skończyło się rumakowanie - nie wiem co mi odbiło
29-08-2024
Nie wiem co mi odbiło. Odpaliłam się z powodu pierdoły taką złością, którą OD RAZU, przed chwilą, w czwartek o 10 rano, telefonicznie, wywaliłam na mojego chłopaka, że jak teraz o tym myślę to po prostu czuję jakieś ciary żenady. Nie wiem co mi odwaliło.? Szok. Te kilka minut temu czułam się tak, jakbym mogła wybuchnąć jeżeli nie powiem tego co mu powiedziałam (i w taki sposób jak mu to powiedziałam). Po prostu byłam zalana wściekłością. A teraz - emocje opadły i chcę się zapaść pod ziemię ze wstydu.
Chodzi o to, że pracuję sobie, wracam z kawusią do komputera, przez swój salon. I pod światło widzę, że młoda roztarła na podłodze swoje śniadanie (miała gotowane pałki kurczaka z warzywami - wyciągała je z miseczki i nosiła po mieszkaniu). No trudno. Mój chłopak ma zainstalowaną na komórce appkę do sterowania Alfredem - ja nie. Dlatego, aby nie roznosić tłuszczu dalej po mieszkaniu wróciłam do kuchni po papier do czyszczenia (ściągnęłam pierścionek zaręczynowy, położyłam go na blacie w kuchni), starłam resztki śniadania psa i przemyłam podłogę. A potem, nim zadzwoniłam do "operatora roomby" najpierw oczyściłam zbiorniczek robota, nalałam do odpowiedniego miejsca wody, zebrałam klamoty walające się po salonie (zabawki psa, ulotkę, skarpetki ofc) i zadzwoniłam - do będącego teraz w pracy - chłopaka z prośbą o włączenie Alfreda na nasz salon, bo właśnie przygotowałam podłogę do czyszczenia w tym pomieszczeniu.
On tylko szybko "okay, już go wysyłam" i rozłączamy się.
Ja wracam do kuchni po kawę, przy okazji włączam już wcześnie rano załadowaną pralkę, a potem wracam do swojego biura, do mojej porzuconej rozgrzebanej dokumentacji, siadam do kompa, słyszę uruchamiającą się kilka metrów dalej roombę... która zasuwa do sypialni. Ale dlaczego? I nim jakoś to przeanalizowałam dzieją się dwie rzeczy: a) zauważam, że kiedy poszłam po kawę i włączyłam pranie to mój chłopak dzwonił - mam nieodebrane połaczenie; b) słyszę jak Alfred krztusi się (jak się okazało) piżamą mojego chłopaka - bo sypialni przecież nie przygotowywałam do sprzątania, nic z podłogi nie podniosłam, więc Alfred elegancko wjechał w lniane spodnie, wciągnął ich fragment w gardziel, a potem wyszorował nimi przestrzeń pod łóżkiem.
No super.
Oddzwaniam do mojego chłopaka wyjaśniając, że nie słyszałam, kiedy wcześniej dzwonił i od razu dając znać, że z jakiegoś powodu Alfred pojechał do sypialni, gdzie teraz dusi się i krztusi piżamą pod łóżkiem (dziwny kink xD). Na to mój chłopak, że dzwonił właśnie by dopytać czy ma puścić Alfred tylko na salon czy na całe mieszkanie, ale jak nie odbierałam to stwierdził, że na całe. Wzdycham, że "no dobrze" - bo to w sumie okay, żeby umył wszystko. Tyle, że ja teraz muszę rzucić swoja robotę i lecieć sprzątać podłogi w całym mieszkaniu ratując torebki, wycieraczki i piżamy przed wciągnięciem przez roombę. Na to mój chłopak racjonalizuje, że lepiej by posprzątać całe mieszkanie - racjonalnie się zgadzam. Ale jeżeli chodzi o moje plany to rozwala mi robotę... Musze teraz rzucić swoją pracę i lecieć sprzątać... Zirytowana przypominam, że od razu prosiłam, aby puścił Alfeda tylko na salon. Mój chłopak na to, że przeprasza, ale tego nie zarejestrował, ale jednak lepiej by było umyć podłogi w całym mieszkaniu. A ja na to wzdycham zirytowana "no dobrze", wstaję z telefonem przy słuchawce od komputera, i zaczynam sprzątanie od przedpokoju dając jednocześnie info mojemu chłopakowi, że nie tak planowałam i że teraz zmieniam swoje plany, że oczekuje lepszej komunikacji, bo jakkolwiek jego punkt widzenia jest właściwy (fajnie posprzątać wszędzie), to ja też jestem w pracy. A on milczy i w końcu prosi, żebym jednak zaniosła Alfreda do stacji, puści go jeszcze raz tylko na salon. Ja już go zapewniam, że przecież i tak oderwałam się od pracy, i tak sprzątam W TEJ CHWILI, poczekaj chwilę i tyle, po prostu na przyszłość bierz pod uwagę moje wskazówki i granice.
