Text
przenosiny.
Po 5 latach korzystania z Tumblra uznałam, że pora na zmiany i postanowiłam przenieść Kociłapkę na witrynę przyjaźniejszą blogerom czyli WordPress.
Jeszcze nie wiem jak rozwiążę kwestię starej zawartości, której nagromadziło się całkiem sporo na Tumblrze. Póki co tam zostanie i będzie do znalezienia pod starym adresem. Możliwe, że będę przenosić stare teksty tutaj, albo nowe wrzucać tam. Zobaczymy…
A póki co przedstawiam nową „wordpressową” odsłonę Kociłapki!

#kociłapka#kocilapka#przenosiny#przeprowadzka#kociłapka.#kocilapka.#nowy tekst#nowy wpis#wpis#tekst#blog#blogowanie#bloger#wordpress#tumblr
0 notes
Text
7 miesięcy później.
Minęło 7 miesięcy od ostatniego wpisu. To sporo jeśli chodzi o nieobecność na blogu. Mimo wszystko to było 7 bardzo trudnych miesięcy, w których przyszło mi połamać sobie rękę, pokonać miesięczną sesję i co najgorsze, pożegnać na zawsze ukochaną osobę. W takich sytuacjach człowiek często zostaje zmuszony do tego, żeby się zatrzymać i przemyśleć parę spraw.
Kociłapka nie została jednak zapomniana i teraz kiedy wyrywam swój mózg z niebytu, w którym się znalazł mogę wreszcie oświadczyć, że powracana stałe i już niedługo pojawią się nowe wpisy! :)

#kociłapka.#kociłapka#kocilapka#kocilapka.#wpis#nowy tekst#powrót#śmierć#złamanie#sesja#7 miesięcy#7#blog#blogowanie
2 notes
·
View notes
Text
dlaczego przeszłość musi pozostać przeszłością.
Kiedy byliśmy dziećmi, życie nie dostarczało nam wielu generujących depresję problemów. Było proste. Z czasem mocno się skomplikowało…
Przeszłość przestała być tylko książkowym pojęciem, a stała się realnym tworem, który przez te wszystkie lata rósł razem z nami. Jak choroba, o której słyszeliśmy w dzieciństwie, a potem okazało się, że i nas dopadła...

Każdy na „dzień dobry” dostaje pustą walizę, do której z czasem dokłada swoje przeżycia. Z każdym rokiem jest ich coraz więcej i są coraz bardziej skomplikowane. Każdy ma jakąś przeszłość i to jest nieuniknione. Problem zaczyna się wtedy, kiedy ta przeszłość zaczyna nas terroryzować i czyni z nas swojego niewolnika, nie pozwalając ruszyć naprzód.
Pierwsza myśl, która się pojawia to „zapomnieć” o nie dających spokoju wspomnieniach. Niektórzy mają nadzieję utopić je w alkoholu, inni starają się zabić je kolejnymi, silnymi bodźcami . Czy to jest dobre? Moim zdaniem nie, bo to właśnie przeszłość nas kształtuje i sprawia, że dojrzewamy.
Ale dystans mimo to jest wskazany, więc jak to zrobić?
Najgorsze są pierwsze negatywne doświadczenia, bo je przeżywamy najboleśniej. Nie było nic wcześniej i tak silne doznania odczuwane po raz pierwszy przybierają charakter totalny. Zaczynamy postrzegać nasze życie głównie przez pryzmat tychże doświadczeń.
Sztandarowym przykładem jest pierwsza miłość. Wiele osób życie uczuciowe zaczyna od szczeniackich związków, opartych w dużej mierze na chęci pochwalenia się rówieśnikom. Nie padają wówczas żadne ważne słowa, może jakieś „kocham cię” bez przekonania, o ślubie na pewno nie myślimy – po prostu spędzamy sobie razem czas i jest fajnie. Może jakieś zauroczenie, ale bez szału. Traktujemy te nasze związki niby „poważnie”, jednak są one zazwyczaj przypadkowe i wkrótce ulegają rozpadowi. Co najwyżej pojawi się trochę łez, ale bez przesady…
A potem przychodzi ta idealna, pierwsza miłość. Pierwszy związek, w którym z kimś łączy nas chemia. Ta osoba staje się naszą pokrewną duszą, czujemy, że nas absolutnie rozumie. Spojrzenie wyraża więcej niż tysiąc słów. Pierwszy raz czynimy poważne deklaracje, a związek zamiast na miesiące przelicza się na lata, a w domyśle ‘na zawsze’. W końcu nigdy wcześniej się tak nie czuliśmy, prawda?
Ale nie wszystko złoto, co się świeci i zazwyczaj te pierwsze, poważne związki również się rozpadają. Po kilku latach okazuje się, że coraz więcej rzeczy „nie gra”. Opadło to silne zakochanie i wychodzi na to, że idealizujemy partnera, nasze potrzeby się rozmijają, a co gorsza, czujemy że, tak naprawdę męczymy się w tym związku. „Kocham cię na zabój, ale wolałabym żebyś…”, a dalej lista oczekiwań (najczęściej w obie strony). Zaczynamy dostrzegać, że pewne rzeczy wcale się nie zmienią. Związek zaczyna dogorywać, zanim się całkiem wypali, a próby jego naprawiania nie przynoszą większych skutków i z bólem dochodzimy do sytuacji rewolucyjnej gdzie „dół nie może żyć po staremu, a góra nie może rządzić po nowemu”.

W końcu, przy jakiejś okazji dochodzi do rozstania. Ktoś nie wytrzyma, jakiś poboczny wątek stanie się katalizatorem, dojdzie do poważnej rozmowy… W tym momencie czujemy, że to jest najwłaściwsza rzecz na świecie i że postępujemy mądrze, sensownie. Wracamy do domu zadowoleni, że „w końcu to się stało”. Ale nasz umysł był szprycowany przez kilka lat narkotykami w postaci silnego przywiązania, że w najbliższych tygodniach (a nawet miesiącach) funduje nam ostry zjazd…
Jak nowonarodzeni uczymy się od nowa życia jako single. Na zewnątrz udajemy twardzieli. W końcu odzyskaliśmy wolność, a zresztą nie można pokazać, że jest się słabym. Ale wewnątrz są zgliszcza. Emocjonalnie czujemy, jakby jakaś część nas umarła. Nasz mózg tego nie rozumie. W końcu osobie, z którą chcieliśmy się zestarzeć, teraz powiedzieliśmy „to koniec”. To czym, w takim razie jest miłość?
W dalszej perspektywie nie rozumiemy dlaczego, pomimo tego, że postąpiliśmy właściwie, czujemy się źle. Męczyliśmy się, a kiedy już jest po wszystkim, nagle okazuje się, że wcale nie jesteśmy tak szczęśliwi jak oczekiwalibyśmy. Nasza głowa nie współpracuje i przypomina nam różne piękne chwile, kompletnie pomijając te złe. Nie pamiętamy już tych momentów, kiedy czuliśmy się zmęczeni różnicami, które pogrzebały ten związek. „A pamiętasz kiedy” pojawia się w głowie pytanie i za piątym pełnym nostalgicznych wspomnień obrazem nasuwa się myśl „a może, to rozstanie to był błąd?”
Próbujemy zbudować coś nowego, i nawet jeżeli w nowej relacji jest chemia, to po jakimś czasie zaczynamy czuć się źle. Wpadamy co chwila w jakiś cykl tęsknoty za byłym partnerem. Mamy wrażenie, że on nas TAK rozumiał, że on TAK na nas patrzył, on wiedział, on nas znał. Zaczynamy porównywać obecnego partnera do byłego i odczuwamy zawód, a nawet irytację. Dlaczego on do nas TAK nie mówi jak ten poprzedni, dlaczego ma inne poczucie humoru, dlaczego on nie wie, co lubimy najbardziej.
Odczuwamy wyraźną różnicę. Co jest oczywiste, bo ludzie nie są identyczni. Jeśli miałeś psa, który kiedyś pożegnał się z tym światem, to czy myślisz, że następny będzie zachowywał się tak samo? Wcześniej nie mieliśmy żadnych podobnych doświadczeń, więc mamy mylne wrażenie, że ten pierwszy poważny związek jest wzorem dla każdego następnego. Tylko, że jak miarą dla następnych relacji ma być coś, co się rozpadło?
I pogrąża nas czarna rozpacz, odczuwana niczym agonia. Mamy wrażenie, że nie będziemy w stanie przeżyć już nic takiego, jak ten pierwszy związek. Na co dzień jakoś funkcjonujemy, ale kiedy zostajemy sami z myślami, zżera nas głęboki żal. Jest tym gorzej, im więcej rzeczy nam przypomina o byłym partnerze i jak wiele miejsc nadal „dzielimy” (np. mieszkamy na jednej ulicy, studiujemy na jednym wydziale). A nie daj Boże, jeszcze zaczniemy się widywać, bo przecież „rozstawanie się w nienawiści jest dla gimbazy”. Co innego cierpieć na odległość, a co innego stać twarzą w twarz i niestety ta ostatnia opcja uruchamia najwięcej wspomnień. Zwłaszcza dlatego, że w czasie przypadkowego (lub nie) spotkania, przez dwie czy trzy godziny tamta druga osoba nie zdąży zaprezentować swojego charakteru w całości, a przecież jak wiemy nie był doskonały. Kiedy spędzimy parę godzin w miłej atmosferze, momentalnie przypomną nam się dobre chwile, a nasz mózg znowu będzie starał się nas usilnie przekonać, że cały związek byłby taki. Zapominamy o tym co doprowadziło do jego nieuniknionego upadku, ponieważ prawda jest taka, że gdyby wszystko „rozgorzało na nowo” to po kilku tygodniach, wróciłyby też na nowo stare problemy i stare pretensje…
To wszystko dzieje się pomimo oczywistych dowodów, że tamta relacja musiała się zakończyć. Bo gdyby nie musiała, to trwała by nadal, a my nie szukalibyśmy „lepszego świata” w postaci nowej relacji, tylko robilibyśmy wszystko co możliwe, aby uratować tamten związek. Pomijam sytuacje kłótni, nawet burzliwych, które są następstwem chwilowej wściekłości. Piszę o rozstaniu „na poważnie” będącym wynikiem przemyślanej przez wiele tygodni/miesięcy decyzji, kiedy już się poddaliśmy i przyznaliśmy przed sobą, że „już nic więcej nie da się zrobić”.

