Hej
Budzik zadzwonił o 3 nad ranem. Ubrałam się, wypiłam kawę (brawo ja! Zapomniałam zabrać kubek z kabiny stąd brak kawki na drogę). Zapuściłam by ściągały się gale KSW dla taty, zjadłam pączka i pojechałam do roboty. Droga była przyjemna w końcu o tak pogańskiej godzinę rzadko kogo idzie spotkać na szlaku.
Zajechałam na bazę, rozpakowałam majdan i patrze w apke a tam znikło mi zlecenie. Było i nima! Magia kutfa… dzwonię do szefa. Podoba mi się fakt, że o każdej porze dnia i nocy, gdy pojawia się sytuacja kryzysowa idzie się do niego dodzwonić.
Tak jak przypuszczałam - anulowali nam ładunek. Po 10 min szef oddzwonił z planem. A jakim? Kutfa sprytnym.
O 8 miałam się stawić na amazonie, zostawić swoją naczepę i zabrać dwie inne na myjnie… nie żartuje! Spędziłam łącznie od 8 do 14:30 robiąc dwa kółka na myjnie xD później na dosłownie minuty doleciałam na Amazona w Łodzi. Cel: załadunek w Łodzi, rozładunek w Sosnowcu.
Udało się zrealizować plan. Wyjechałam dopiero co z Amazona i stanęłam sobie w pobliskich krzakach, aby odebrać odpoczynek dobowy.
Jak rozmawiałam z szefem ten przeprosił mnie, że poprzedni wyjazd robiłam same nocki. Stwierdził, że ten tydzień powinnam jeździć w świetle słońca. Odpowiedziałam, że ja tam lubię nocki - mniej debili kamikadze na drodze oraz łatwiej znaleźć miejsce parkingowe. Był zaskoczony i się uśmiał z mojego stwierdzenia. Ja wiem, że jestem na tzw ochronnym i zawsze podczas takiego stanu wszyscy starają się być zajebiści, abym na okresie próbnym nie wjebała kluczyków do baku karząc wszystkim się chędożyć… Jednak nie wiem… Atmosfera jest tutaj… spoko. Taka na luzie choć czas nieraz goni co pokazał mój dzisiejszy podjazd na załadunek 5 min przed oknem awizacyjnym. Nikt nie krzyczał, nie poganiał. Fakt faktem były pytania czy się wyrobie i jak to widzę, ale to było wypowiedziane tak lekkim, wyrozumiałym tonem. Chce wierzyć, że później, gdy przejdę na umowe na czas nieokreślony, będzie tak samo. Jednak tyle razy robiono mnie w wała, że ciężko mi o optymizm. Jednak staram się jak mogę może nie zaufać, ale zachować powściągliwość.
Kiedy położyłam się na drzemkę (miałam 3 godzinne okienko jak zjawiłam się na bazie i plany diabli wzięli) znów nawiedziły mnie koszmary. Kilka razy w różnych sceneriach kładłam zestaw do rowu… udało mi się też przestawić magazyn o kilka metrów, gdy w niego przywaliłam… conajmniej dwa razy też wrąbałam się w jakiś ślepy zaułek i musiał przyjeżdżać po mnie holownik. Pracowite miałam te dwie i pół godziny snu… Jak biorę leki na spanie (jestem wtedy „nieprzytomna” przez przynajmniej 6 godzin) nie nawiedzają mnie żadne sny. Muszę podmienić, że jestem z tych co zawsze o czymś śnią. Lubię sny, mniej zaś koszmary - zwłaszcza te, które dotyczą mojej pracy. Budzę się wtedy przerażona bo nie wiem czy to się wydarzyło naprawdę. Tak realne i szczegółowe są moje sny…
Jutro mam e wizytę u mojej pani doktor. Czuje się, że ją zawodzę tym, że znów jest źle choć było już dobrze… Płakać mi się chce bo wiem, że znów oblepia mnie ten mrok. Jak wychodzę do ludzi udaje, że jest super. Jestem wtedy otwarta, uśmiechnięta i serdeczna. Idę prosto starając się emanować pewnością siebie i profesjonalizmem. Udaje mi się to nad wyraz dobrze. Chciałabym taka być naprawdę a nie jedynie taką siebie kreować. Co z tego, że słyszę pochwały od obcych ludzi, że świetnie a wręcz znakomicie sobie ze wszystkim radzę skoro to tak jakbym była rozszczepiony na dwie osoby. Dwa różne oblicza….