A on, że widzi swój błąd, że fatycznie nie usłyszał, albo nie wziął pod uwagę tego, gdy mówiłam tylko o salonie. Że nie pomyślał, że zmienia mi plan dnia i odrywa od pracy, że faktycznie prosi mnie, abym wzięła Alfreda z sypialni i zaniosła do stacji. A on zaraz puści go tylko na salon.
No okay.
Tylko, że zboczeniec Alfred zdążył się udusić tymi lnianymi spodniami od piżamy i utknął pod łóżkiem w sypialni. Więc prosta czynność "weź Alfreda i zanieś do stacji" zmieniła się w "połóż się na podłodze i spróbuj dosięgnąć zboczeńca, a jak mimo napinania mięśni i stękania się to Tobie nie uda, idź do kuchni po kij od mopa, znowu połóż się na podłodze w sypialni i spróbuj wciągnąć robota kijem. Jak wyciągniesz to wyrwij mu z paszczy spodnie, zanieś brudne-spodnie-potraktowane-jak-szmatę do łazienki do kosza na pranie, cały czas trzymając Alfreda pod pachą, odnieś kij od mopa do kuchni i schowaj do szafki, cały czas trzymając Alfreda pod pachą, w końcu wróć do salonu i odstaw Alfreda do stacji, a potem wróć do kuchni by umyć ręce". Słowem coś co miało zająć tak mało czasu zajęło mi tyyyyyyyle czasu przez to niesłuchanie mojej prośby/instrukcji... Byłam tak zła. I tak zmęczona. Zrezygnowana. Chciałam tylko, żeby robot, który miał mnie odciążać w głupich obowiązkach po prostu przetarł podłogę. A skończyłam sama zaangażowana w sprzątanie, którego NIECIERPIĘ. I to nie dlatego, że tak wybrałam, tylko zostałam do tego zmuszona.
Jak wycierałam ręce, sfrustrowana, zaczęłam zgarniać rachunki z blatu do śmietnika i o mały włos nie wyrzuciłabym mojego pierścionka zaręczynowego, który leżał na drewnianym blacie i wtapiał się w tło. I przy tym coś we mnie wezbrało.
Bo mam ból dupy.
Podobna sytuacja: chodziliśmy za tym pierścionkiem kilka miesięcy. Żaden mi się nie podobał. W końcu zdecydowaliśmy się na pomniejszenie tego starego, tego "z historią".
Do złotnika poszliśmy we dwoje. Atmosfera była fantastyczna. Było fajnie. Byłam szczęśliwa. Czułam, że to wyjątkowa chwili.
Ale odbiór - mój chłopak dał mi pieniądze i kwitek. Zapytałam dlaczego nie pujdzie ze mną, a on na to, że lepiej, abym to ja odebrała, bo to moja ręka jest potrzebna do sprawdzenia czy pierścionek ma właściwy rozmiar, a nie jego. Poza tym on nie ma czasu, bo w tym tygodniu musi się przygotować do wizyty gościa (jego kuzyn był u nas) i z uwagi na zmianę tj. pracował do 17, więc miałby problem by wrócić przed zamknięciem zakładu złotnika. Więc tak racjonalnie lepiej, abym odebrała ten pierścionek sama.