Ale przeszłość mimo, że kształtuje nas i bez niej nie bylibyśmy tym kim jesteśmy aktualnie, w tym wypadku nachalnie stara się nam zaszkodzić, tworząc iluzje, wymazując to co niemiłe i idealizując partnera, przez co zaczynamy wierzyć, że był dla nas o wiele lepszy, niż to miało miejsce w rzeczywistości.
I pojawia się dylemat. Jak się odnieść do przeszłości skoro jest cenna i niszczycielska zarazem? Odpowiedź jest prosta - potrzebny jest dystans. Niestety, realizacja tego planu jest o wiele trudniejsza. Trzeba się nauczyć odkreślać przeszłość grubą krechą. Kiedy oglądamy stare zdjęcia, to nigdy nie powiemy, że jesteśmy tymi samymi ludźmi co wtedy, prawda? I tu trzeba postąpić podobnie. Stare związki, przeżycia, wspomnienia… wszystko musi być jak stare zdjęcia, które można czasem przejrzeć, ale nie determinują one tego co jest tu i teraz. Umieć „schować je do pudła”.
Trzeba przestać wiązać teraźniejszość z przeszłością. Oddzielić zdobyte doświadczenie od wspomnień. Nie patrzeć wstecz, ani do przodu, ale zakotwiczyć się w tym co jest obecne w danej chwili.

Za bardzo przyzwyczailiśmy się do kina pełnego dramatu. Gdzie ludzie potrafią pół filmu przeżywać swoje rozterki. Rozstają się i schodzą, mają depresję, albo traumę czy inne jeszcze zaburzenia psychiczne. Kiedy oglądamy filmy uczymy się, że prawdziwa miłość przetrwa wszystko. Owszem prawdziwa miłość, przetrwa wszystko, ale to życie weryfikuje, a nie partnerzy, którzy urządzają sobie sprawdziany i wystawiają ją na różne próby. Jeśli druga strona źle cię traktuje, a tobie to nie odpowiada, nie ma w tym głębszej filozofii. Oznacza to, nie mniej nie więcej tyle, że tylko jedna osoba wynosi jakieś korzyści z tego związku, ale to nie jest to. Tak samo jak nie ma drugiego dna w tym, że chemia się skończyła albo, że kochamy wyidealizowane przez czas wyobrażenie o byłym partnerze. Brzmi mało cukierkowo prawda?

W prawdziwym życiu, im więcej dramatów, tym gorszy związek. A prawdziwa miłość jest tak naprawdę nudna jak flaki z olejem (o tym pisałam tutaj).
Nie ma rady, trzeba się odciąć i zostawić przeszłość za sobą. Tylko tutaj nie przecinamy jednej nitki, ale cały gruby sznur, więc „rozwód” z przeszłością przypomina rzucanie palenia. I także w tym wypadku wielką rolę gra silna wola.
Nie można się odciąć po troszku czy w części, a każda chwila słabości zazwyczaj bywa bardzo boleśnie karana nawrotami smutku i wątpliwości. Ale jak to zawsze powtarzam „po deszczu zawsze wychodzi słońce”. I kiedy wspomnienia przestaną mieć wpływ na chwilę obecną, można zacząć nowe, lepsze życie…

#kociłapka.#kociłapka#kocilapka#kocilapka.#nowy post#nowy wpis#rozstania#związki#przeszłość#przyszłość#życie#relacje#partnerzy#byli partnerzy#bagaż#wspomnienia#ból#żal#rozpacz#retrospekcja
2 notes
·
View notes
Text
o przyzwoitości bez ości.
Początek nowego roku wiąże się z popularnym zwyczajem wymyślania sobie postanowień noworocznych, bo w końcu „nowy rok, nowy ja” i takie tam inne powiedzonka zachęcają do zmiany na lepsze.
W sumie czemu nie? Każdy powód jest dobry.
Schudnę, będę się uczyć, dam pieniądze na schronisko, przeczytam ileś tam książek... Opcji jest wiele dlatego ciężko czasem zdecydować.

Biorąc pod uwagę jak bardzo bombarduje nas się informacją, że stary rok się kończy, a nowy nadchodzi, mnie także po podsumowaniu minionego roku przyszła do głowy pewna refleksja…
Każdy z nas ma jakieś zasady, które mogą się oczywiście różnić, ale większość z nich jest wspólna.
Potępiamy zabójstwa, kradzieże, egoizm, cenimy sobie wierność, lojalność i prawdomówność. Chcielibyśmy żyć w świecie pełnym cnót… Niestety nie ma nic za darmo.
Większość z nas jest święcie przekonana, że poglądy jakie wyznaje są stałe i niekwestionowane. Wyciągany jest na podstawie tego wniosek „jestem w porządku”. Ale czy zawsze?
Nie jest to trudne mieć jakieś zasady i przekonania tak po prostu. Mogę tu i teraz sobie powiedzieć, że jestem empatyczna i pewnie przez jakiś czas nawet będę. Gorzej będzie jak moje poglądy i wartości zostaną poddane próbie. A takie każdy z nas przechodzi.
I w takich momentach przyzwoitość potrafi się obrócić nawet o 180 stopni. Nagle najgorsza podłość ma swoje logiczne wytłumaczenie. Bo ktoś chce postąpić egoistycznie, ale to nie jest uznawane społecznie, więc jego mózg wymyśla jakąś historyjkę, żeby usprawiedliwić swoje postępowanie.
Właśnie wtedy można zobaczyć ile warci są ludzie, których znamy, a w większości przypadków niestety bardzo niewielu na to zasługuje.
I choć niestety z wielką przykrością oraz sercem bolejącym stwierdzam, że więcej jest ludzi śliskich i niegodziwych niż tych prawych czy gotowych do poświęceń to niemalże wszyscy uważają się za ludzi honoru, wielkich wartości i na tej podstawie surowo osądzają innych. Mogą uważać kogoś za ścierwo, ale na siebie nigdy tak krytycznie nie spojrzą.
Później wyskakują kolejne powiadomienia na Facebooku. Piękne statusy o przyjaźni, miłości i potrzebie szczerości. Szczytne apele o pomoc dla niepełnosprawnych, chorych oraz biednych zwierząt. A ty sam niedowierzasz. Jak to? Czy im się wydaje, że naprawdę to wystarczy, żeby być wartościowym człowiekiem? Czy w ten sposób naprawiają swoje grzechy?

Czas na zmianę. Nikt z nas nie jest święty, ale każdy moment jest dobry, żeby to zmienić. To jest mój cel, idea, do której chcę zachęcić wszystkich, bo sama podjęłam tę walkę.
Dlatego życzę Wam w nowym roku, abyście nie spotykali takich osób, a moje postanowienie noworoczne, które proponuję każdemu to właśnie ta uczciwość. Żeby nie była tylko pozorem, ale prawdą.

#przyzwoitość#nowy wpis#nowy tekst#kociłapka#kociłapka.#kocilapka#kocilapka.#blog#lifestyle#prawda#źli ludzie#nikczemność#podłość#zdemoralizowanie#fałsz#zakłamanie#zaklamani ludzie#fałszywi ludzie#zło#złe życie#karma#be brave
2 notes
·
View notes
Text
polskiemu dziennikarstwu ostatnie pożegnanie.
Często słyszałam opinie o tym, że polskie dziennikarstwo schodzi na psy, ale znając upodobanie ludzkiego gatunku do generalizacji uznałam, że „nie może być aż tak źle”. Niestety dowiedziałam się, że właśnie może.
Ostatnio bohaterką polskiego dziennikarstwa stała się Pola Dwurnik. Zwykle nie przejmuje się ekscentrycznymi malarkami, ale postanowiłam sprawdzić czym ta pani tak się zasłużyła, że założono jej stronę „Beka z Poli Dwurnik”. Powodem powstania tej strony był jej felieton.
Dość długi felieton malarki można zawrzeć w jednym zdaniu: „Pola Dwurnik zjadła dobre śniadanie w kawiarni Bateau Ivre przy Oranienstrasse wraz ze swoim kochankiem.” Autorka postanowiła go jednak rozwlec czyniąc przy tym bardziej artystycznym i dramatycznym. W efekcie straciłam kilka minut poświęcając się lekturze opisu jak „w czeluść poimprezowego rozstroju skacowanej Poli Dwurnik i jej towarzysza wjechał lunapark” czyli „ogromny talerz kolorowych owoców, śmiejących się do nich szeroko znad białego jak śnieg jogurtu i chrupkiego musli oraz wesoło kręcąca się na nóżce okrągła taca zachwalająca błyszczące, różowe wędliny pachnące ziołami”.
W momencie, w którym felieton można by już skończyć autorka uraczyła czytelników kolejnym fantastycznym opisem zjadania zdobycznych „siedmiu lekko tylko nadkrojonych francuskich serów, jak siedem nie całkiem popełnionych grzechów”.

Nie wiem czy Pola Dwurnik czuła się źle po tak obfitym śniadaniu, ale ja po jego opisie owszem. Poza tym, że mogę to arcydzieło określić słowem „grafomania” to nie wiem czym ten tekst miał być. Niby felietonem, ale zamiast felietonu przypomina recenzję kawiarni przerobioną na fragment pseudoartystycznej książki.
C. stwierdziła: „Przynajmniej wszyscy o niej teraz mówią. Zyskała rozgłos. Może o to jej chodziło. Zawsze będą takie Pole Dwurnik.” Nie wątpię, że grafomania istniała, istnieje oraz istnieć będzie. Pytaniem jednak jest: jakim cudem ten „felieton” pojawił się na stronie wrocławskiej Wyborczej?
Wyborcza uznała, że zamiecie problem pod dywan jeśli zrobi z Poli Dwurnik męczennicę i ofiarę mizoginizmu (ach te piękne polskie tradycje!), ale czytelnicy, dzięki bogu, nie byli skłonni uznać jej za kolejnego Chrystusa.