Generalnie dziś nie było źle. Dobrze też nie, ale serdeczność napotkanych osób mi pomaga. Kolejny dzień gdzie wszyscy byli dla mnie mili. Może dlatego, że aż do porzygu staram się być pogodna? Choć przez tą chwile być normalna.
Jedzeniowo dziś:
Pączek, 3x kawa z mlekiem, dwie kiście winogrona (takie jak na zdjęciu czyli nie duże).
Ruchowo?
Było sporo chodzenia i nieco fizycznej siły (sześć razy rozprzęgałam i zaprzęgałam zestaw)…
Fali miesiąca: byłam przekonana, że kabel do ładowania zegarka mam w kabinie. Nie ma go. W domu również. Chochliki zapewne zarąbały. Jak dostanę kasę to kupię sobie kabelek i znów będę mogła napatrzeć się na bardzo niską ilość kalorii jakie spałam będąc w trasie.
18 notes
·
View notes
Dom Mavri. Tom I. Pałac bogów.
Rozdział XI
Sen
Kojarzycie ten film X-Men: Pierwsza klasa?
Tam była ta cała akademia Charlesa Xaviera dla mutantów. Wspominam o niej, ponieważ tak właśnie wyglądała druga siedziba Domu Mavri jaką miałam okazje odwiedzić.
Nie był to tak pokaźny zamek jak Wersal w Stanach Zjednoczonych, ale też nie można zarzucić tej wiktoriańskiej willi braku stylu. Właściwie to była śliczna, zadbana i bardzo angielska.
I też wejście do tego wymiaru nie było tak ekstremalne jak w przypadku Stanów Zjednoczonych.
Muzeum Beatlesów prowadziło do domu ogrodnika w Domu. A ogrodnikiem naturalnie był groźnie wyglądający olbrzym, który miał na imię Arnold. Na szczęście nauczyłam się nie oceniać książki po okładce i też w tym przypadku okazało się, że Arnold jest najsympatyczniejszym potworem we wszystkich wymiarach.
Na początku chciał nas nakarmić świeżo upieczonymi ciasteczkami z kawałkami czekolady i pysznie pachnącą herbatą grejpfrutową, ale oczywiście Giatros nie pozwolił nam skorzystać, bo misja... Mały wrzód na tyłku.
Ale tym razem miał rację, naprawdę nie mogliśmy zwlekać. Timmy nas potrzebował.
Grzecznie odmówiliśmy Arnoldowi i poprosiliśmy, żeby nas zaprowadził do Henry'ego Attwooda. Z chęcią nam pomógł.
Po drodze opowiedział nam o tym, że w dawnych czasach pracował dla Polemosa i nazywał się Igetis. Był jego pierwszym generałem i chociaż wstyd się przyznać, to prawie sprowadził na nasz świat zagładę. Ale na szczęście w porę Polemos się opamiętał za sprawą Agapi i zaprzestał wojny. Arnold widząc ile zła sprowadził na świat postanowił porzucić karierę wojskową i stał się tułaczem, który pomagał w odbudowaniu równowagi.
Zamieszkał wśród ludzi i uczył ich życia na Ziemi. Kiedy Mavri postanowiła stworzyć Dom odnalazła go i mianowała jednym ze swoich sług. Tym samym Arnold mógł przestać być tułaczem i znalazł swoje miejsce na świecie. Jako ogrodnik.
[…]
Po krótkiej wycieczce po Akademii Mutantów dotarliśmy do sali treningowej, która tak na marginesie też trochę przypominała tę z X-Menów.
My, w Stanach, mieliśmy ogromne tereny do ćwiczeń, mogliśmy się nauczyć walki w każdym klimacie i w różnych warunkach. Niestety bellatorzy z Wielkiej Brytanii nie mieli tego szczęścia i musieli pracować na symulatorach.
Jak się okazało, gdy ktoś wchodził do takiej kabiny znajdował się w zaprogramowanej rzeczywistości i musiał walczyć o życie, bo jakżeby inaczej. Ciekawe.
- O, tam jest Henry. Rozmawia z Somem. - powiedział Arnold.
Mój wzrok podążył za jego i zobaczyłam o kim mowa. Dosłownie szczęka mi opadła.
Znowu.
Henry Attwood był bogiem.
To znaczy nie dosłownie, był tylko w połowie bogiem. Och, pozwólcie, że wyjaśnię:
Był dosłownie najprzystojniejszym kolesiem na świecie. Wysoki, chociaż minimalnie niższy niż Timmy, z platynowymi włosami i zimnymi szarymi oczami przypominającymi burzowe niebo.