No i racjonalnie się zgodziłam - argumenty brzmiały legit, to tylko RZECZ, ładna, ale rzecz.
Już jadąc po ten pierścionek czułam się W CHUUUUUJ samotna. Było mi smutno, jak nie wiem. Czułam strach i żal - jadę po swój pierścionek zaręczynowy do cholery, a czuję się samotna, mam żal, że w tej chwili jestem sama, boję się, że to oznacza, że w naszym związku dzieje się źle.
Jak weszłam do złotnika nie było lepiej - byłam 4 w kolejce, potem był jeszcze jeden pan za mną. Po kolei: jedna Pani przyniosła służbowo minerały i kamienie szlachetne do wyceny, zastanawiała się z Panem Złotnikiem jakie przeznaczenie będzie odpowiednie dla poszczególnych kamieni. Kolejny był pan z córeczką: mała wraz z tatem najpierw odebrali pierścionek, ocenili wspólnie czy im się podoba, a potem zachwyceni złożyli zamówienie na grawer wewnątrz pierścionka - dla żony i mamy. Pierścionek miał być jakąś niespodzianką na wyjątkową okazję. Córka i tata się raz po raz upominali, że to tajemnica i euforycznie wybuchali "ale mama będzie zachwycona!". Kolejna była młoda para - oddawali ślubne obrączki do zmniejszenia. Dziewczyna była bardziej ogarnięta w temacie, chłopak powtarzał, że "pierwszy raz te obrączki na oczy widzi, więc nie wie czy mu się podobają czy nie", ale z ekscytacją mierzyli obrączki, szukali właściwego rozmiaru. Żartowali. Było tak.. nie wiem, miło, intymnie? Przeżywali ten moment. Potem byłam ja - odebrać pierścionek zaręczynowy. A równolegle ze mną do lady podszedł drugi pan, też, aby odebrać pierścionek zaręczynowy. I nie wiem sama dlaczego tak czułam, ale czułam, że to nie ja, a przynajmniej nie ja sama powinnam ten pierścionek odbierać. Że to mężczyzna powinien ten pierścionek odbierać. Albo w ogóle ten, kto tak ważny symbol daje. Że on się oświadczał, on ten symbol prezentował - więc on powinien o ten prezent zadbać do końca... Tak, jak ja zadbałam o ten łańcuszek, który mu sprezentowałam, który się zniszczył i który mu sama, osobiści wymieniłam w sklepie na nowy. Z wyścielony, pudełeczkiem na biżuterię, z torebeczką. To są tylko ozdobniki. Pewnie. Ale też odczytuję to jako symboliczne, że mój pierścionek zaręczynowy był noszony miesiącami w jego portfelu, a gdy trafił do mnie to dostałam go w małej, białej, papierowej kopercie.
Takie to... bylejakie.
I było mi strasznie przykro.
Wychodziłam od złotnika, z pasującym złotym pierścionkiem na ręku, w sierpniu, w słońcu i ryczałam z połączenia radości i smutku. Rubin się skrzył w słońcu, a ja nie miałam się z kim tym dzielić, czułam się samotna potwornie.
Od razu, jeszcze w kolejce u Złotnika, napisałam do mojego narzeczonego, że TERAZ, czuję, że odbiór tego pierścionka w pojedynkę to był błąd i że jest mi przykro, szczególnie w otoczeniu tych ludzi czuję tym silniej, że nie chcę być tam sama. A on mi na to, że mogłam mu powiedzieć, że nie chcę pierścionka sama odbierać i jeszcze raz racjonalnie wyjaśnił, że on po prostu nie dałby rady odebrać tego pierścionka od Złotnika w ciągu najbliższych 2 tygodni.
Okay. Racjonalnie to ogarniam, widzę siłę tych argumentów.
Emocjonalnie - jest mi cholernie smutno i samotnie w sytuacji, która powinna symbolizować zawarcie wspólnoty i szczęścia.
Nie chcę tak.
