obiecałem, że to się nie powtórzy. Jak wspomniała Twoja matka z początku myślała, że stało się coś strasznego. Sama zaczęła dygotać, ale już po dziesiątych przeprosinach wiedziała, że mięso z puszki przeleży jeszcze jedną kolejkę czułości na trawniku. Maya podejrzewała, że w taki sposób przechodzę żałobę. Każdy przechodzi ją na swój sposób. Po przyjściu do domu i przypalonym kurczaku wyjaśniłem jej co się ze mną działo. Po pierwszych minutach nie była zachwycona. Z godzinę tłumaczyłem jej co zbierałem gdy jej nie było w domu. Potem zobaczyłem w jej oczach lęk. Na szczęście jak wiesz trafiłem na cudowną kobietę, która przekonała się do moich racji. Chciałem by czuła się bezpiecznie więc nic nie wspomniałem o ochroniarzach i tym, że korporacja nadal mnie szuka. Chciałem wyjawić jej więcej po rozprawie, ale to wkrótce i tak straciło znaczenie.
W nocy oboje wyraziliśmy sobie czułość raz jeszcze i przyrzekliśmy, że takiej huśtawki nastrojów już nigdy sobie nie zafundujemy. Tak bardzo się myliliśmy.
Zdjęcie:
press 👍 and ⭐ z Pixabay
Podcast:
https://anchor.fm/dziennik-wintersa
lub
https://open.spotify.com/show/431SJfdws8C8xoiz6k18Vd
0 notes
zapach-melancholii · 6 years
Quote
Wiadomość o moim wyjeździe przyjęła bez odrobiny żalu. Byłem dla niej jak liść, który spada z drzewa jesienią, bo takie jest prawo natury. Ale czasem dziewczyny podnoszą z ziemi opadłe liście. Pomyślałem o tym proponując jej spotkanie po powrocie. Odmówiła...
(via @zapach-melancholii)
22 notes · View notes
Text
Bury Wilk
Część piąta
Do Zasiółka pojechał na siwej klaczce pozostawionej przez czarodziejkę Maritę. Miał na sobie starą, czerwoną kurtkę, naszytą pasami skóry i nabitą ćwiekami, wciągniętą na koszulę z niebarwionej wełny, skórzane, wzmacniane bokami spodnie, wysokie buty i ćwiekowane rękawice bez palców. Owinął się płaszczem, poplamionym i pocerowanym jak reszta jego odzienia. Tomira usunęła co większe plamy z krwi z kurtki i spodni, zaszyła rozdarcia i rozcięcia, zacerowała dziury. Pomagał jej w tym jak umiał. Prawdę mówiąc, cerował lepiej i chętniej od zielarki, ale świeżo pozrastana ręka odzyskiwała sprawność powoli i szybko się męczyła. Za to szwy Tomiry były mocne i proste.
– Uczyłam się tego na ludziach – powiedziała. – Proste szwy to węższe i ładniejsze blizny.
„Blizny” – pomyślał, po raz kolejny macając się po twarzy, rozcierając zmarznięty policzek, dziwiąc się odzyskanemu czuciu. Skóra zdawała mu się obca, nazbyt żywa.
Siwa klaczka przeszła przez otuloną welonem szadzi i mgły łączkę, weszła w pokryty szronem lasek. Prowadziła przezeń myśliwska ścieżka, wijąca się i wąska. Latem pewnie niknęła pod bujnym, leśnym runem, ale zimą prześwitywała całkiem wyraźnie spod zrudziałych i sczerniałych paproci, spod wyschniętych i oblodzonych kęp traw. Brzezinka, bezlistna i biała, stała w ciszy dookoła, a wiejący górą wiatr poskrzypywał jedynie gałęziami. Opadłe, przegniłe i przemarznięte liście chrupały cicho pod kopytami siwej, podzwaniały kółka munsztuku, poskrzypywała skóra uprzęży. Z pyska klaczki i z ust Eskela ulatywały pierzaste chmurki oddechu.
Eskel zamyślił się głęboko.
***
Wbrew temu, co rozpowiadał Jaskier, sławny bard i poeta, przyjaciel Geralta z Rivii, który z kolei był Eskelowi bliskim przyjacielem, druhem, niemalże bratem, blizny na twarzy Eskela nie powstały wskutek wielce nieszczęśliwego, acz romantycznego i magicznego wręcz zbiegu okoliczności. Nigdy nie było dziecka – niespodzianki, Deidre Ademeyn, księżniczki Caigorn. Gwoli ścisłości – Deidre istniała naprawdę, i naprawdę oskarżano ją o to, iż dotknęło ją tak zwane Przekleństwo Czarnego Słońca, albowiem przyszła na świat w czas zaćmienia i miała wskutek tego być mordującym na prawo i lewo potworem. Prawdziwie też Deidre wymknęła się z łap czarodziejki Sabriny Glevissig, która zamierzała dziewczynę pojmać i zgładzić, uprzednio poddawszy szczegółowej wiwisekcji. Spłodziła potem, owa Deidre, syna Niedamira, który zasiadł na tronie Caigorn i nie wsławił się niczym ponadto, że otruł własną żonę. Być może moc Przekleństwa Czarnego Słońca przeszła nań, czyniąc go potworem, a może, co bardziej prawdopodobne, władza zbyt szybko uderzyła mu do łba i przekonała o własnej nietykalności.
Jednakże ani Eskel, ani Geralt, nigdy nie mieli z Deidre do czynienia. Eskel nigdy nie ocalił od śmierci jej ojca i nie powołał się na prawo niespodzianki. Prawdę mówiąc, powołał się na to prawo wyłącznie raz, pod wpływem głupiego impulsu (i mocnego samogonu), a jego dzieckiem – niespodzianką, rzeczą, którą ocalony przez wiedźmina rycerz zastał pierwszą po powrocie do domu, okazał się czarny ogier imieniem Wojsiłek. Wojsiłek, szczęśliwie, nie nabawił Eskela żadnych blizn. Był pięknym stworzeniem pełnej, kaedweńskiej krwi, i nie ciążyła nad nim żadna klątwa.