Pamiętam ile było śmiechu kiedy CNN puścił na antenie (a propos inwazji rosyjskiej na Krym) mapę przedstawiającą Ukrainę, z której jasno wynikało, że stolicą tego kraju jest nic innego tylko Ułan Bator, a Słowiańsk umieścił gdzieś na Krymie. Szkoda tylko, że TVN24 nie jest bardziej kompetentny. TVN24, który już od dawna nie zajmuje się haute journalisme, nadal za takowy się uważa. Nawet dla wielu widzów komentarze na dole ekranu stały się sposobem przekazania matce, że nieopatrznie zamknęła nas na balkonie lub pozdrowienia kogoś (tak trochę jak dedykowane piosenki w radiu). Pomijając, że stacja prezentuje bardzo wąski zakres informacji ze świata to zdarzają jej się takie wpadki jak poniżej.

Mimo wszystko Tomasz Lis, skądinąd znany w świecie mediów, zaproponował remedium na staczające się polskie dziennikarstwo – portal NaTemat.pl. I faktycznie na początku było nawet ciekawie. Pisało wielu utalentowanych, młodych ludzi pełnych ambicji czy osób, które chciały wnieść trochę koloru do polskich mediów, ale wszystko co dobre szybko się kończy i tak od jakiegoś czasu portal publikuje sporo tekstów słabych, zawierających dużo błędów. Tak jakby ktoś je naprędce napisał, „bo coś trzeba opublikować” i w ogóle nie przeczytał.

Pomimo że wielu internautów walczy i wyraża oburzenie tak niskim poziomem dziennikarstwa oraz niechlujnością (o czym najlepiej świadczy strona "Cała Polska czyta dziennikarzom") to nietrudno jest znaleźć przyczynę królującej w mediach tandety.
Wystarczy poprzeglądać trendy według, których tworzy się posty na portalach uważanych za modne. Dużo artystycznych zdjęć, grafomańskich tekstów o przygodach po pijaku (np. dziki seks w klubowej toalecie, wszelkiej maści narkotyki czy konkurs rzygania na odległość). Od czasu do czasu wstawia się jakiś pseudointelektualny bełkot plus opis gdzie się było i co się jadło. I chociaż sama lubię „instagramować” swoje jedzenie czy oglądać ładne zdjęcia potraw (bo są ładniejsze niż zdjęcie czyjegoś postkomunistycznego podwórka, czy setnej, robionej pod kątem czterdziestu pięciu stopni „selfie”) to nie obchodzi mnie fakt, że dziennikarz/publicysta XY był w drogiej restauracji i fajnie było (żadnej informacji o cenach, niewiele propozycji kulinarnych, ale wnętrza też są fajne, nie?). W tym wypadku nic dziwnego, że Pole Dwurnik szturmują polskie media.

Wyborcza widocznie uznała, że śniadanie Poli Dwurnik po libacji zakończonej pijackim seksem będzie ciekawym zastrzykiem „świeżej krwi” w żyły, funkcjonującego od wielu lat już polskiego giganta dziennikarskiego. Zaczęto też zapraszać więcej celebrytów do telewizji, bo wiadomo, że nic tak dobrze widza nie ożywi jak energiczne „zajebiście” czy „ale się najebałam”. Wszystko na takim poziomie jaki jest akceptowany.
Bo i po co nam ambitne, rzetelne dziennikarstwo skoro można wszystko podać w formie zdawkowej, okraszonej zdjęciami wykonanymi przez IMIĘ NAZWISKO PHOTOGRAPHY. Po co interesować czytelnika/widza wyrafinowanym językiem skoro można dać po prostu szczyptę wulgarności?
Bo kto nie pamięta Kamila Durczoka?

Dużo w tym winy obecnej edukacji, która również schodzi na psy. Kształci dzieci oraz młodzież coraz bardziej szablonowo, a także w węższym zakresie. Dochodzi do tego jeszcze obrzydliwa indoktrynacja. Gdyż kształcenie tak jak i dziennikarstwo polega teraz na „odbębnianiu”. Zrób tak, żeby było widać, że jest, ale nie ważne jak. Dlatego niestety zmierzamy ekspresem w stronę codzienności, gdzie „kurwa” pełni rolę wysublimowanego epitetu, a wartością tekstu jest nie jakość tylko ilość znaków.
Polskie dziennikarstwo zdycha, choć jeszcze nie umarło. Karmi się nas tym na co przyzwalamy. Bo czy gdyby wszystkie media, które wymieniłam cieszyły by się małym zainteresowaniem, to czy nie wprowadzono by zmian?

A ludzie nie są głupsi niż kiedyś, tylko zostali nauczeni i dostali pozwolenie, by działać poniżej swoich możliwości. Może więc jest najwyższa pora, żebyśmy powstali jak gniewni klienci i zażądali takiej jakości mediów, jaka przystoi ludziom myślącym?
Chyba, że wolimy żeby karmiono nas tym co jest i „zataczać się niczym rower bez koła” (cytując Polę Dwurnik).
Aczkolwiek jeden bystry internauta zauważył, że „zataczanie się niczym rower bez koła” stoi powyżej rowerowych możliwości.

#Pola Dwurnik#felieton#Śniadanie przy Oranienstrasse#grafomania#dziennikarstwo#głupota#Polska#celebryci#dziennikarze#felietoniści#artyści#pseudo artyści#epidemia głupoty#epidemia debilizmu#debilizm#homo homini debilus est#kociłapka#kociłapka.#nowy post#nowy wpis#wulgrayzmy#amatorszczyzna
4 notes
·
View notes
Text
prywatne intymności.
Gdyby się przyjrzeć jak definiuje się prywatność czy intymność to sprawa wydaje się dość prosta. Sekrety, seks, wstydliwe (niekomfortowe) wyznania, słabości, błędy… Przede wszystkim chodzi o informacje, które społeczeństwo przyjęło sobie za „ściśle tajne” i niebezpieczne kiedy stają się jawne.
A co jeśli intymność i prywatność to o wiele głębsze pojęcia?
Ludzkie „wnętrze” (i nie mówię tu o flakach) trochę przypomina mi przestronny dom. Poczucie prywatności/intymności widać wtedy kiedy zapraszamy gości. Możemy ich wpuścić do kuchni, do salonu, jadalni. Pokażemy im toaletę „dla gości”. Jednak będziemy woleli żeby omijali nasze „osobiste” pokoje jak biuro, łazienkę, z której normalnie korzystamy, bibliotekę (wiem, że niektórzy o posiadaniu takowej wręcz niezdrowo fantazjują) i przede wszystkim sypialnię. Tak naprawdę to jeśli nikt nie przechowuje narkotyków czy zwłok, w którymś z tych pokojów to nie ma tam nic co mogłoby kogokolwiek zdziwić, a mimo to wolelibyśmy żeby te pokoje były dostępne jedynie zaufanym, bliskim osobom.
Ludzka prywatność jest jednak o tyle bardziej skomplikowana, że tak naprawdę nie da się jej opisać. Często zastanawiałam się co jest ze mną nie tak, bo to o czym ludzie nie chcą mówić (chyba że to ich naprawdę może pogrążyć) zazwyczaj jest w mojej opinii bardzo proste, banalne, a nawet wręcz oczywiste. Na szczęście o tym co jest intymne/prywatne nie da się opowiedzieć, bo w rzeczywistości naprawdę osobiste momenty, wydarzenia oraz odczucia wiszą w powietrzu. Nie można ich zobaczyć, ani ich opisać. Tylko poczuć.
Nic dziwnego, że mamy takie, a nie inne pojęcie prywatności/intymności skoro nasza kultura przede wszystkim opiera się na materializowaniu i nazywaniu rzeczy po imieniu. Związek uchodzi dzisiaj przede wszystkim za fizyczność i spędzanie razem czasu, a element intymności/prywatności często gdzieś umyka.
Intymność zazwyczaj zawiera się w bardzo codziennych sytuacjach. Kiedy o niej myślimy to wyobrażamy sobie dzikie sceny łóżkowe. I to prawda, że w tej sferze intymność oraz poczucie bliskości potrafią być ekstremalnie intensywne. Ale nie jest tajemnicą, że można iść z kimś do łóżka i wcale nie czuć nic takiego. Czasem wręcz zdarza nam się szukać bliskości w fizyczności, ale praktycznie zawsze to kończy się porażką, ponieważ bliskość to coś więcej niż zwykła zwierzęcość.
Wszystko jest zależne od relacji, która bierze się z chemii. Ta z kolei jest przewrotna i w 90% przypadków przeczy wszelkim prawom logiki. Często patrząc na jakąś szczęśliwą parę widzimy, że to dwa przeciwne bieguny. Ona jest bujającym w obłokach bananem zakochanym w modzie, okupującym Zbawixa z iPhone’m w każde popołudnie, on pragmatykiem (wyglądającym jak bezdomny), miłośnikiem fizyki i muzyki klasycznej. Pozornie pochodzą z dwóch różnych planet, ale z nikim innym nie stworzyliby tak zgranego duetu jaki tworzą ze sobą. Jak to mówią „przeciwieństwa się przyciągają”.