I wyjaśniłam mu, że też chcę by ten pierścionek był jakoś ładnie zapakowany - nie byle jak. Potrzebuje czegoś do jego przechowywania... A on na to, że coś wymyśli. Mówił, że "coś wymyśli", jak zwróciłam mu uwagę kilka mc temu na to, że nosi niby "mój" pierścionek we własnym portfelu. Czy oby na pewno jest mój w takim razie? Czy może jego?
W sierpniu, po moim powrocie od Złotnika powiedział, że "coś pomyśli" w kwestii opakowania na chociażby odłożenie pierścionka, gdy myję się...
I dziś, po tej całej akcji z myciem podłogi przez roombę, jak prawie wyrzuciłam pierścionek zaręczynowy, który leżał byle jak na blacie kuchennym, między rachunkami coś we mnie po prostu WEZBRAŁO jak lawa. I chwyciłam za telefon, zadzwoniłam do mojego narzeczonego i niczym toxic-person wycedziłam mu na wkurwie, że właśnie o mały włos nie wywaliłam pierścionka zaręczynowego, bo nie mam na niego pojemniczka! I mogę sobie zaraz po taki pójść, do sklepu za 5zł, takiego z gąbeczką, żeby ten pierścionek odstawić jak myję ręcę, ale przecież to on miał to ogarnąć! I sama po ten pierścionek poszłam do złotnika i wkurwia mnie myśl, że mam też sama iść po pudełeczko. I że w ogóle pudełeczko to powinien był ogarnąć w maju, jak się oświadczał! Że odkładanie tego w czasie to lekceważenie - dla przykładu perfumy zamówił na 2 dni po pomyśle, że jakieś by się przydały, kanapę nową sprowadził do domu, razem z transportem w niecałe 5 dni, jak mu rzuciłam, że przydałoby się zmienić kanapę w mieszkaniu. I to wszystko w przeciągu ostatnich 2 tygodni! Że czuję się zła, smutna i samotna.
On na to przytoczył, że obiecał, że ogarnie to pudełko PO WYPŁACIE. Tego nie pamiętam. To znaczy nie tak nie było - po prostu tak dużo się dzieje, że nie pamiętam wszystkiego i mam na to poprawkę, dałam mu o tym znać. Ale nadal byłam zła, że prawie, że wyrzuciłabym ten pierścionek (idiotyczne - na niego byłam zła o to, bo nie dowiózł sprawy z pudełkiem na niego). Powiedział, że też mu jest smutno, bo stara się zrobić wszystko okay w temacie pierścionka, a co rusz mówię mu, że coś jest nie tak. I też jest mu przykro.
Potem zakończyłam rozmowę. Dalej wkurwiona i wciąż bez przestrzeni na pomieszczenie informacji, że mojemu narzeczonemu jest przykro. Myślałam wtedy tylko tym, jak jest przykro mi.
Minęło kilka minut.
To coś co mnie opętało ze mnie zeszło i dotarło do mnie co zrobiłam. Taki wstyd mnie zjadł! Przecież zadzwoniłam do mojego chłopaka, do pracy i opieprzyłam, że za mało się stara w kwestii pierścionka. Podniesionym głosem. W stylu "bo zupa była zasłona". Japierdole. Co za dno! Ciary żenady.
Zadzwoniłam do niego znowu - odebrał, ale tym razem nastawiony już bojowo, z głosem chłodnym. Przeprosiłam go za ten wcześniejszy telefon, że nie powinnam była dzwonić w tym temacie sama będąc w pracy, ani do niego będącego pracy. I że nie tak powinnam była mówić do niego, jak mówiłam. Za swoją komunikację przepraszam - powiedział, że ok. Mam nadzieję, że trochę zeszło z niego napięcie na resztę dnia.
Ale nie uważam, że to o czym mówiłam jest wyssane z palca. To jest we mnie.
Teraz próbuję opisać to co czułam i to sobie poukładać.