Imaginacja Jaskra kazała Deidre Ademeyn okaleczyć Eskela, zaś z Geralta uczyniła męża opatrznościowego, który ocalił dziewczynę przed niechybną śmiercią i mękami z rąk okrutnej czarodziejki. Jaskier za czarodziejkami nie przepadał naówczas, mając je za niemiłe, już to wielce niemiłe, a historię Deidre wymieszał dokładnie z prawdziwą historią niejakiej Renfri, księżniczki Cryden, zwanej Dzierzbą. Renfri, i owszem, los zetknął z Geraltem, lecz historia ta była jeszcze mniej romantyczna od opowieści o Deidre, zaś zakończyła się krwawą jatką, po której do Geralta na długo przylgnęło miano Rzeźnika z Blaviken. Eskel Renfri nie poznał nigdy i był tego powodu wielce kontent.
Nie, to nie Deidre oszpeciła twarz Eskela. Ta historia była całkiem odmienną i nie pasującą do romantycznych ballad Jaskra. Nie było w niej księżniczki, choć był potwór. Potworów w życiu Eskela nigdy nie brakło.
***
Siwa klaczka pokonała brzezinę i wkroczyła stępa w cień wiecznie zielonych świerków i sosen, przetkanych jałowcem. Wiatr zaplątał się w igliwiu, zabłąkał, ucichł. Gdzieś krakały gawrony, szczeknął lis. Oddechy siwej i Eskela zdawały się niepomiernie głośne w ciszy lasu.
Eskel znów pomyślał o dniu, w którym nabawił się blizn na policzku.
***
Wspinał się wtedy wąziutką ścieżką przylegającą do stromej, skalnej ściany i wiodącą na grań. Szczyt zwano Redną Czubą, a grań nosiła miano Ornakowej. Poniżej, w kotlinie o tej samej nazwie, leżała wieś Jaworze, a we wsi czekała na Eskela Borówka Rohacz, starsza córka sołtysa, niezamężna, złotowłosa piękność, wioskowa artystka i wiedźma. Borówka Rohacz wpadła Eskelowi w oko ledwie pojawił się w Jaworzu, na granicy Aedirn w Górach Sinych, przywiedziony tam pustkami w sakiewce i zleceniem na harpie. Jaworze, rzecz niezwykła, dobrze żyło z okolicznymi krasnoludami i elfami, nie miało zatargów z żadną z sąsiednich wsi, ani osad, a do odległego Vengerbergu słało owcze skóry i kożuchy, oscypki i ludowe cudeńka rzezane w drewnie. Jaworzanie żyli sobie spokojnie, w miarę ubogo, lecz szczęśliwie, wypasając owieczki na halach, produkując serki, serdaki, kierpce, skórzane pasy, przędąc i tkając wełnę, a z wełny wykonując ciepłe getry, czapy, szaliki, koce i łapawice, w wolnych chwilach zaś tańcząc krzesanego i skacząc przez ogniska. Elfom, szczególnie tym wkurzonym, nie wchodzili w drogę, a z krasnoludami chętnie pijali okowitę i mieniali się towarem. Wszelkie konflikty załatwiali od ręki, za pomocą sztachet i sprzętu rolnego, idącego w ruch nadzwyczaj skoro, zaś na poważniejsze spory mieli siekierki, zwane „ciupażkami” od tego, że łacniej było nimi kogoś zaciupać, niż porąbać nimi drwa. Innymi słowy, w Kotlinie Ornakowej dawało się żyć. Jedynym, co mąciło spokój Jaworza były harpie. Harpii było tam pełno.
Ktoś, Eskel nie pamiętał już kto, nazwał harpie Dziewiczymi Orlicami, a pewne południowe królestwa miewały nawet harpie w herbach – pół ptaszydła, pół cud-panny o falujących włosach i perkatych cyckach. Ów ktoś, kto nadał im takie niewinno-drapieżne miano, jak również ten, kto postanowił wziąć je sobie za herb, ewidentnie w życiu nie widział prawdziwej harpii. Te nie miały falujących włosów, lecz skołtunione pióra, nie miały pięknych twarzy, lecz ostre dzioby, cuchnęły paskudnie, roiły się od pcheł, a ich cycki przypominały skórzaste worki, wiszące smętnie u po ptasiemu wysklepionej klatki piersiowej. Miały harpie rozłożyste skrzydła i umięśnione, sępie z wyglądu nogi, uzbrojone w potężne i ostre niczym brzytwy szpony. Rozmiarami przypominały przeciętnego  człowieka, a raczej niepomiernie chudą kobietę o wyjątkowo długich ramionach i korpusie. Były przy tym cholernie silne – jedno ścięgno i żyła. Dla wiedźmina pojedyncza harpia nie stanowiła poważniejszego wyzwania, ale ich stado, a zawsze atakowały stadnie, mogło paskudnie poszarpać i pokaleczyć. Harpie łapały i pożerały owce na halach, a były nie od tego, by ukatrupić i pastucha. Ich ofiarami często – gęsto padały dzieci, ale i dorośli, szczególnie samotni wędrowcy, nie byli przed nimi bezpieczni. Największym zaś problemem była kontrola ich populacji. O całkowitym wytępieniu szkodników można było jedynie pomarzyć, harpie bowiem upodobały sobie niedostępne szczyty i górskie granie, gdzie budowały swe gniazda, składały jaja i lęgły się na potęgę. Dzieworodne harpie płodne stawały się około drugiego roku żywota, znosiły od jednego do sześciu jaj rocznie, a ich jedynymi naturalnymi wrogami były drapieżne ptaki – orły, jastrzębie, kruki i pustułki – nie gardzące pisklakami harpii.