Wyglądał bardzo wyniośle. Wiedziałam, że jest arystokratą i synem króla bogów, ale jakby mi nikt tego wcześniej nie powiedział, to bym się sama domyśliła. Wręcz biła od niego królewskość.
Jednak muszę przyznać, że wyglądał też trochę wrednie. Patrzył na trenujących bellatorów z taką wyższością, jakby mówił „jesteś żałosny w tym co robisz i nawet mi ciebie nie żal”. Może byłam dziwna, ale trochę mnie to w nim pociągało.
Dopiero po krótkiej chwili przeniosłam wzrok na hipisa, z którym rozmawiał Henry i coś do mnie dotarło.
- Som?!
Troszkę przestałam nad sobą panować i podbiegłam do chuderlawego boga, po czym rzuciłam się na niego i przycisnęłam do najbliżej ściany.
Henry Attwood już chciał mnie powstrzymać przed zrobieniem krzywdy Somowi, ale nie zdążył. Instynktownie rozłożyłam Etymigorię i skierowałam jej grot w stronę piersi przystojnego chłopaka, żeby nie mógł podejść bliżej.
- Poznajesz mnie?! - zapytałam marszcząc brwi.
- Yyy, Cleveland? - zapytał bóg drżącym głosem.
- Nie, nie Cleveland, ty ospały smarku, Dubaj 2010. - odpowiedział Giatros podchodząc do mnie i położył dłoń na mojej włóczni żebym ją opuściła. - Dziecino jak zabijesz tego upadłego anioła z twarzą Adonisa, to nie pomoże nam w odzyskaniu Bellemore'a.
Giatros miał rację. Spojrzałam przelotnie na Henry'ego wiedząc, że nie mogę się za bardzo gapić, bo stracę wątek. Na boga ziemi, on nawet brwi miał idealne!
Zminimalizowałam Etymigorię, żeby na powrót stała się pierścionkiem, po czym wróciłam do Soma.
- Gwen Anderson, córka Tavo, ty ospały smarku. Masz coś co należy do mnie i chcę to odzyskać w tej chwili.
- Córka T-tavo? Och tak... pamiętam. - odpowiedział Som drżącym głosem.
- A ja nie pamiętam. I masz to zmienić. Już.
- Wiesz, nie chcę cię zasmucić, ale teoretycznie jestem bogiem, a ty NIE. Mogę cię zabić w dziesięć sekund. - uśmiechnął się Som wzruszając ramionami.
- Teoretycznie mój ojciec jest jednym z najpotężniejszych bogów jacy istnieją i bardzo się zdenerwuje kiedy się dowie, że taki dygoczący dudek zabił jego kochaną córeczkę. I jeszcze, teoretycznie wiem, że jestem bellatorem od jakichś dwóch dni, a już potrafię zrobić to:
Uniosłam lewą rękę w górę, po czym zacisnęłam dłoń w pięść i w momencie najbliższa ściana zmieniła się w kupę gruzu.
- Dlatego teoretycznie oddasz mi moje wspomnienia, albo teoretycznie zamienię tę budę w proch, a ciebie teoretycznie cisnę w ziemię tak głęboko, że nawet w królestwie umarłych nie będą słyszeć twojego zawodzenia. Więc jak, mamy umowę? - zapytałam ostro.
- Wystarczyło powiedzieć „proszę”. - przełknął głośno Som.
- Nie. - odparłam, po czym odsunęłam się od boga. - Panie G, Rod. Porozmawiajcie z Henrym. Wrócę za moment.
- Pewnie księżniczko ciemności. Jakby co to wołaj, a stary wujek Giatros skopie tyłek komu trzeba.
Spojrzałam jeszcze raz na Soma, który prezentował się wyjątkowo żałośnie. Chyba nie będę potrzebować pomocy mojego opiekuna.
- Chodźmy do mojego gabinetu, tam trzymam sny i wspomnienia. - powiedział cicho Som i ruszył przed siebie korytarzem.
Poszłam za bogiem, a na odchodne usłyszałam jak Henry Attwood pyta „co to za dziewczyna?!”. Chętnie mu pokażę w bliskiej przyszłości co jeszcze potrafię!
[…]
Gabinet Soma znajdował się na ostatnim piętrze w Akademii Mutantów, był dużym pokojem, który wyglądał jak królewska sypialnia.