Nie wiem czy tak, jak chwilę się czuję teraz "zła, smutna i samotna"? Raczej nie. Faktycznie czułam się tak, jak odbierałam ten pierścionek u Złotnika. Czułam się tak wtedy, gdy dzwoniłam do mojego chłopaka przed napisaniem tego wpisu. Ale teraz, gdy to pisze tak nie czuję - widzę szerzej, wiem, że mu na mnie zależy. Po prostu przykro mi, że to wszystko co związane z formalizacją naszego związku takie "bylejakie" z jego strony się stało... Że jestem w tym sama. I być może trigeruje to we mnie odruchy z poprzedniego mojego związku. Kiedy im bliżej byliśmy, im bardziej zaangażowani, tym mój ex mimo deklaracji, że chce być razem, coraz bardziej się oddalał.
Ostatnio - dosłownie tydzień temu! - miałam nawet koszmar z exem. Krzątam się po mieszkaniu, przenoszę rzeczy, próbuję jakoś poogarniać stosy papierów. W śnie przerabiałam bieżące uczelniane projekty: segregowałam odpowiednie materiały do poszczególnych zadań. Oczywiście w śnie było mniej frustrująco, bo wszystko już "ruszyło", mogłam realizować kolejne zamierzenia. Po mieszkaniu krzątała się moja siostra z siostrzeńcem, a tata nosił jakieś pudła pomagając mi zorganizować materiały na wystawę na uczelni. I nagle mój chłopak - a w śnie byłam nie z moim obecnym narzeczonym, a z poprzednim chłopakiem - też złapał za jakieś pudło. Zdziwiłam się, że on mi w czymś pomaga (on mi pomagał tylko zanim oficjalnie "budowaliśmy związek", tylko jak się starał o bycie w związku, a gdy już związek był to nie pomagał, był chory od samej koncepcji zaangażowania w związek; mój obecny chłopak/narzeczony - przeciwnie, pomaga, jak tylko może, jest zaangażowany i fajny <3). Zapytałam go o co chodzi, a on na to, że właśnie się dowiedział, że właściciele mieszkania w którym mieszkamy wysłali nam wiadomość, że podnoszą nam czynsz (w realu coś takiego wtedy miało miejsce: w ciągu kilku ostatnich tygodni dostaliśmy wraz z moim narzeczonym wiadomość, że właściciele mieszkania podnoszą nam czynsz - pewnie to przerabiałam podświadomie we śnie). Ja mu na to "no, wiem", a on, że w związku z tym przemyślał nasz budżet i on się wyprowadza. Mi się usuwa grunt pod nogami w śnie, kręci mi się w głowie "Ty się wyprowadzasz? A ja?", a on na to, że to co ja zrobię to moja decyzja, że jakoś sobie musze radzić, że najlepiej być dorosłą i wziąć tą odpowiedzialność na siebie. Ja mu wykładam, że jesteśmy parą, że wynajmowaliśmy to mieszkanie razem i jesteśmy w tym razem, jak on to widzi? Tym bardziej, że wie, jaką mam sytuację finansową, czy tak powinien w ogóle myśleć człowiek będący w związku? Deklarujący, że mnie kocha i chce się troszczyć wspólnie o przyszłość? On już jest zimny i cyniczny, mówi frazesami "coś sie kończy, coś się zaczyna" i "musisz sie pogodzić z realiami" - nie mówi wprost, że to koniec związku, chociaż ja domagam się jednoznacznej odpowiedzi: czy zrywasz ze mną? Czy kończymy związek? Teraz? A on kluczy, że to najbardziej odpowiedzialna DLA JEGO BUDŻETU decyzja w obecnej sytuacji, że powinnam była to racjonalnie zrozumieć, że on zaoszczędzi mieszkając u matki. "A ja!?" - chcę wiedzieć, a on wzrusza ramionami "nie rób sceny!". Wyśmiewam go i nie pozwalam przejść z kartonem, który trzyma w ramionach. Oczywiście we śnie jednocześnie działam na "chcę zrozumieć dlaczego on tak mówi, jakbyśmy byli parą obcych ludzi, którzy od lat nie prowadzili wspólnego życia" oraz zarazem muszę walczyć o przetrwanie przerabiając tu i teraz, że "to koniec wszystkich wspólnych planów, koniec związku, nadchodzi NIEWIADOME, on po prostu pozbywa się mnie i związku, jak zbędnego balastu, będzie pieprzyć o odpowiedzialności, a sam ucieknie do jednego z mieszkań swojej matki, gdzie nie będzie musiał płacić, zarabiać, być odpowiedzialny, ale mi wmówi, że to mój brak zaradności życiowej sprawia, że nie stać mnie na opłacenie podniesionego czynszu za mieszkanie, który przed podwyżką i tak dzieliliśmy na dwie osoby..."