Eskel uważnie stawiał nogi na ścieżce dobrej dla kozic raczej niż ludzi. Przytrzymywał się występów skalnych, omijał rozpadliny i zerodowane wapienie, piął ku górze zręcznie i wprawnie. Już w Kaer Morhen, w górach kryjących wiedźmińskie Siedliszcze, upodobał sobie wspinaczkę; miał wrażenie, że góry były jego ojczyzną, że miał je we krwi. Nie odczuwał lęku wysokości, przeciwnie, lubił leciutki zawrót głowy, jaki wywoływało spoglądanie w dół, na świat maleńki i niemal niknący w odległości. Kondycję miał wiedźmińską, a ciało idealnie przystosowane do trudów wspinaczki – smukłe, ścięgniste, twarde jak skała. Pnąc się ku górze nucił pod nosem podsłuchaną w Jaworze piosenkę o owieckach idących percią i o ich zbyrcących dzwoneczkach. Nie skradał się, nie spodziewał się ataku. Z harpiami rozprawił się na wysokiej hali wiodącej ku grani. Użył wabików, by je przywołać, a potem wysiekł całe stado w rozmigotanym wirze stali, fruwających kłębach pierza i rozbryzgach ciemno-czerwonej posoki. Harpie były głupie, iście jako ptaszydła, ale instynkty miały zgoła odmienne. Zamiast uciekać przed wirującą pod nimi śmiercią, zamiast wzbić się w niebo i odlecieć tam, gdzie byłyby bezpieczne, atakowały z furią, raz po raz pikując ku ziemi. Większość z nich Eskel sięgnął mieczem, tnąc i rąbiąc ptasie kości, pozostałe postrącał aardem i igni, a opadłe na halę dobił sztychem miecza. Zostawił truchła na stoku, obiecując sobie, że wróci po cenne pióra i po dowód na to, że wykonał zlecone zadanie. Musiał wpierw dokończyć robotę.
Eskel nienawidził partaniny, a poza tym obiecał Borówce Rohacz, że przyniesie jej harpie jaja, albo kostki harpich piskląt. Borówka chciała ich użyć do wyrobu rozmaitego rodzaju apotropeionów – talizmanów, ochronnych wieńców, przewiązek, biżuterii i czego tam jeszcze, zaś Eskel chciał, by Borówka była szczęśliwa. Nawet nie w pełni szczęśliwa Borówka Rohacz uszczęśliwiła Eskela po wielokroć w ciągu jednej nocy, a kiedy wiedźmin wyobrażał sobie, jak będzie z Borówką absolutnie zadowoloną, zapierało mu dech i wzbierało w nim falą gorąca. Spieszył się do niej, nie mógł już doczekać się nocy, i pachnącej ziołami izby w jej chatce, chrzęstu słomy w wypchanym sienniku, zmieszanych oddechów, poruszeń, świeżego potu i śpiewnych pojękiwań Borówki. Dziewczyna była chętna i pełna entuzjazmu. Kiedy tylko Eskel wjechał do wioski, oko jej zabłysło. Wiedźmin był wysoki, smukły, szeroki w ramionach, a w biodrach wąski, półdługie, ciemno-brązowe włosy otaczały mu pociągłą twarz, a a gęste brwi i rzęsy kryły niezwykłe, jasne, zielonkawo-bursztynowe oczy. Wystarczyło, by się do niej uśmiechnął, a przepadła. Choć wyzwolona, artystyczna i wiedźmowata, nie była jednak Borówka puszczalską zdzirą, a za względy oczekiwała dowodów wzajemności. Wymiernych i trudno dostępnych.
Z westchnieniem Eskel zadarł głowę i popatrzył w górę zbocza. Znad skalnego występu sterczała osrana gałąź. Gniazdo znajdowało się bezpośrednio nad nim. Wytężył słuch i pośród zawodzenia wiatru posłyszał skrzek piskląt. Cienki i jakby blaszany, nieprzyjemny. Musiały ledwie się wykluć.
Porzucił ścieżynkę, która wiodła dookoła zrębu, i zaczął piąć się pionowo pod górę, wczepiając palce w szczeliny, opierając stopy na występach. Na samej górze przepchnął ramiona przez rosochate gałęzie wystające z wielkiego, nieporządnego gniazda. Podciągnął się, przełożył nogę przez jego krawędź i znalazł się w poskrzypującej konstrukcji, cuchnącej padliną i guanem.
Pisklaki były trzy – wszystkie nie większe od kury, a paskudne tak, jak tylko potrafią być świeżo wyklute ptaszyny. Albo i paskudniejsze, bo ich ciała były dziwacznie wydłużone, skrzydła, szyje i kadłuby łyse, ledwie pierzące się szarym puchem, oczy małe i dzikie, a dzioby nazbyt wielkie i rozwarte tak, że widać było całe ich wnętrze, a nawet gardło i przełyk. Na widok Eskela zaczęły drzeć się i kołysać głowami na cienkich, wyciągniętych szyjach. Być może wzięły go za mamę harpię i domagały się wyrzyganych kawałeczków mięsa.
Chociaż były paskudne, Eskel poczuł ukłucie litości. To były pisklaki – niegroźne i bezbronne.
„Za rok,” pomyślał gniewnie, „te niegroźne pisklaki przemienią się w harpiszony mordujące jagnięta i dzieciaki na halach. A za dwa lata każda z tych ptaszyn złoży własne jaja, z których wylęgną się kolejne harpie. To nie są ptaki, nawet nie drapieżne ptaki, ale potwory, post-koniunkcyjne hybrydy i, litość, czy nie litość, nie ma tu dla nich miejsca.”
Ukręcił małym harpiom łby, starając się zrobić to szybko, tak szybko, że nawet nie zdążyły się przerazić. Wpakował truchła do jutowego worka, troki worka przerzucił sobie przez ramię. Wyprostował się w gnieździe i rozejrzał po sąsiednich skałkach w poszukiwaniu innych gniazd. Zobaczył dwa kolejne i sapnął z niezadowoleniem, ponieważ czekała go kolejna wspinaczka – musiał zejść ze zrębu, pokonać piarżyste osypisko i wspiąć się na kolejny zrąb grani. Droga nie wyglądała na szczególnie bezpieczną, ale nie miał wyboru – wziął zlecenie i obiecał Borówce.