Niczego innego nie powinnam się spodziewać po siedzibie kogoś, kto jest bogiem snów. Pewnie zbyt wiele tutaj nie pracował, tylko głównie spał. Albo może on pracuje tylko w czasie snu? Sama nie wiem jak to działało, ale za bardzo się nie interesowałam. Miałam ważniejsze rzeczy na głowie. Moje wspomnienia.
- Dalej, działaj. Nie mamy zbyt wiele czasu. - pospieszyłam Soma.
- Musisz chwilę poczekać. Zabranie wspomnień to pestka, ich przewrócenie chwilę trwa. Przede wszystkim muszę je znaleźć.
Przewróciłam oczami obserwując jak Som podchodzi do jakiejś dużej szafy, na której stały statywy z fiolkami różnej wielkości. Każda była starannie opisana i pływała w niej jakaś dziwna, podobna do oleju substancja.
- Przypominasz tatę. Nie tylko z wyglądu, ale też z charakteru. On również jest bardzo intensywny i załatwia wszystko strachem.
- Dziękuję.
- To nie był komplement. Powinnaś nad sobą trochę popracować. Być bardziej dziewczęca i przede wszystkim milsza dla ludzi i bogów. - spojrzał na mnie z lekkim przerażeniem.
- Szukasz właśnie moich wspomnień. Robisz to czego chcę, chociaż jesteś bogiem, a ja śmiertelniczką. Zastraszanie działa i sprawia mi przyjemność. Zdecydowanie będę tak dalej załatwiać swoje sprawy. - powiedziałam siadając na wygodnym fotelu w rogu pokoju.
Na szczęście Som wcale długo nie szukał fiolki z moimi wspomnieniami, a kiedy ją znalazł podszedł do mnie i mi ją podał.
Mój olej był koloru fioletowego. Nie był też tak gęsty jak w niektórych fiolkach. Pewnie była to kwestia tego, że wspomnienia zostały mi odebrane kiedy miałam zaledwie osiem lat. Logicznym się wydawało, że gęstszy olej to wspomnienia należące do kogoś znacznie starszego. A może nawet do jakiegoś boga.
- No to świetnie. Teraz działaj. - zachęciłam Soma.
- Jesteś tego pewna? Zabrałem ci wspomnienia na prośbę twojego ojca. Może miał rację, że nie powinnaś pamiętać wszystkiego co ci się przydarzyło.
- W tej fiolce jest wszystko, co wiem o mojej mamie. Więcej razy się nie powtórzę, Som.
- Ech... dobrze więc. Tak jak mówiłem, odzyskanie wspomnień nie jest takie proste jak ich zabranie. - zaczął. - Polega na tym, że zawartość tej fiolki wlewa się na oczy delikwenta, kiedy ten śpi. Ale - musi być ale, bo inaczej nie byłoby zabawy. Ale musi to zrobić osoba, która znała delikwenta. Inaczej wspomnienia nie wrócą, albo będą przekłamane. Nie dam rady wrócić ci wspomnień, chyba że znajdziesz kogoś kto znał cię przed ich oddaniem.
No oczywiście. Mam kontakt z nadludzkimi istotami, które rządzą światem. Mogą przenosić góry, wywoływać tsunami, burzyć miasta skinieniem dłoni, czy tworzyć własne magiczne wymiary. Szkoda tylko, że te istoty są niesamowitymi dupkami i nawet z najprostszej czynności muszą zrobić nie wiadomo jakie widowisko.
- Jesteś bezużytecznym bogiem.
Wstałam nie chcąc dalej się użerać z bogiem snów. Wiedziałam dobrze co teraz muszę zrobić, żeby odzyskać swoje wspomnienia. Znaleźć Timmy'ego.
Był on jedyną osobą, która znała Rosie, biorąc pod uwagę, że moja mama nie żyła. Czyli wszystko zataczało krąg, a na odnalezieniu mojego przyjaciela z dzieciństwa zaczęło mi zależeć jeszcze bardziej niż do tej pory.
- Zaprowadź mnie do pana G. i Roda. - nakazałam bogowi.
- Nie obwiniaj mnie za brak wspomnień. Ja nigdy nie chciałem ci ich zabrać. - powiedział na swoją obronę Som.
- Nie ułatwiasz mi też ich odzyskania. Dalej, jesteśmy na misji i goni nas czas. Więc dalej Som. Proszę. - uśmiechnęłam się sztucznie.
Bóg ciężko westchnął, po czym wyszedł ze swojego gabinetu i poprowadził mnie do „sali konferencyjnej”, gdzie trwały rozmowy z Henrym Attwoodem.