O chemii nie można decydować. Ona albo jest, albo jej nie ma, a próby jej kontrolowania są równie kuriozalne co uznanie, że człowiek ma władzę nad żywiołami. Ale bez tej chemii nie ma mowy o stworzeniu intymności.
I jeśli ludzie pasują do siebie to każda chwila będzie intymna. Zwykła poranna kawa, czy wieczorne mycie zębów. I najlepiej świadczy o tym fakt, że to są właśnie te momenty, które najbardziej zapisują się nam w pamięci. Przy rozstaniu to właśnie one rzucają nas na kolana i powodują, że chcemy zapomnieć wszystko co przeżyliśmy.
Niektórzy się boją, że ktoś się dowie, że z kimś się spotykają, a nawet sypiają. Inni się boją, że ktoś coś o nich powie, że kogoś nie lubią, albo że mają jakieś gulity pleasures. Definiują bliskość jako zrobienie czegoś (zwłaszcza ukochali sobie tajemniczość). A intymności nie da się „zrobić” ani „wypowiedzieć”. Nie da się jej też określić. Gdybym miała ją jakoś opisać to najbliżej (sic!) byłoby stwierdzenie, że to „umiejętność intensywnego przeżywania z kimś codzienności”. I teraz tylko czasem się zastanawiam co jest gorsze… czy to, że ktoś był ze mną blisko i „uciekł z tym” czy to, że się któregoś dnia będę żyć z osobą, której obecność będzie mnie tylko i wyłącznie drażnić…

#kociłapka.#kociłapka#nowy tekst#nowy wpis#doświadczenie#związki#relacje damsko-męskie#emocje#relacje#miłość#kobiety#mężczyźni#partnerstwo#prywatność#intymność#życie#uczucia
5 notes
·
View notes
Text
pensjonarki.
Pomimo, że ludzie to nie zwierzęta i różnią się od siebie, to zdarzają się pewne zestawienia cech osobowości, które się powtarzają przez co powstają typy ludzi, które możemy lubić, albo i nie.
Niech Ola i Ula lubią różne rzeczy, jedna niech będzie ułożona, druga szalona, jedna infantylna, a druga dojrzała, ale będą mieć takie cechy, dzięki którym mogłyby się zjednoczyć i maszerować pod jednym sztandarem.
Dzisiaj opowiem Wam o typie, z którym miałam nieprzyjemność zetknąć się kilka razy i za którym mocno nie przepadam, czyli o „pensjonarkach”.
Ten typ reprezentują raczej dziewczyny, ponieważ mężczyźni chyba wolą załatwiać osobiste sprawy wprost, a poza tym o wiele bardziej szanują tzw. „bro code”, co między dziewczynami nie zawsze funkcjonuje, a już zwłaszcza w przypadku pensjonarek.
Kim są więc „pensjonarki”?
Na pierwszy rzut oka wydają się miłymi dziewczynami o pobożnych życzeniach, dobrym serduszku i wielkich ideałach. Zazwyczaj szare myszki. Każda z nich szuka szczęścia, miłości, akceptacji i uważa, że przyjaźń to magia. Trochę jak małe dziewczynki, które marzą o księciu z bajki i wiernych dwórkach. Piękna historia…
Niestety prawda jest taka, że czasu nie da się oszukać i choćby się bardzo chciało to dorastanie jednak postępuje (choćby minimalnie) i odciska swój ślad na charakterze tych dziewczątek.
Bo można nosić sukieneczki w falbaneczki, plątać włosy w dwa kucyki i dalej szukać księcia z bajki, który nie pije, nie pali oraz nie przeklina, ale nie da się ominąć faktu, że wraz z dorastaniem kształtują się pewne rzeczy. Poza seksualnością rozbudza się jeszcze coś co powoduje, że przekraczając któreś „naście” czujemy pewną presję, że powinniśmy mieć już przyjaciół, życie towarzyskie i przede wszystkim chłopaka i/lub być dostrzeżeni w jakimś gronie.
Nie inaczej dzieje się w przypadku pensjonarek, które choćby chciały udawać, że mają po 5 lat, to jednak zaczynają czuć jak dojrzałe kobiety. Niestety jest to żyzna gleba dla sporych dawek makiawelizmu krążących po ich (zazwyczaj dziewiczych) ciałach lub desperacji, które zamieniają je w ludzkie niewypały.
Oczywiście, że jest miło. Nawet bardzo. W końcu kogo by nie przekonało takie dziewczyniątko, które chce czynić dobro, ratować świat, kochać i zaprzyjaźniać się do upadłego? Ale tak samo miło jest w Kambodży. Piękne widoki, miła temperatura, ale cały teren jest zaminowany. Wystarczy pójść nie tam gdzie trzeba i bum! Wracamy do domu bez nóżek.

I podobnie się dzieje w przypadku pensjonarek. Żadna ofiara nie jest zbyt duża, by ją ponieść kiedy na horyzoncie pojawia się większy (upragniony) cel. Przyjaciele, rodzina, a nawet własne przekonania czy ideały – wszystko przestaje nagle mieć znaczenie.
Okazja zazwyczaj spada niespodziewanie, ale kiedy już się pojawi to nigdy nie wolno jej odpuścić. Nierzadko trafia się dzięki koleżance, która lepiej odnajduje się w towarzystwie, albo w męskim gronie.
Ich determinacja jest naprawdę godna podziwu, bo bez słowa są w stanie spalić za sobą wszystkie mosty. Jak zombie pozbawione jakiejkolwiek kontroli nad sobą albo wygłodniałe psy, którym rzucono krwiste steki.

Te bardziej wyrachowane nigdy się nie tłumaczą (nawet jeśli ich misja się nie powiedzie), te mniej „stalowe” w przypadku fiaska odczuwają wyrzuty sumienia i na kolanach z błagalnymi oczami recytują „wybacz mi, ja nie chciałam” w nadziei, że tę sytuację da się jakoś „odkręcić”. Przy czym sumienie odzywa się jedynie wtedy, kiedy „coś nie wyszło” i „pensjonarka” została się z niczym. W gratisie można dostać nawet najgłupsze tłumaczenie jakie się w życiu słyszało. Ale jak już wspomniałam, zanim do tego etapu w ogóle dojdzie, najpierw spalą wszystkie mosty bez mrugnięcia okiem…
Skąd się biorą takie dziewczyny? Żadna filozofia!
Niska samoocena potrafi zdziałać cuda. Choć mówią, że mózg wyłącza się nam na testach albo kiedy się zakochamy, to jednak istnieje jeszcze ten trzeci, równie silny czynnik.
Osoby z niską samooceną czują, że cały świat to taki nieśmieszny żart stworzony specjalnie po to, żeby ich pognębić. Natomiast szczęście jest dla nich towarem reglamentowanym. Przy czym wierzą, że tak samo jak w PRL-u przy wydawaniu kartek obowiązuje podział na „równych” i „równiejszych” wobec życia.
Ale jak głosi mądre przysłowie „czasem świeci słońce, a czasem pada deszcz”. Pojawia się i w życiu pensjonarek taki dzień kiedy poczują się bardziej akceptowane (czy to przez kogoś o wysokiej pozycji ew. ważnego w społeczeństwie czy przez faceta), co będzie równoznaczne ze złapaniem boga za nogi.
I wtedy nawet najbardziej zahukana, nieśmiała czy pobożna dziewczyneczka poczuje się wszechmocną królową całego świata. Władza to niestety często krwawa zabawa, więc „królowa” zdaje sobie sprawę, że pewne ofiary będą musiały być poniesione, ale za to jaka nagroda…

Ale jak większość z Was pewnie wie… karma to straszna suka. Koniec końców pensjonarki stają się zazwyczaj narzędziami w rozgrywkach damsko-męskich między jakąś parą, albo między koleżankami. Ewentualnie grają rolę pocieszycielek, które podbudują podniszczone ego. Większość z nas w końcu chciałaby być bogiem i mieć własnych wyznawców, którzy gotowi są nam zlizywać wszystko ze stóp. Stety lub niestety tacy „wyznawcy” to nie są ludzie, których chcielibyśmy zatrzymać przy sobie i być z nimi blisko. Są po prostu zabawkami używanymi do momentu, kiedy się znudzą lub nie będą przynosić więcej korzyści.
Dobre owce są posłuszne, a najlepsze są te, które zrobią wszystko, żeby zdobyć uznanie pasterza. Dlatego też, dla własnego dobra wolę trzymać z dala od siebie osoby toksyczne, które dążą „po trupach do celu” (nawet jeśli się do tego otwarcie nie przyznają) takie jak „pensjonarki”. Bo nie wiem co jest gorsze od osoby, której każda wartość może zostać błyskawicznie zdeptana dla choćby iluzji nagrody.
P.S. I nie bądźmy naiwni. W świecie pensjonarek wyrzuty sumienia nie istnieją. Już wszystko sobie wytłumaczyły i nagięły do ich „żelaznych” wartości…

#pensjonarki#kociłapka#kociłapka.#dwulicowość#sztuczność#dziewczyny#kobiety#mężczyźni#chłopcy#związki#nowy tekst#nowy wpis#blog#osobowość#wizerunek#wartości#sumienie#wyrzuty sumienia#charakter#typ osobowości#paskuda#zło#brud#brudna darianna#popek#popek monster#ludzie#ludzie których nienawidzę#suki#szmaty
1 note
·
View note
Text
o przyjaźni damsko-męskiej.
Większość ludzi utrzymuje, że ma przynajmniej jednego przyjaciela płci przeciwnej. Zresztą sama nie jestem wyjątkiem. Też mam takich przyjaciół.
Nasze poglądy opierające się na postawieniu na piedestał równości, sprawiają, że większość z nas chce wierzyć w możliwość istnienia takiej przyjaźni. I choć to zabrzmi kontrowersyjnie, to moja odpowiedź na jedno z najbardziej uwielbionych pytań, „czy przyjaźń damsko-męska istnieje”, brzmi: nie.
Ponieważ, jak zauważyłam na wstępie, większość ludzi ma takiego przyjaciela czy przyjaciółkę, to ktoś zawsze wystąpi przeciwko takiemu stwierdzeniu tupiąc i burząc się, że jak to, że „przecież sam ma kumpla/kumpelę i naprawdę świetnie się dogadują”.
Naćpani bajkami Disneya i przeróżnymi komediami romantycznymi chcemy wierzyć, że nie chodzi przede wszystkim „o dupy” i o ile w codziennym życiu ta zasada działa, to w przypadku relacji damsko-męskich już nie.
Prawda jest taka, że czysta przyjaźń „bez podtekstów” między przedstawicielami różnych płci niestety nie istnieje.
Bo możesz mieć nawet najwspanialszego przyjaciela płci przeciwnej, ale nigdy ta przyjaźń nie będzie „czysta”, czyli wolna od pociągu seksualnego.
Przez dwadzieścia lat swojego życia miałam okazję obserwować setki przyjaźni damsko-męskich i jedyna sytuacja, gdzie takie coś jest możliwe, to ta, kiedy jedna ze stron jest homoseksualna. Wtedy rzadko się zdarza, żeby popęd miał jakiekolwiek znaczenie.