Zsunął się na kilka łokci poniżej opustoszałego gniazda, uważnie wyszukał oparcie dla stóp, przylgnął udami i brzuchem do skały, prawą ręką złapał się za jej występ, odgiął ciało i złożył palce lewej ręki do igni. Pogoda była piękna, deszcz nie padał od tygodnia, a gniazdo było suche. Zajęło się błyskawicznie i buchnęło ogniem i smrodem. Fala gorąca poczochrała włosy wiedźmina. Zsunął się szybko do piargu, zeskoczył, zabalansował miękko, czując kamyki osypujące mu się spod butów. Niczym linoskoczek, z rozłożonymi na boki rękoma przebiegł po piargu.
I usłyszał skrzek. Wściekły, ogłuszający, przypominający dęcie w blaszaną trąbkę skrzek harpii. Obrócił się błyskawicznie, wciąż balansując całym ciałem. Przeleciał po nim cień, ale nie widział harpii. Skryła się za występami skał. Eskel rozluźnił palce, już złożone do znaku, i sięgnął do rękojeści miecza, sterczącej mu znad prawego ramienia. Jedna harpia nie stanowiła dla niego zagrożenia, ale znajdował się w wyjątkowo niekorzystnym położeniu. Piarg był niepewny, sypki, gotów każdej chwili posypać się w dół skalną lawiną. Po obu stronach ziały przepaści – jedna bardzo głęboka, odcięta pionową ścianą, druga pełna ostrych odłamów kamienia. Przed sobą miał zrąb, na którym niczym ostrzegawczy sygnał płonęło gniazdo, za plecami inną, wysoką skałę, na którą nie miał szans się wspiąć atakowany przez potwora.
Cień znów przeleciał mu nad głową. Złowił wzrokiem znikające za skałą skrzydło. Miało odmienną barwę niż pióra większości harpii – choć ciemne, niemal czarne, mieniło się tęczowo. Eskel pozostał przy skale chroniącej mu plecy, wysunął przed siebie miecz, znalazł w miarę pewne oparcie dla stóp. Czekał z palcami lewej ręki złożonymi w aard. Kiedy nadleciała, uderzył znakiem. Chybił.
Była szybka. Była stara, wielka i okropnie szybka. Rzadko widywał takie, jak ona. Miała na sobie coś w rodzaju odzienia skleconego ze szmat, sznurków i kawałków drewna. Kiedy przeleciała mu nad głową poczuł ohydny odór gnijącego mięsa. Śmignęła go po twarzy długimi, sztywnymi, wystrzępionymi lotkami, skrzeknęła tak, że zabolały go bębenki. I zadzwoniła mu w głowie jakimś galimatiasem myśli, obrazów, koszmarów. Na tyle donośnie, by na moment się zawahał, opuścił gardę.
Wtedy uderzyła ponownie. Poczuł, jak jej szpony łapią go za bark, jak przesuwają się po nim, ześlizgują. Myślał przez moment, że nie zdołała go ucapić, ale potem poczuł najpierw pieczenie, a potem narastający ból i ciepło krwi wylewającej się na skórę. Szpony były ostre niczym noże. Przecięły skórzaną kurtkę, przecięły koszulę, przecięły skórę i mięśnie. Lewa ręka Eskela opadła, nagle ciężka i obca. Harpia nadleciała znowu, złożyła skrzydła, zapikowała, wyhamowała w ostatnim momencie, łopotliwie rozpościerając skrzydła, sięgnęła ku niemu szponami. Ciął mieczem, ale usiekł jedynie kilka piór. Harpia opadła niżej, wzbijając wokół nich cuchnący wicher. Sięgnęła dziobem, ale Eskel uchylił się i i dziabnął ją sztychem. Ostrze przeszło bokiem, płytko, pod pachą staruchy. Wrzasnęła, załopotała, uniosła się o piędź, uderzyła szponami. Uniknął ich, uciekając w piruecie. Kamienie posypały mu się spod butów, osypisko ruszyło w dół, na uderzenie serca, na jeden, paraliżujący ułamek sekundy, stało się płynne, ruchome, ale zamarło z grzechotem, ustało. Mimo to, Eskel stracił mgnienie oka na odzyskanie równowagi. Harpii to wystarczyło. Łomotnęła go skrzydłami przez plecy. Poleciał naprzód, w locie wykręcił ciało, ciął ją w poprzek piersi. Jeden z obwisłych cycków opadł jeszcze niżej, niemalże odrąbany, trzymający się jedynie na wąskim pasku skóry. Harpia wrzasnęła i zleciała na Eskela nie bacząc na miecz. Jej furia była przerażająca, pozbawiona logiki, rytmu i celu. Za wyjątkiem jednego – zabić, zniszczyć, zatłuc dziobem, rozszarpać szponami, zepchnąć w przepaść, zmiażdżyć na krwawą pulpę. Nieważna cena.
Przygnieciony krwawiącym i roniącym pióra cielskiem, Eskel runął na plecy, uderzając w kamienie zranionym barkiem i potylicą. Ręka z mieczem poleciała mu w bok. Skrzecząc jak darty metal harpia uniosła się uderzeniem skrzydeł, podciągnęła nogi i złapała wiedźmina w szpony. Eskel oślepł na chwilę, osunął się w cień. Poczuł, że odrywa się od ziemi, zaszamotał się, czując straszliwy ból po prawej stronie twarzy, głowy i szyi. Taki sam, jeśli nie gorszy ból zapłonął mu w prawym ramieniu. Szarpnął głową, czując, jak drze mu się skóra, jak płynie krew. Jednym okiem spojrzał w górę, potem w dół. Leciał, unosił się nad skalistymi zrębami, zawieszony w szponach harpii. Trzymała go teraz tylko za ramię, trzaskające bólem, wyrywające się ze stawu barkowego, drętwiejące. Poczuł, jak rękojeść miecza wysuwa mu się z palców. Krzyknął bezradnie. Z najwyższym trudem uniósł lewe ramię i spróbował uderzyć pięścią w nogę harpii. Potem składał palce do znaku aard. Nie wyszło. Jeszcze raz aard. Znów nic. Harpia krzyczała tak strasznie. Biła skrzydłami. Opadała. Wrzeszczała. Tracił przytomność. Palce. Sztywne, pozlepiane krwią. Ruch powietrza. Opadanie.