Nie wyglądało to dobrze.
Pan G. zaczął rzucać rzeczami, Rod siedział załamany przy stole z twarzą schowaną w dłoniach. A Henry... był piękny jak zawsze. Chociaż teraz przyglądał się całej scenie niewzruszony, ze skrzyżowanymi rękami i tą miną „nawet mi was nie żal”.
Usiadłam obok Roda i położyłam dłoń na jego ramieniu, żeby dodać mu otuchy.
- O co chodzi? - zapytałam.
- Henry nie chce nam pomóc. Powiedział, że nie opuści domu. - zaskomlał Rod żałośnie gestykulując.
- Co? Dlaczego nie chcesz nam pomóc? - spojrzałam pytająco na Henry'ego.
Rany, jaki on był boski. Aż mi się zrobiło gorąco, kiedy na mnie spojrzał, ale nie mogłam tracić twarzy i dobrego imienia. Byłam profesjonalistką!
Dobra, nie byłam, ale nadal wypadało trzymać fason.
- A niby dlaczego miałbym wam pomóc? - zapytał.
- Ponieważ chodzi o życie Timmy'ego, to znaczy Timothy'ego Bellemore'a, twojego kolegi z rady.
Henry prychnął.
- Bellemore. Cwaniak i zawadiaka, w szczególności jak się wdał w tatusia. Miejsce w radzie dostał fartem, a nie dzięki umiejętnościom i nie będę płakał jeśli zwolni je dla kogoś innego. Potrafiłbym wymienić całą armię, która bardziej się nada.
Teraz to byłam pod wrażeniem. Timmy i Henry byli jak ogień i woda, ale oboje mieli o sobie takie samo zdanie. Szczerze się nie lubili, chociaż nawet się nigdy nie poznali. Aż musiałam wybuchnąć głośnym śmiechem.
- Co cię tak bawi? - zapytał Henry.
- To po prostu bardzo zabawne, bo Timmy powiedział o tobie coś prawie identycznego. Tacy różni, a jeden i drugi to zarozumiały dupek z kompleksem przywódcy. - wstałam z miejsca i podeszłam do Henry'ego. - Słuchaj, aniołku, mój kumpel jest w niebezpieczeństwie. Jakaś wariatka uwięziła go w pałacu w chmurach i tak się składa, że jesteś jedyną osobą, która może nas do niego zaprowadzić. Kiedy Timmy będzie bezpieczny, to już nie będą mnie obchodziły wasze relacje, zrobicie sobie konkurs na długość penisa, czy co to tam robią faceci kiedy chcą się nawzajem upokorzyć, ale na ten moment odłóż na bok dumę i odwal swoją robotę jako wojownik.
Henry patrzył na mnie z uniesionymi brwiami, jakby pierwszy raz w życiu ktoś podniósł na niego głos. Może nawet tak było biorąc pod uwagę jego pochodzenie.
- Więc jak będzie?
- Dobrze. - odparł Henry.
- Co?! - jednogłośnie krzyknęli Rod i Giatros.
- Jest w tobie coś niezwykłego, Gwen Anderson. Pomogę ci, żeby odkryć czy mam w tobie wroga, czy przyjaciela.
Już miałam zacząć się cieszyć i iść odtańczyć taniec zwycięstwa z Rodem i panem G., kiedy Henry powiedział:
- Ale musisz spełnić jeden warunek. Pokonać mnie w walce sparingowej. Według moich zasad.
- Piękne dziecko, Gwen nie umie walczyć w sparingu. Nigdy tego nie robiła. - powiedział Giatros.
- Zrobię to. - odparłam.
- Więc mamy umowę. Jutro o świcie w sali treningowej. Jeśli wygrasz to od razu ruszę z wami do Dubaju, jeśli nie, to będziecie musieli znaleźć innego syna Orizantosa. - Henry uśmiechnął się wrednie, po czym odszedł.
Rany ten koleś był bajeczny, ale potrafił być też wrzodem na tyłku. Jednak nie miałam innej opcji, oboje dobrze wiedzieliśmy, że Orizantos nie ma innych dzieci. Jedyne co mi pozostało to zgodzić się, żeby uratować Timmy'ego.
- Mamy spory problem, dziecino. Ten książę z bajki nie tylko jest synem Orizantosa, ale również jego patronem jest Polemos, bóg wojny. Bije się pewnie tak dobrze, jak wygląda bez koszulki.
- To dobrze się składa, panie G., bo moją patronką jest Agapi.
0 notes