Bo tak jak u Lenina wojna jest przedłużeniem polityki, tak miłość jest przedłużeniem przyjaźni . Typowa przyjaźń damsko-męska, to po prostu postać larwalna związku. Forma przejściowa między „cześć”, a romansem, która musi istnieć, bo przecież nikt na dzień dobry nie nazwie nas swoim partnerem i nie właduje nam się pod kołdrę prawda?
Ale często zdarza się relacji utknąć w tej właśnie postaci larwalnej, bo z jakichś przyczyn związek między tymi dwiema osobami nie jest możliwy.
Kiedy ktoś mówi o swoim przyjacielu czy przyjaciółce, to nie opowiada nam całej historii relacji, a jak głosi znane przysłowie „diabeł tkwi w szczegółach”, które kochamy pomijać. A wystarczy zapytać, żeby się okazało, że któraś ze stron (przynajmniej raz) wykroczyła poza zwykłą przyjaźń i chciała sięgnąć po więcej, ale niestety w odpowiedzi oberwała kulturalnym kubłem zimnej wody…
Mniej lub bardziej chcianymi dziećmi przyjaźni damsko-męskich są: jednostronna miłość, czy nawet arcygenialny wynalazek naszych czasów jakim jest relacja „friends with benefits”, zwana również mniej grzecznie po prostu „fuck friends”. Ewentualnie jeszcze ktoś ma jakiś interes w postaci wyleczenia się po zerwaniu, czy wywołania zazdrości…
Niektórzy wpadają na jeszcze lepszy pomysł i chcą „zostać przyjaciółmi” ze swoim byłym/ą. Zazwyczaj koniec jest opłakany. Owszem, można kiedyś tam zakopać „wojenne topory”, ale to musi minąć zazwyczaj kilka miesięcy, jeśli nie lat.

Czasem zdarza się coś takiego jak tzw. „paczka” i wtedy mamy poczucie, że wszyscy są równi. Ale i w tym przypadku zazwyczaj wewnątrz tworzą się związki.. A nie daj boże, parka się pokłóci, to nastąpi rozdział członków paczki jak przy rozwodzie. Znajomi, którzy dłużej znają chłopaka staną za nim murem, a Ci którzy znają dłużej dziewczynę, staną murem za nią.
Przyjaźnie damsko-męskie to sinusoidy, które nasilają się i zawiązują się zwłaszcza wtedy, kiedy jesteśmy sami lub/oraz potrzebujemy kogoś, kto otrze nasze łzy czy wysłucha lamentu singla.
Rozpadają się też zwykle kiedy pojawi się stały partner którejś ze stron, bo zostaje przekroczona jakaś granica, albo ktoś jest zazdrosny, „przyjaciel” nie jest już dłużej atrakcyjny, albo nie ma po prostu dla niego już miejsca w naszym życiu.
Kiedy spędzamy czas z przyjacielem tej samej płci to nie ma mowy, że czegoś od nas emocjonalnie oczekuje. Mimo wszystko, cokolwiek się mówi, to przyjaciel płci przeciwnej, często podskórnie wierzy (nawet jeśli jest przekonany, że nie), że coś mniej lub bardziej podobne do związku dostanie w podzięce. Nawet jeśli powtórzy sobie sto razy do lustra „on/a i tak mnie nie zechce”, to nie zadziała i w momencie kiedy „ten on/ta ona” będzie próbował/a naprawdę „zostać przyjaciółmi”, to wybuchnie jak wulkan.

Ale nie ma się co łudzić. Będziemy dalej wchodzić w takie relacje i „przyjaźnie” damsko-męskie będą trwać. Warto jednak być świadomym, że są to najbardziej karkołomne relacje, jakie można mieć. Wtedy jest łatwiej radzić sobie z niechcianymi „komplikacjami”.
Bo niestety, ale kiedy pojawi się problem w takiej relacji, to często jedynym rozwiązaniem jest podjęcie stanowczej i dość radykalnej decyzji jak np. zawieszenie kontaktu. Bez świadomej wiedzy na czym oparta jest ta relacja, można brnąć dalej, bo „ tak głupio olać przyjaciela/ciółkę skoro jesteśmy tak blisko”, albo zerwać kontakt bez słowa, przez co potem człowiek ma wiele nieprzespanych nocy.
„Przyjaźnie” damsko-męskie są jak hazard. Czasem można coś wygrać, ale można też przegrać (i takie sytuacje zdarzają się częściej niż ta pierwsza). Grając w tę grę trzeba znać ryzyko. Liczyć się z tym, że może nadejść dzień, kiedy trzeba będzie ukręcić łeb takiej przyjaźni (przynajmniej czasowo) i ta osoba będzie musiała odejść z tym, co jej powierzyliśmy.
Być może istnieją jakieś wspaniałe, „czyste” przyjaźnie damsko-męskie, które się udały i szczęśliwie trwają bez żadnych problemów.. Ja osobiście nie spotkałam się z żadnym, a nawet kiedy patrzę po swoich znajomych, czy jeszcze dalszych kręgach, to stwierdzam, że szanse na taką relację są niestety bliskie zeru. Ale kto wie… życie w końcu jest nieprzewidywalne…

#związki#miłość#przyjaźń#przyjaźń damsko-męska#mężczyźni#kobiety#płeć#płcie#równość płci#równość#życie#bapsi#kociłapka#kociłapka.#światopogląd
12 notes
·
View notes
Text
ofiara kapitalizmu, której nikt nie pomści.
W Warszawie wielkie wrzenie, bo likwidują kino Femina. W przypadku wyroków śmierci zazwyczaj składa się apelacje. Nie inaczej było w tym przypadku. Kilka petycji oraz akcji społecznych później kino Femina wywiesza plakat obwieszczając, że 21 września odbędzie się ostatni seans, a potem kino zostanie zamknięte i zburzone.
W jego miejscu powstanie Biedronka, która jako jedna z wielu, będzie oferować mieszkańcom dobrą szynkę konserwową i niezłe wina w przyzwoitej cenie.

Kino Femina stało się kolejną ofiarą kapitalizmu, która została pochłonięta przez „codziennie niskie ceny”. Świat warszawskiej kultury od Powiśla aż bo hipsterskiego Zbawixa pogrążył się w żałobie.
Na nic rozpaczliwe apele, które falą zalały Facebooka grożące sądami oraz pełne emocjonalnych określeń jak „barbarzyńcy”, „ignoranci” czy „niszczyciele”.
Ludzie wściekają się na Biedronkę. Powstają kolejne fanpejdże wyśmiewające żółte reklamówki z wesołym owadem i znane miejsca w Warszawie, które można przemalować na żółto oraz ozdobić wizerunkiem budzącej miłe skojarzenia, uśmiechniętej biedronki.
A czemu winny jest sklep? Co kino Femina obchodzi Portugalczyków, którzy nigdy go nawet nie widzieli na oczy? Oni tylko płyną wraz z prawami kapitalizmu. Kto ma więcej pieniędzy wygrywa, przynajmniej w tej grze, a konsorcjum Jeronimo Martins jest (jak widać po popularności sieci) bardzo w niej dobre.
Kino Femina jest ważne przede wszystkim dla mieszkańców Warszawy i to właśnie oni powinni je ratować. Co zresztą próbowali. Grozili, ubolewali, podpisywali petycje, wysyłali je.... Próbowali ruszyć władze Warszawy, które powinny pomóc finansowo Feminie, by została z nami. Bez skutku.
Swoją drogą to zabawne, że Hanna Gronkiewicz-Waltz zapewnia surowo, że będzie odbudowywać tęczę na Zbawiksie tyle razy ile potrzeba, to na krzyki warszawiaków o ocalenie Feminy jest głucha. Ignorując tym samym tych Warszawiaków, którzy tęczy nie chcą i to wcale nie dlatego, że występują przeciwko komukolwiek czy popierają chuligaństwo, ale po prostu dlatego, że czas tęczy już dawno minął albo od początku im się nie podobała.
Taki koniec naszej, warszawskiej Feminy. Warszawskie kino odejdzie 21 września w wieku 75 lat wydając z siebie ostatni jęk żalu i goryczy w postaci filmu o Powstaniu Warszawskim. Walczyliśmy dzielnie moi drodzy, ale się nie udało, choć to nie ma znaczenia, bo za pół roku i tak wszyscy zapomną.
I to jest w tym wszystkim najsmutniejsze. Choć świat kultury dzisiaj płacze rzewnymi łzami i krzyczy o umierającą Feminę, jutro kiedy przyjdzie czas wyborów to nie będzie to już istotne.
Ale nie łamcie się moi drodzy być może właściciele Biedronki okażą nam serce i otworzą w sklepie kawiarenkę Kropka Relaks, w której będzie można zrobić kameralną stypę oraz uronić łzę nad Feminą. Naszemu kinu ostatnie pożegnanie…
W tym samym czasie inni pewnie będą głosować na HGW oraz jej fajną bandę, bo przecież nie czas żałować Feminy kiedy płonie tęcza, prawda?