Igni.
Harpia stanęła w ogniu.
Ale go nie puściła.
Poleciała w dół, wyhamowując upadek rozłożonymi, napalonymi skrzydłami, wirując i koziołkując. Wicher zagwizdał, zagwizdał pęd.
Uderzenie...
***
Jeszcze dziś Eskel skrzywił się na to wspomnienie. Jeszcze dziś poczuł echo bólu, wspomnienie smrodu palącego się pierza, smak krwi w ustach. Wzdrygnął się lekko, poprawił w siodle Siwej, potarł palcami policzek. W lesie nadal panowała zimowa cisza, przerywana tylko odległym, ochrypłym krakaniem. Klacz pokiwała głową, zadzwoniła uprzężą, parsknęła cicho. Eskel poklepał ją lekko po szyi. Pomyślał, że mógłby pogalopować trochę, choćby dla rozgrzewki. Ścieżka była jednak wyboista, poprzecinana korzeniami, poznaczona lodem. A on wciąż pogrążony był w myślach.
***
Nie pomyślał, że to koniec. Nie odczuł nieuchronności śmierci. Uderzył w ziemię wciąż walcząc i natychmiast stracił przytomność.
Ocknął się po jakimś czasie. Wciąż był dzień, z zabarwienia światła sądząc, późne popołudnie. Eskel leżał na trupie harpii. Gdyby to ona wylądowała na nim, byłby martwy. Ptasie kości połamały się od uderzenia, przebiły skórę harpii, a gdzieniegdzie także i skórę Eskela. Jego kości były jednak całe. Chyba. Potwornie bolały go ramiona, kark i głowa. Widział tylko na jedno oko. Podnosił się i opadał na powrót na zapchlony, cuchnący zezwłok. W ustach miał krew i pióra.
Udało mu się odczołgać na bok od harpiego trupa. Skręcił się w suchych torsjach. Nie wiedział... Nie pamiętał...
Potem szedł w dół zbocza jakąś ścieżką. Nie miał pojęcia, jak się na niej znalazł. Słońce zachodziło, a góry rzucały głębokie cienie. Eskel szedł. Na ramionach miał ciężary, ciężary wbite w ciało, wżarte, promieniujące strasznym bólem. Każdy krok wtłaczał mu pod czaszkę, przez prawy oczodół, lodowatą włócznię bólu. Szedł, słaniając się i zataczając. Gdyby upadł, już by się nie podniósł. Dlatego szedł, przesuwał stopy, szedł i szedł, w dół, wciąż w dół – każdy krok niczym uderzenie, twardy, opadający, niezgrabny.
Przed nocą dotarł do Jaworza. Coś widać nad nim czuwało. Coś, co uprzednio zaniedbało obowiązki i pozwoliło mu spaść z nieba na twardą ziemię.
Przekroczywszy granice wioski i usłyszawszy pierwsze okrzyki zgrozy, wiedźmin położył się ostrożnie na drodze i stracił przytomność.
Potem widywał nad sobą twarze. Niewyraźne. Pojawiające się na tle belkowanego stropu.
Sołtys coś tam mówił, poruszając wyliniałym wąsem. Zielarz mamrotał i załamywał ręce. Borówka Rohacz płakała. Jakieś stare kobiety, blade i wyraźnie przerażone, poszeptywały do siebie nawzajem. Znów zielarz i jego mamrotanie, burczący monolog sołtysa. Borówka już się nie pojawiła.
– Ja tam nie wiem, jakżeście ten upadek przeżyli – powiedział Tumosz Rohacz, sołtys Jaworza. – Iście cudem uszliście z żywotem. Iście cudem.
Eskel chciał zapytać o Borówkę. Czemu nie przychodzi. Czemu go nie odwiedza. Nie pytał. Twarz miał opatuloną miękką wełną i szarpiami tak, że odsłonięty miał tylko kącik ust i jedno oko. Policzek bolał, bolała kość jarzmowa. Nos zapchany miał skrzepami krwi. Myśli rwały się mu w głowie niczym nici babiego lata. Nie wiedział... Nie pamiętał...
Borówka nie przyszła. Ale ktoś przyniósł dwie czaszki małych harpii, obrane z ciała, wygotowane, przez puste oczodoły nanizane na sznurki i ozdobione koralikami. Ktoś zawiesił je, bielejące w mroku, na krześle stojącym przy posłaniu Eskela.
Borówka nie przyszła, ale też nie zatrzymała dowodów wzajemności. Wymiernych i trudno dostępnych.
Kiedy wreszcie zdjęto bandaże i Eskel spojrzał w maleńkie, mętne lusterko zaoferowane mu przez jedną z pielęgnujących go babin, zrozumiał od razu. Nawet nie próbował pytać. Odebrał od Tumosza Rohacza, sołtysa Jaworza, mały mieszek brzęczący monetą, oznajmił, wbrew faktom, że czuje się już dobrze, wdrapał na siodło myszatej klaczy i odjechał ze wsi. Nie zobaczył już Borówki i nie pytał o nią.
***
Wciąż miał te nanizane na sznurki czaszki, rozmiaru małych makówek, dziobate, ozdobione czerwienią drewnianych koralików i puchem harpich piórek. Minął niemal wiek, ale Eskel miał je zawsze przy sobie, tak jak medalion z głową wilka. Czasami wiedźmin niemal wierzył w to, że medalion ostrzega go przed niebezpieczeństwem, a wykonany rękoma Borówki amulet go chroni.
Wiedźmak, mały, pręgowany kociak Eskela, uwielbiał się nim bawić.