Obudziłam się z tego koszmaru.
Rozmawiałam o tym z moim narzeczonym - mówil mi wielokrotnie, że jesteśmy MY, w problemach to MY radzimy sobie, a nie "on" i "ja". Zapewniał mnie, że to co mi się śniło to nie jest coś co on mógłby zrobić.
I wierzę w to.
Ale tyle razy to przerabiałam z moim ex, że trudno mi czasem uwierzyć, że ludzie w kryzysie mogą działać inaczej...
Ech.
No i pewnie do tego jeszcze doszło to co było wczoraj: zauważyłam, że nie spędzamy miło czasu w mieście, jako para. Mamy tak dużo obowiązków i stresu, że brakuje czasu i okazji na randki po prostu.
Więc zapisałam nas na wspólne warsztaty. Dziś o 17:30.
Mówiłam to narzeczonemu w zeszłym tygodniu. Zgodził się na pomysł, na godzinę, na rodzaj aktywności.
A wczoraj wieczorem napisała do mnie organizatorka z prośbą o potwierdzenie obecności. Zapytałam partnera czy ok - po prostu formalność. Tak o tym myślałam.
A on na to, że nie wie czy ma ochotę i że zapomniał, że to ma być jutro (tj. dziś). Dodatkowo umówił się z kolegą na granie online. I jeszcze do tego jakieś inne powody. Coś z siebie wynika. No i zapomniał przecież, ma inne plany. Więc okay, trudno, każdemu się zdarza zapomnieć. Wzruszyłam ramionami i proponuję takie same warsztaty, u tych samych organizatorów i w tym samym miejscu, ale za tydzień. Na co mój chłopak odpowiada znużonym tonem, że też mu się nie chce, ale lepiej jednak w tym tygodniu niż w przyszłym. Zauważam, że nie musimy nigdzie iść, że to tylko propozycja... A on na to, że jednak to przemyślał, że widzi, że się staram, więc przełoży granie z kolegą na inny dzień i chętnie wyjdzie ze mną jutro.
Ale przecież się tobie nie chce - dziwię się. A on na to, że chce mu sie, bo ja chce zorganizować coś fajnego dla nas. A ja na to, że ostatnie 5 minut spędziliśmy na tym, że wyliczałeś listę jakichś innych planów i brak chęci, więc... nie czuję się wcale okay z tym, że on z łaski swojej pójdzie gdzieś. Żeby z łaski swojej być ze mną. A on na to, że wcale nie idzie z łaski swojej. Że chce iść i wszystko inne przełoży.
No jakoś tak tego nie czułam... Czułam to bardziej tak, jak typową rozmowę z moim exem - wszytsko z łaski swojej, a ja na końcu piramidy priorytetów...
A! I jeszcze: rozmową o warsztatach z wczoraj przebiegała jak rozmowa o wyłączeniu i ponownym włączeniu Alfreda z dzisiaj. Daję jasno znać o czymś, czuję się niesłuchana, bo on robi coś inaczej niż prosiłam, naruszając granice, potem wyjaśniam mu dlaczego prosiłam o coś tak, jak prosiłam (wkurza mnie to bo móglby zaakceptować o co proszę bez kwestionowania albo robienia po swojemu), aż w końcu stwierdza, ze zrobimy jednak tak, jak prosiłam... To wciąż i wciąż walka o swoje granice...
Zastanawiam się czy to faktycznie nawał stresu czy po prostu związek nam się rozwala, czy po prostu mamy jakiś trudniejszy okres. Bo kocham go.
12 notes
·
View notes