#Femina#Pożegnanie#Powstanie Warszawskie#Powstanie wyklętych ludów ziemi#kociłapka#kociłapka.#tęcza#zło#HGW#Hanna Gronkiewicz-Waltz#Bufetowa#złe zarządzanie#Warszawa#Warszawa płonie#Biedronka#Jeronimo Martins#Stonka#Codziennie niskie ceny#przystanek biedronka#kultura#kultury brak#kultura umarła#zabili go i uciekł#koniec feminy#naszemu kinu ostatnie pożegnanie#kapitalizm#pieniądz#piniondz#pieniążki#hajs
8 notes
·
View notes
Text
o feminizmie słów kilka.
Bardzo dużo mówi się o feminizmie. Jedni go ostro krytykują, a drudzy gloryfikują. Bywa nawet tak, że same kobiety są przeciwko feminizmowi.
Chcąc nie chcąc praktycznie każdy zderza się z feminizmem. Wszechobecny w prasie, telewizji czy internecie… nie da się od niego uciec. Zwłaszcza jeśli jest się kobietą. Tak samo przyszło mi się zderzyć z tym tematem i oczywiście musiałam sobie wyrobić jakieś stanowisko w tej kwestii…

Ze mną tak to jest, że kocham kwestionować różne rzeczy. Choć w Polsce bardzo się tego nie lubi, to często po prostu nie umiem stanąć po żadnej stronie barykady. Nierzadko się zdarzało, że krytykowałam dość ostro feministki za to co głoszą czy za ich akcje. Jeśli chodzi o feminizm to mogę powiedzieć jak Wałęsa, że „jestem za, a nawet przeciw”.

Teraz pewnie pojawiłoby się pytanie przeciwko czemu jestem. Równouprawnieniu? Kobietom? Broń boże nie. Jestem jedną z nich, a kalanie własnego gniazda w tym przypadku, byłoby strzeleniem sobie w stopę.
To jak mogę być za i przeciw?

Są kobiety, które umieszczają w sieci swoje zdjęcia z deklaracją „dlaczego nie potrzebny im feminizm” w ramach akcji Women Against Feminism.
Ale to jest postrzeganie feminizmu tylko z jednej strony.
Z feminizmem niestety jest jak z polityką. Zdania są podzielone. Istnieją nienazwane, oddzielne obozy propagujące inne obrazy feminizmu.
Dla jednej kobiety feminizm to prawo do aborcji, a dla drugiej głoszenie tego, że kobieta powinna być przede wszystkim matką i gospodynią.
Z feminizmem jak z każdym poglądem, można łatwo polecieć w ekstrema, a jak wiadomo skrajności to nic dobrego.

Ja swoim zwyczajem stoję pośrodku i wyznaję tylko jeden podział feminizmu - na dobry (za) i zły (przeciw).
Zły feminizm to taki, który ma ustaloną formę i wytyczne jak powinien wyglądać. To o nim powstają żarty. Oczywiście te stereotypy, że feministki to brzydkie, obleśne lesbijki-chłopczyce to mit, ale jest wiele powodów, żeby nie znosić tej strony feminizmu.
Jest kilka złych odsłon feminizmu, a każda z nich ma określone założenia i jest określona jako jedyna właściwa, a jeśli się jej sprzeciwiasz, to jesteś przeciwko kobietom.

Złe feministki naskakują na inne kobiety. Strofują je. Dla jednego obozu zrobienie facetowi kanapki czy oddanie się macierzyństwu jest równoznaczne ze „zniewoleniem”. Dla innego popieranie gender czy skorzystanie z in-vitro to „niszczenie kobiecości”.
Złe feministki mają swój obraz co kobieta powinna, a czego nie powinna. Co popierać, a co nie. Jeśli jakaś kobieta postępuje inaczej niż głoszą, to występuje przeciwko wszystkim przedstawicielkom płci pięknej i powinna się wstydzić, że chce je pogrążyć.

Nie wiem dlaczego złe feministki biją się w cudze piersi. Moim zdaniem dręczy je fałszywe (sic!) poczucie, że płcie są nierówne. Tyle, że nie w sensie prawnym czy obyczajowym tylko biologicznym. Druga opcja to strach przed nieznanym, bo przecież „nie tak w domu uczyli”.
Tak samo jak feminizm może być dobry i zły, tak samo płcie są równe i nierówne.
Bo czy chłopak to to samo co dziewczyna? No nie. Gdyby tak było to mężczyźni nie mieli by takiego hopla na punkcie cycków, a kobiety nie śliniły by się na widok gołych klat. Każdy praktycznie ma szansę odczuć to na własnej skórze. Pamiętasz jak Twój przyjaciel, czy przyjaciółka nagle zaczęli poświęcać więcej czasu swojej dziewczynie lub swojemu chłopakowi?
Ale NIGDZIE nie jest powiedziane czy określone, że któraś płeć jest gorsza, że któraś jest głupsza, że któraś ma ściśle określone role, z których nie może wyjść. Gardzę wojną płci (zresztą już o tym pisałam). Wzbudza we mnie koszmarną odrazę.
Zły feminizm to jest też ten, który zrzesza mizoandryczki, głoszące, że kobiety są najlepsze i oczekujące, że mężczyźni będą im całować rączki oraz taszczyć walizki.
Ale czy to znaczy, że kobiecie się to z góry należy tylko za to, że jest kobietą?
W tym przypadku kłania się kultura osobista. Jesteśmy dla siebie życzliwi, więc się szanujemy i sobie pomagamy. Nie ma żadnej zabawy w „kto jest lepszy”, bo nie ma czegoś takiego jak lepsza płeć.
Często czytam posty moich znajomych typu: „weź zrozum mężczyzn”, „kobiety są nienormalne”, „zrozumcie, że my jesteśmy prości i nam trzeba to czy tamto”, „zaakceptujcie, że jesteśmy wrażliwe”, „nauczcie mnie obsługiwać drugą płeć” i moje ulubione, pełne rozpaczy „wszyscy mężczyźni/wszystkie kobiety są tacy sami/takie same”.
Co jest w tym wszystkim zabawne to to, że obie płcie mówią to samo tylko w odniesieniu do płci przeciwnej. Forma identyczna, treść różna.

Ktoś kiedyś powiedział, że „mężczyźni są z Marsa, a kobiety z Wenus” i nagle ludzie naprawdę zaczęli do tego podchodzić jak do komunikacji między kosmitami z różnych planet.
Przyznaję z ręką na sercu, że są zarówno mężczyźni jak i kobiety, których nie rozumiem, a są i mężczyźni oraz kobiety, z którymi idzie się dogadać. To nie jest kwestia płci, ale tego na ile opanowało się trudną sztukę komunikacji werbalnej (niektórych naprawdę to przerasta).
Nie jestem masochistką. Nie wytrzymam z osobą, z którą nie będę się w stanie porozumieć jak cywilizowani ludzie. I myślę, że każdy normalny człowiek ma podobnie (oczywiście są miłośnicy dramatu, którzy chcą żeby ich spojrzenia wyrażały więcej niż raffaello, ale to jest już patologia).

Ale skoro już o równości płci mowa to dochodzimy do tego czym jest dobry feminizm…
Dobry feminizm ma tylko jedno założenie: WOLNY WYBÓR. Nie ma tutaj koncepcji jaka ma być kobieta. Dobry feminizm ma jedynie za zadanie dać kobiecie wolność polegającą właśnie na możliwości wyboru.

I nie chodzi o to, żeby kobiety zaraz szły pracować do kopalni, żeby dowieść tym swoją równość. Wiadomo, że są zawody gdzie pracuje więcej mężczyzn, a są takie, gdzie pracuje więcej kobiet. Chodzi o to, że jeśli jakaś kobieta będzie chciała być tym górnikiem i wydobywać węgiel to będzie mogła to robić.
Tutaj nie chodzi też o uszczęśliwianie kobiet na siłę. Są kobiety, które odnajdują się dobrze w roli, która była przez wieki tą „jedyną możliwą”. Chcą zostać w tej kuchni i zajmować się domem. Jeśli tam chcą być to po co je zmuszać do czegoś czego nie chcą?
Czy mężczyzna może być feministą? Jasne! W końcu to nie jest konkurs na lepszą płeć, ale walka o równość.

Nawet jeśli niektórym ciężko w to uwierzyć, to istnieją także tacy mężczyźni, którzy odnajdują w domu swoje miejsce. Lubią zajmować się gospodarstwem, brać dzieci na spacer czy piec chleb. Znosząc szkodliwe przekonania odnośnie ról płci, oni także zyskują wybór, a określenie „pantoflarz” zaczyna być poprawnie używane.
Niestety czasem bywa też tak, że same kobiety bombardują to co sobie wywalczyły. Tak się dzieje na przykład w przypadku zwolnień lekarskich branych z powodu ciąży.
Nie ulega wątpliwości, że takie zwolnienie to potrzebna rzecz, ponieważ bywa, że ciąża ma utrudniony przebieg, albo że praca kobiety jest dla niej szkodliwa w tym okresie. Faktem jest również, że kobiety z prawidłowo przebiegającą ciążą w zdecydowanej większości przypadków jeszcze długo mogą pracować (nawet jeśli lżej to zawsze jest łatwiej potem wrócić do pracy, a część obowiązków jest wykonana).