***
W drodze z Górnego Aedirn do Kaer Mohren Eskel nabawił się gorączki. Ustępowała, wracała, ustępowała znowu. Twarz pod owijającą policzek chustą opuchła, spod założonych w Jaworze szwów sączyła się chłonka i ropa. Infekcja przygasała w konfrontacji z wiedźmińską wytrzymałością i medykamentami, potem rozpalała się na powrót. W Ard Carraigh Eskel zatrzymał się na kilka dni dla odzyskania sił. Kiedy zdawało mu się, że je odzyskał, pojechał dalej. Słyszał niepokojące pogłoski. Nad Gwenllech gorączka powróciła, na przełączy trzęsła nim tak, że obwisł w siodle i cudem tylko z niego nie spadał.
Ale wreszcie dotarł do Kaer Mohren.
I go nie rozpoznał.
***
Poznał jednak Zasiółek, wieś brudną i szarą, skrytą w lasach i wiecznej niepogodzie. Ściągnął wodze siwej klaczy. Stanęła, przytupując i parskając cicho. Eskel przyglądał się wsi. Zastanawiał się. Myślał o sołtysie Zasiółka i o Borówce Rohacz z Jaworza. Czekał, aż ucichnie w nim gniew.
2 notes · View notes
wrazliwy-ktos · 2 years
Text
~Bez Ciebie~
Bez Ciebie
przestrzeń blednie
kwiaty ogrodu więdną
jak moje serce
rozdarte wpół
jakby go mniej
z każdym dniem
zamglone powietrze
ciszy słaby szept
niemy ptaków śpiew
nawet echo milczy
gdy wołam imię Twe
pusty jakby dźwięk
bogów srogi gniew
gdy pada deszcz
krople jakby suche
zmywają słone łzy
które zostawiłaś mi
Słońce traci blask
cienia nastał czas
opadłe liście drzew
pustej ławki brzeg
wszystko traci smak
traci każdy sens
odeszłaś bez słowa
kradnąc cząstkę mnie
teraz wstanę i pójdę
nie wiem dokąd
nie wiem gdzie
Konstelacja myśli nieskończonych
6 notes · View notes
kronikin · 3 years
Text
We Jace You a Clary Christmas #2 - GDY WYBIJE PÓŁNOC
Dzwon w Instytucie zaczął bić, a jego donośny ton niósł się pod nocnym niebem.
Jace odłożył swój nóż. Był to zgrabny kieszonkowy nóż z kościaną rączką, który Alec podarował mu, gdy zostali parabatai. Stale go używał, więc pod jego dotykiem rękojeść uległa wygładzeniu.
- Północ – powiedział. 
Czuł obecność Clary siedzącej tuż obok niego, czuł jej oddech mieszający się z zapachem liści w oranżerii. Nie patrzył na nią, lecz przed siebie, na lśniący zielony krzew. Sam nie wiedział, dlaczego nie chciał na nią patrzeć. Przypomniał sobie dzień, w którym po raz pierwszy zobaczył rozkwitający kwiat. Siedział w tej właśnie oranżerii, razem z Alekiem i Izzy, a Hodge trzymał w dłoni kwiat – nauczyciel obudził ich tuż przed północą, aby pokazać im ten cud, roślinę rosnącą jedynie w Idrisie. Pamiętał, że zaparło mu dech w piersi na widok czegoś tak zaskakującego i pięknego.
Alec i Isabelle nie podzielali jego zachwytu nad pięknem niezwykłego kwiatu. Isabelle zaczęła nudzić się w tej samej chwili, gdy dowiedziała się, że roślina ma lecznicze, a nie śmiercionośne, właściwości. Z kolei Alec – nigdy nie był nocnym markiem – zasnął z głową opartą na ramieniu siostry. Jace martwił się, że z Clary będzie podobnie: będzie zaintrygowana, może nawet zadowolona, ale nie oczarowana. Chciał, żeby podzielała jego zachwyt kwiatem północy, chociaż nie potrafił powiedzieć dlaczego.
- Och! - wykrzyknęła Clary. Kwiat rozkwitał: przypominał nowo narodzoną gwiazdę, biało-złote płatki oprószone były jasnozłotym pyłkiem. - Zakwitają co noc?**
Jace poczuł ulgę. Jej zielone oczy błyszczały ze skupienia. Nieświadomie wyginała palce – zrozumiał, że robiła tak, gdy nie miała pod ręką ołówka lub kredek, którymi mogłaby uchwycić obraz przed jej oczami. Czasami żałował, że nie widzi świata takim, jaki był dla niej: niczym płótno, po którym można malować farbami, kredą, czy akwarelami. I czasami – kiedy patrzyła na niego, jakby rozkładała go na części przed malowaniem lub szkicowaniem, jakby dokonywała pozbawionej emocji analizy – omal się przy niej nie rumienił; było to dla niego tak dziwne uczucie, że prawie go nie rozpoznał. Jace Wayland się nie rumienił.
- Wszystkiego najlepszego, Clarisso Fray – powiedział, na co Clary się uśmiechnęła. - Mam coś dla ciebie.
Sięgnął do kieszeni i grzebał w niej przez chwilę. Kiedy wcisnął jej do ręki kamień z czarodziejskim światłem, zdał sobie sprawę, jak drobne były jej palce – delikatne, lecz silne, zgrubiałe od trzymania pędzli i ołówków przez wiele godzin. Zrogowaciała skóra łaskotała jego dłoń. Zastanawiał się, czy jego dotyk przyprawiał ją o szybsze bicie serca, tak jak to miało miejsce, gdy on jej dotykał.
Najwidoczniej nie, ponieważ odsunęła się i patrzyła na niego zaciekawiona.
- Wiesz, kiedy dziewczyny mówią że marzą o dużym kamieniu, nie mają dosłownie na myśli kawałka skały – powiedziała.
Uśmiechnął się, chociaż wcale nie miał takiego zamiaru. Co już samo w sobie było niespotykane; zazwyczaj śmiał się jedynie w obecności Aleca lub Isabelle. Wiedział, że Clary jest odważna już od pierwszej chwili, gdy ją zobaczył – weszła do magazynu za Isabelle, nieuzbrojona, nieprzygotowana, kierowała się przeczuciem, o które Jace nie podejrzewał Przyziemnych – jednak świadomość, że potrafiła go rozśmieszyć, nadal była dla niego miłą niespodzianką.
- To nie jest skała. Wszyscy Nocni Łowcy mają kamień ze Znakiem czarodziejskiego światła. Zapewni ci światło nawet w największej ciemności tego świata i innych.
Te same słowa skierował do niego jego własny ojciec, gdy podarował mu pierwszy kamień. Jakie inne światy? zapytał Jace, lecz jego ojciec tylko się zaśmiał. Istnieje więcej światów na wyciągnięcie ręki, niż jest ziaren piasku na pustyni, powiedział wtedy. Czasami Jace zastanawiał się, czy w tych światach istnieją inne wersje jego samego, czy w tych światach ma matkę i ojca, czy żyją, czy są smutni czy szczęśliwi, czy myślą o nim.
Clary uśmiechnęła się do niego i zaczęła żartować o prezentach urodzinowych. Jace wyczuł jednak, że szczerze się wzruszyła; ostrożnie schowała kamień do kieszeni. Kwiat północy zaczął już gubić swoje płatki przypominające błyszczące krople deszczu.
- Kiedy miałam dwanaście lat, zapragnęłam mieć tatuaż – powiedziała Clary.
Kosmyk rudych włosów opadł jej na twarz; Jace z trudem powstrzymał się, aby go odgarnąć.
- Większość Nocnych Łowców otrzymuje pierwsze Znaki w wieku dwunastu lat. Musiałaś mieć to we krwi.
- Może. Choć wątpię, czy Nocni Łowcy tatuują sobie na lewym ramieniu Donatella z Żółwi Ninja.
Uśmiechnęła się tak jak zawsze, gdy mówiła coś niezrozumiałego dla niego, jakby przywoływała czułe wspomnienie. Poczuł coś dziwnego – jakby strach, ale czego miałby się bać? Świata Przyziemnych, do którego Clary wróci pewnego dnia, zostawiając go razem z jego światem demonów i polowań, blizn i bitew?
Jace zrobił zakłopotaną minę.
- Chciałaś zrobić sobie żółwia na ramieniu?
- Chodziło mi o zakrycie blizny po szczepieniu na ospę. - Clary odsunęła rękaw topu. - Widzisz?
Jace zauważył na ramieniu jakiś ślad, bliznę, lecz widział też coś więcej: linię jej obojczyka, piegowatą skórę oświetloną złotą poświatą, tętno bijące na jej szyi. Widział kształt jej ust, lekko rozchylonych. Widział jej miedziane rzęsy, gdy spoglądała na niego. Niemal uginał się pod falą pożądania, której nigdy wcześniej nie czuł. Pragnął przedtem innych dziewczyn, oczywiście, i zaspokajał to pragnienie: zawsze myślał o tym jak o głodzie, potrzebie napędzającej organizm niczym paliwo.
Ale nigdy nie czuł czegoś takiego, jak w tej chwili – ognia w czystej postaci, wypalającego jego myśli, od którego drżały mu ręce. Odwrócił od niej oczy, żeby nie zdążyła zobaczyć w nich za dużo.
- Robi się późno – stwierdził. - Powinniśmy wracać na dół.
Spojrzała na niego zaciekawiona. Jace nie mógł oprzeć się wrażeniu, że jej zielone oczy mogłyby przejrzeć go na wylot.
- Czy ty i Isabelle… chodziliście kiedyś ze sobą?
Serce wciąż waliło mu jak oszalałe.
- Isabelle? - powtórzył. Isabelle? Co ona niby miała z tym wszystkim wspólnego?
- Simon się zastanawiał…
Nie podobało mu się, z jaką nutą w głosie wypowiedziała imię Simona. Jace nigdy wcześniej tak się nie czuł: nic nie wytrącało go z równowagi tak jak Clary. Pamiętał ich spotkanie w alejce za kawiarnią; chciał ją wtedy stamtąd zabrać, rozdzielić z ciemnowłosym chłopakiem, który zawsze był przy niej, chciał zabrać ją do swojego świata cieni. Nawet wtedy czuł, że jej miejsce jest w jego świecie, a nie wśród Przyziemnych, gdzie ludzie nie są prawdziwi, snują się jedynie w polu widzenia niczym kukiełki na scenie. Jednak ta dziewczyna, z zielonymi oczami świdrującymi go na wylot, była prawdziwa.
- Odpowiedź brzmi: nie. To znaczy, może przyszło nam to kiedyś do głowy, ale ona jest dla mnie prawie jak siostra. Czułbym się dziwnie.
- To znaczy, że ty i Isabelle nigdy…
- Nigdy.
- Ona mnie nienawidzi – stwierdziła Clary.
Jace omal się nie roześmiał; jak każdy brat, lubił przyglądać się sfrustrowanej Izzy.
- Po prostu przy tobie robi się nerwowa, bo zawsze była jedyną dziewczyną w tłumie adorujących ją chłopców, a teraz przestała być jedyna.
- Przecież jest taka piękna.
- Podobnie jak ty – odpowiedział odruchowo Jace i zauważył w Clary pewną zmianę. Nie potrafił niczego wyczytać z jej twarzy. To nie było tak, że nigdy przedtem nie powiedział dziewczynie, że była piękna. Ale nie potrafił sobie przypomnieć, żeby kiedyś nie zrobił tego z wyrachowania. Żeby było to przypadkowe. Żeby przez to czuł nagłą potrzebę udania się do sali treningowej, gdzie mógłby rzucać nożami, kopać i bić się z cieniami, aż padnie ze zmęczenia.
Clary tylko spojrzała na niego. Czyli czekała go sala treningowa.
- Powinniśmy wracać na dół – powtórzył Jace.
- Dobrze.
Nie potrafił odgadnąć po jej głosie, o czym właśnie myślała; jego zdolność czytania ludzi najwidoczniej go opuściła i sam nie wiedział, dlaczego. Światło księżyca wpadało do środka przez szklane ściany oranżerii, gdy z niej wychodzili. Clary szła z przodu. Coś pojawiło się przed nimi – przypominało błysk światła – i Clary nagle zatrzymała się i odwróciła, wpadając w jego ramiona.