Niestety możliwość zdobycia tego zwolnienia spowodowała liczne nadużycia. Wiele kobiet zaraz po tym jak dostało pracę, zachodziło w ciążę (bez nieprawidłowości) i rzucało pracodawcy w pierwszych tygodniach zwolnienie na stół. Spowodowało to awersję wielu pracodawców (w tym również kobiet!) do młodych kandydatek z obawy przed tym, że będą chciały założyć rodzinę i „zwiać” na kanapę przed telewizor chociaż mogłyby jeszcze pracować (oczywiście tym, które w domu muszą zostać takie zwolnienie się po prostu należy).
I w ten sposób niektóre kobiety potrafią stanąć po drugiej stronie barykady i niszczyć to co reszta wywalczyła, żeby ułatwić kobietom życie oraz zlikwidować podziały.
Feminizm powstał z potrzeby kobiet do wyboru. Ktoś kiedyś powiedział kobiecie, że pewne drogi są dla niej zamknięte, że powinna żyć w jakiś określony sposób. Siedzieć w domu, zajmować się dziećmi, nosić określony strój, zachowywać cicho i pozostawać w cieniu męża. Te trujące przekonania odbiły się negatywnie na wielu aspektach życia kobiet takich jak akceptacja przemocy wobec nich, czy sfera seksualna, gdzie najczęściej uważano, że kobieta nie ma żadnych potrzeb w tym zakresie. Po wielu latach oraz doświadczeniach (kobiety uświadomiły sobie, że mogą robić to co było dla nich niedostępne), w końcu padło pytanie „niby czemu?”.

Jestem zwolenniczką takiego właśnie feminizmu. Odnajduję się w świecie jako kobieta, ale nie zgadzam się na przyjmowanie roli, którą przygotował dla mnie patriarchat, czy cokolwiek innego (chyba, że bym tego chciała w pełni świadoma i nie przymuszona przez nikogo). I chcę żeby było głośno o tym. Walczę o prawo wszystkich do decydowania o tym co chcemy robić.

Ktoś pewnie powie „ale po co w XXI wieku walczyć tak zaciekle skoro mamy równouprawnienie”. Chociaż robi się coraz więcej pod tym względem, to tematy takie jak np. nierówne płace są wciąż aktualne.
Ale trujące przekonania można spotkać także na ulicy. Za każdym razem kiedy patrzę na swoje spódnice czy sukienki, przypomina mi się pewien chłopak, który był niezadowolony, bo „mogłabym się zachowywać i ubierać jak dziewczyna”.

Kiedyś był taki odcinek „Pingwinów z Madagaskaru”, gdzie szef pingwinów myślał, że jest samicą. Pytał się wydry Marlenki o to, jak ma się zachowywać „bardziej dziewczyńsko”, a Marlenka powiedziała jedną z najbardziej feministycznych rzeczy jakie słyszałam czyli, że nie ma czegoś takiego jak bardziej czy mniej „dziewczyńskie”, sam fakt bycia kobietą sprawia, że to jak się zachowujemy, czy co robimy jest „dziewczyńskie”.
Bo kobietą jest się cały czas (no chyba, że czujesz inaczej i zmieniasz płeć, ale nie o tym tu piszę). Czy kobieta, która wstępuje do wojska przestaje być kobietą? Nie. Czy kobieta, która nie lubi nosić sukienek nie może być kobieca? Nie.
Możemy mówić, że jakieś rzeczy mają więcej swoich zwolenników wśród kobiet albo mężczyzn, ale nie można powiedzieć, że ktoś kto się wyłamuje z tej większości nie jest „prawdziwie męski” albo „prawdziwie kobiecy”.
Nie rozumiem jak można koegzystować, licytując się non-stop kto jest „wyżej na drabinie rozwoju”.
Feminizm przywodzi wielu osobom na myśl czystą arogancję i chęć wyniesienia się na piedestał. Tak żeby ci drudzy byli gorsi.
A tu chodzi tylko o równość, gdzie kobiety mają znacznie więcej do nadrobienia.

Wierzę, że dobry feminizm może wyrównać pozycję mężczyzn i kobiet oraz położyć kres kretyńskim przepychankom na temat tego, że „przeciwnej płci nie da się pojąć”.
Więc tak, jestem feministką. Nie ukrywam tego, ale też i nie widzę w tym nic złego. Nie będę na pokaz palić staników ani biegać z gołymi cyckami, ale będę walczyć o wolność i możliwość wyboru dla każdego człowieka.
Ponieważ o ile możemy dyskutować na temat moralności i określać coś jako dobre, albo złe, to kto dał nam prawo decydowania o czyimś losie?

#kociłapka#kociłapka.#feminizm#Bapsi#feministki#codziennik feministyczny#kobiety#prawa kobiet#wolność#wybór#dobrostan#dobro#samopoczucie#samoocena#możliwość wyboru#dziewczynki#córki#matki#żony#partnerki#mężczyźni#równość#wojna płci#gender#Women Against Feminism
10 notes
·
View notes
Text
katolicy, którzy są dzicy.
Wśród rzeczy, których nie znoszę najbardziej, gdzieś w pierwszej dziesiątce znalazłaby się hipokryzja.
Hipokryzja jednak nie ulega wciąż powtarzanym jej sugestiom, że jednak niektórzy jej nie lubią, więc od dziecka towarzyszy mi jak tylko jest to możliwe.
Pojawia się w różnych postaciach i formach. Dziś opowiem Wam o jednej z tych, którą krytykuję chyba najdłużej – hipokryzję katolicką.

Kiedy jest się dzieckiem to nietrudno o bycie gorliwym wyznawcą jakiejś religii. Mówi się dzieciom, że Bóg jest, a potem posyła się je do kościoła jak na taśmie produkcyjnej, żeby czyniły swój obowiązek polski. I one w większości bezrefleksyjnie akceptują taki stan rzeczy i podążają za tym czego chcą od nich rodzice.
Mimo, że robią to mimowolnie to jednak gorliwie. Powiedz dziecku, że Boga nie ma to zacznie ci mówić, że za takie oszczerstwa pójdziesz do piekła. Zapytaj czy wierzy. Potwierdzi i zapewni, że całym sercem. Przy okazji będzie chętnie śpiewał w kościele, albo zaangażuje się w jakieś rekolekcje.

Kiedy byłam mała z powodu ogólnego niezrozumienia dokuczano mi. Jak każdy normalny człowiek zastanawiałam się wtedy dlaczego tak jest, a najbardziej zastanawiało mnie to dlaczego w tym partycypują ci, którzy stoją w pierwszych ławkach w kościele, momentami nieomal kładąc się krzyżem na posadzce, gorliwie wyznający Boga, który w osobie swojego syna mówił przecież o miłowaniu bliźnich.
Wtedy mówiłam sobie, że to po prostu dlatego, że nie rozumieją, że są nieświadomi.

Mimo wszystko ten sam scenariusz się powtarza… Tylko teraz nie można go tłumaczyć nieświadomością.
Znam sporo osób, które deklarują się jako wierzący katolicy. I wśród nich znajduje się niemała grupa tych, którzy hipokryzji ulegli.
Oczywiście praktykują. Każdej niedzieli spotkacie ich w kościele. Święta spędzają również według kościelnych zaleceń i modlą się oczywiście dwa (jeśli nie więcej) razy dziennie. O ile korzystają z Internetu to dadzą oczywiście gdzieś znak, że „Pan jest ich pasterzem”. I tak to na zewnątrz wygląda.
Niestety tylko na zewnątrz, bo ta wiara jest tak pusta w środku jak wydmuszka, gdyż w dobie prawdziwie polskiego „taśmowego” katolicyzmu czasem umyka niektórym fakt, że praktykowanie choć owszem się go wymaga, wcale nie jest najważniejsze.
Niestety wielu z tych, których zobaczycie w Kościele, po mszy stają się zupełnie kimś innym.
A co najlepsze wszystko sobie wytłumaczą.

„Bo to kłamstwo to w dobrej sprawie.” „Ona na to nie zasłużyła.” „On jest i tak kanalią to co w tym złego.” „Ona nie docenia tego chłopaka.” Wytłumaczeń jest sporo. Ale są przecież lepszym rozwiązaniem niż powiedzenie sobie prosto w oczy, że jest się złym człowiekiem prawda?
Oczywiście w przekonaniu tych ludzi nie ma tego czego msza, a zwłaszcza spowiedź nie naprawi. Uderzą się z dziesięć razy w pierś, zmówią pięć zdrowasiek i będzie fajnie.
Mea culpa. Mea culpa. Mea bardzo wielka culpa.

Żeby było zabawniej, te osoby zawsze podkreślą, że są źródłem cnót wszelakich, jako że wierzą „w jednego Boga i Ojca Wszechmogącego”.
Każde święta to idealna okazja do obserwacji jak „wycierają sobie gębę” Jezusem. Bo w sumie czemu nie?
Kościół przyjmuje zdecydowane stanowisko w kwestiach takich jak rozwód, aborcja, zapłodnienie in vitro czy homoseksualizm. Wręcz trąbi o tym na prawo i lewo jakie to złe.
Życie różnie może się potoczyć. Każdy to wie. Czasem jesteśmy zmuszeni wybrać „mniejsze zło”. Postąpić niezgodnie z obowiązującym nas kodeksem wiary. Ale Kościół zdaje się tego nie widzieć.

Wiele osób wierzących, które się rozwiodły i żyją w nowym związku, korzystają z antykoncepcji czy choćby żyją „na kocią łapę” nie mogą dostać rozgrzeszenia, bo „żyją w permanentnym grzechu” (ciężko w takich przypadkach żałować tego co się robi).
Nieuczciwości ani braku miłości do bliźniego się już nie nagłaśnia, bo ciężej zlokalizować „sprawców”. Zresztą to nie sprzedaje się tak dobrze jak antykoncepcja czy rozwody prawda?
Może się nie specjalnie znam na hierarchii wartości katolików, ale wydaje mi się, że bycie dobrym człowiekiem na co dzień – wobec każdego, zawsze i wszędzie – powinno być na szczycie tej drabiny. Bez relatywizowania. Bez „lewych” usprawiedliwień wystawianych samemu sobie.

Całe życie Chrystusa, które ma być wzorem dla każdego kto w niego wierzy polega właśnie na czynieniu dobra przede wszystkim. Opieraniu się pokusom, głoszeniu prawdy czy czynieniu dobra. To często wymaga od ludzi „pójścia pod prąd”.
Oczywiście bycie zawsze nieskazitelnie dobrym jest niemożliwe. Dlatego nie ulega wątpliwości, że każdy z nas się ugnie. Pytanie co stanie się potem.