Jace ją pocałował. Zaskoczyło go to zupełnie. Nie zachowywał się w ten sposób: jego ciało nie działało bez pozwolenia. Miał nad nim pełnię władzy, jak nad pianinem. W ustach Clary czuł słodycz jabłek i cukru, a jej ciało drżało w jego objęciach; była taka mała. Jace kompletnie się zatracił. Zrozumiał nagle, dlaczego pocałunki w filmach kręcono przy użyciu stale obracającej się kamery: nogi uginały się pod nim, więc przytulił ją jeszcze mocniej w nadziei, że go utrzyma.
Pogładził ją po plecach. Czuł jej oddech na swojej skórze. Clary wplotła palce w jego włosy. Przypomniał sobie chwilę, w której po raz pierwszy zobaczył kwiat północy. Pomyślał wtedy: to coś zbyt pięknego, by mogło należeć do tego świata.
Usłyszał powiew wiatru. Odsunął się od Clary i zobaczył Hugo siedzącego na gałęzi pobliskiego drzewa. Jace nie wypuścił jej z ramion, Clary stała z przymkniętymi oczami.
- Nie panikuj, ale mamy widownię – szepnął. - Skoro on tutaj jest, Hodge też musi być w pobliżu. Lepiej stąd chodźmy.
Clary otworzyła swoje zielone oczy i popatrzyła na niego rozbawiona. Czy po takim pocałunku nie powinna leżeć u jego stóp? Zamiast tego tylko się uśmiechała. Zapytała, czy Hodge ich szpieguje. Zapewnił ją, że nic takiego nie ma miejsca. Gdy tak trzymał ją za rękę, czuł przeskakujący z jednej dłoni do drugiej impuls elektryczny – jak to było możliwe?
Wtedy to zrozumiał. Wiedział już dlaczego ludzie trzymają się za ręce. Zawsze wydawało mu się, że chodzi o pewnego rodzaju zaborczość, jakby chciało się powiedzieć: To jest moje. Nic z tych rzeczy. Chodziło o utrzymywanie kontaktu. Porozumiewanie się bez słów: Chcę, żebyś była ze mną. Nie odchodź.
Chciał, żeby poszła z nim do jego sypialni. Ale nie to miał na myśli – żadna dziewczyna nie była w jego sypialni w tym celu. To była jego osobista przestrzeń, jego sanktuarium. Ale chciał, żeby Clary tam się znalazła. Chciał, żeby zobaczyła go w prawdziwej postaci, bez maski, którą zakładał przed całym światem. Chciał położyć się obok niej, wtulić się w nią. Chciał trzymać ją w ramionach, gdy ona będzie spać; zobaczyć ją taką, jaką nikt inny nie widział: bezbronną, śpiącą. Chciał na nią patrzeć i być widzianym.
Kiedy znaleźli się pod drzwiami do jej pokoju i Clary dziękowała mu za urodzinowy piknik, nie miał ochoty puścić jej dłoni.
- Zamierzasz iść spać? - spytał.
- A ty nie jesteś zmęczony?
Poczuł dziwny ścisk w żołądku, jakieś rozdrażnienie. Chciał przyciągnąć ją bliżej siebie, powiedzieć o wszystkim: o zachwycie, o nowo odkrytej wiedzy, o niepokoju i potrzebach.
- Jeszcze nigdy nie byłem bardziej rozbudzony.
Uniosła głowę, nieświadomie, a on pochylił się i ujął jej twarz wolną dłonią. Nie chciał jej całować – nie w takim miejscu, gdzie każdy mógłby im przeszkodzić – ale nie mógł się powstrzymać. Clary rozchyliła usta, przysunął się bliżej…
Dokładnie w tym momencie Simon otworzył drzwi sypialni i wyjrzał na korytarz. Clary odskoczyła od Jace’a, odwróciła głowę, a on poczuł się tak, jakby ktoś nagle zerwał mu plaster z rany. Simon coś mówił – wyrzucał z siebie potok wściekłych słów – i Jace przypomniał sobie wszystkie chwile, w których znalazł się w podobnej sytuacji. Całował jakąś dziewczynę w alejce za barem, a jej chłopak – lub nieszczęśnik, któremu wydawało się, że ma u niej szansę – patrzył na nich, jakby ktoś wyrwał mu serce z piersi.
Jace zawsze współczuł takiemu chłopakowi, ale ze swego rodzaju zdystansowaniem, jakby facet był aktorem odgrywającym scenę, w której łamano mu serce. Patrząc na Simona zdał sobie sprawę, że już nigdy więcej tak się nie poczuje. Clary skupiła na Simonie całą swoją uwagę, z żalem wymalowanym na twarzy. Zrozumiał, że w tej sztuce to nie Simon był tym facetem, który miał mieć złamane serce. Był nim Jace.
** Fragmenty dialogów pochodzą z książki “Miasto Kości”, w przekładzie Anny Reszki.
17 notes · View notes
queen-blance · 7 years
Quote
Wszyscy chcemy uciec przed bólem. W gruncie rzeczy próbujemy za pomocą rozumu i uczyć wsadzić to szczęście w taką formę, która będzie nam najbardziej odpowiadała. Postępujemy jak człowiek, który jesienią zbiera opadłe liście i maluje je na zielono, a potem próbuje z powrotem przykleić do gałęzi. Chyba nikt nie powie, że ro normalne? Za wszelką cenę usiłujemy płynąć pod prąd, jak łososie, i uniknąć tego, co i tak jest nieuniknione. Setki raz na własnej skórze przekonaliśmy się, że taka postawa nie ma sensu, a jednak nie dajemy za wygraną. Strategię nadziei i samo poszkiwanie nazywamy siłą napędową. Patrząc na własne życie, na wszystkie wysiłki, pobudki, jakie nami kierują, na naszą motywację, ludzi, których spotykamy na swojej drodze, powinniśmy zadać sobie pytanie: dokąd nas to doprowadziło?
Niemy śmiech - Heidi Hassenüller
4 notes · View notes