Nikt nie rozwodzi się „dla beki”. W przypadku antykoncepcji występuje pewna konieczność. Ale nawet jeśli już rozpatrywać to w kategoriach straszliwej zbrodni to pada pytanie kto jest jej ofiarą.

Jako dorośli (określając dojrzałość w wierze na podstawie sakramentu bierzmowania, wg. Kościoła uzyskuje ją każdy w wieku około lat piętnastu) podejmujemy decyzje dotyczące nas samych i w kontekście straszliwych grzechów wymienionych powyżej możemy ugodzić co najwyżej w samych siebie.
Zapewne gdyby cały proces był bardziej sformalizowany to podpisywałoby się klauzulę, że świadomie i w pełni władz umysłowych bierze się pełną odpowiedzialność za pogrążenie siebie samego w permanentnym grzechu.

Jednak pseudokatolicy, których opisuję, swoimi „pobożnymi” działaniami (wszystko przecież usprawiedliwione!) zazwyczaj godzą swoim postępowaniem w bliźniego. A w myśl zasady „kto z was jest bez winy (zdrowaśki odmówione) niech pierwszy rzuci kamieniem” nie szczędzą krytyki tym, którzy zostali z ambony napiętnowani przez Kościół.

I owszem nie wszyscy katolicy tacy są. Osobiście znam wielu wierzących, którzy swoją niezwykłą postawą stanowią dla mnie wzór. Zawsze pomocni, otwarci na innych ludzi, dla których dobro jest najwyższą wartością i którzy są bohaterami dnia codziennego.
O nich się nie mówi w kościele, ale są wśród nas.

Brakuje mi mądrych księży, którzy zaczęliby piętnować tych, którzy wierzą tylko w teorii. Którzy mówiliby, że wiara to nie tylko modlitwa, noszenie krzyżyka na szyi i okupowanie kościoła w niedziele oraz święta.
Kiedyś takiego jednego widziałam. Nie pamiętam jak miał na imię ani z jakiej był parafii, ale pamiętam, że mówił, że „wierzący niepraktykujący” nie istnieją, bo „albo się jest na tak, albo na nie”. Że woli nawet tych, którzy nie są idealni, niż tych ślepo wierzących, którzy są na każdej mszy i w każde święto. Szkoda, że nie ci kapłani są najgłośniejsi.
Może jestem tylko obserwatorem tego co się dzieje w Kościele, ale doceniam mądrość niezależnie od tego czy głosi ją osoba świecka czy wierząca. Uważam też, że postępowanie jest niezależne od wiary. Jako ateistka staram się postępować w dużej mierze „po chrześcijańsku”. Na pewno oczywiście moja niewiara jest grzechem, a za korzystanie z antykoncepcji czy alkoholu przepraszać również nie będę, ale uważam bycie dobrym człowiekiem za ogromną wartość.
Źli ludzie zawsze będą. To fakt. Grzech jest nieunikniony. Też fakt. Ale umiejmy przyznać, że postąpiliśmy źle i starajmy się dążyć do doskonałości.
Bo jak powiedział Henryk Kwinto w znanym polskim filmie „Vabank”: „Zresztą zamiast kraść jako dyrektor, fabrykant, sekretarz czy inny prezes lepiej już kraść par excellence jako złodziej. Tak jest chyba uczciwiej.”

Powiem Wam szczerze moi drodzy, że bierze mnie żywe obrzydzenie wraz z mdłościami kiedy widzę tych (pseudo)wierzących, którzy obwieszeni krzyżami, niemal mieszkający w kościele i pielgrzymujący do Częstochowy na kolanach, na codzień są pospolitymi szujami bez jakichkolwiek granic. A słuchanie ich cudacznych, nieracjonalnych wymówek „dlaczego musieli (koniecznie) postąpić w niemoralny sposób” mrozi krew w żyłach i wywołuje prawdziwą zgrozę.
Dziś jest Boże Ciało. Okazja do uzyskania odpustu zupełnego. Tylko czy wszyscy, którzy skorzystają z tej okazji zasłużyli na nią?
#hipokryzja#hipokryzja katolicka#hipokryzja chrześcijańska#grzech#grzesznicy#kociłapka#kociłapka.#nowy wpis#nowy post#nienawidzę#obrzydzenie#usprawiedliwienia#usprawiedliwienie#szuje#moralność#kanalie#Vabank#cytaty#pseudokatolicy#Kościół#katolicy#katolicyzm#religia#wiara#prawdziwa wiara#Bóg#kłamcy#kłamstwa#nieprawda
10 notes
·
View notes
Text
rozstanie nie oznacza, że przestałam cię kochać Jimmy.
W dzieciństwie miałam grę komputerową o dziewczynie imieniem Julia, która cofa się do lat 60, żeby naprawić pewne komplikacje, które skutkowałyby tym, że nigdy nie pojawiłaby się na świecie
W grze można było wybrać jedną z dwóch historii. Choć w każdej z nich postacie były te same, to winny całego zamieszania był kto inny.

W jednej z nich, podczas rozmowy z główną bohaterką - byłą dziewczyną ojca, który w latach 60 był uwielbiany przez kobiety - można było się natknąć na przedarte na pół zdjęcie.
Kiedy się połączyło dwie połówki zdjęcia, okazywało się, że para na zdjęciu się przytula i można było odczytać napisane na nim zdanie: „rozstanie nie oznacza, że przestałam Cię kochać Jimmy” (Jimmy to ojciec Julii – głównej bohaterki).
Pomimo, że gracz nie dowiaduje się, jakie były następstwa zerwania pary, to owo zdjęcie miało silnie zasugerować, że to właśnie Sheila (była dziewczyna) jest sprawcą całego zamieszania w przeszłości, bo prawdopodobnie nie uporała się z rozstaniem i (w myśl zasady „ja nie mam, to ona też nie dostanie”) postanowiła działać.
Choć to zdanie jest jakimś pomniejszym szczegółem gry, w którą grałam wieki temu, to pamiętam je do dziś.

Wiele osób, które znam, po rozstaniu zachowuje się jak Sheila. Próbuje odzyskać partnera , a kiedy to się nie udaje drze zdjęcia i pali je w kominku lub wyrzuca.
Udają, że ich temat nie rusza. „Skończyło się”, mówią z dumą. „Nic już nie czuję”, dodają jeszcze bardziej dumni. Po czym szukają kogoś na siłę. Umówią się na kawę, nawiążą „przygodną” relację. Wszystko, żeby zapomnieć.
Zazwyczaj z tego zostają tylko łzy (nawet dobrze maskowane), bo przedsięwzięcia podejmowane gorączkowo, w celu wymazania ”eks” z pamięci nie przynoszą większego skutku.

Po pierwsze - nie tędy droga. Usilna próba wymazania kogoś z pamięci zazwyczaj działa jak chińska pułapka na palce. Im więcej siły w to wkładamy, tym bardziej wpadamy w sidła.
Jeśli już chcemy szukać jakiegoś sposobu, to po prostu należy żyć po swojemu. To wydaje się bardzo trudne do momentu, w którym na chwilę nie przełączymy się na inny tor myślenia i nie spojrzymy na wszystko z innej perspektywy.
Wszyscy mamy zainteresowania, które ograniczyliśmy lub w ogóle zarzuciliśmy, bo związek nas absorbował. Dlaczego do nich nie powrócić ?
A może są jakieś rzeczy, które zawsze chciałeś/aś zacząć robić, a nie miałeś/aś na to czasu?
Teraz jest.
Zamiast żyć, zaczynamy wariować i biegać jak naćpane owce w Australii (ostatni hit Super Expressu), że jesteśmy samotni. Snujemy wizje dożywotniego, samotnego mieszkania w ciasnej kawalerce wraz z czterdziestoma kotami.

Ilu to już lamentów z cyklu „będę samotny do końca życia” przyszło mi się nasłuchać?
Większość z nas tak mówi, bo cały czas jeszcze coś czuje do byłego partnera czy partnerki.
Cóż… ciężko nic nie czuć, jeśli związek był dla nas ważny, a decyzję o rozstaniu podejmujemy z tak różnych powodów, że nawet porzucając możemy czuć się fatalnie. Z doświadczenia wiem, że nie bolą nas tylko te związki, które były „bez pokrycia” i gdzie pojawiło się co najwyżej (zazwyczaj sztuczne) zauroczenie.
Znajomi (ci sami, którzy mówili jaka „piękna z was para”) pocieszają „on i tak głupi był”, „zasługujesz na kogoś lepszego, niż ta małpa”, „musisz o nim zapomnieć”, „nie warto o niej pamiętać”... To miłe, że chcą pomóc i warto to docenić, ale oni niestety nie są w stanie poczuć tego co my. Dlatego czujemy się jeszcze bardziej samotni. Bo mało kogo stać na prawdziwą empatię. I nie mówię tu o współodczuwaniu, ale o empatii.
Więc, czy trzeba to na siłę wyrzucać? Zaciskać zęby powtarzając „nie ma, nie ma, nie ma, skończyło się” co i tak nic nie da?
Czy lepiej przestać walczyć ze swoją psychiką i pozwolić jej się „zagoić” naturalnie?

Specjalnie użyłam słowa „zagoić”, bo właśnie cały ten proces jest jak gojenie ran. Pamiętacie jak mama mówiła, „nie zrywaj strupka, bo zostaną blizny”? Tutaj też nie warto go zrywać, bo to gwarantuje tylko większe cierpienie.
Niech czas robi swoje.
Czasem wyrażamy jeszcze pobożne życzenie (przy stale włączonym jego/jej profilu na Facebooku), że może się nawróci, opamięta, zmieni i powróci.
Cóż… jeśli ma wrócić to wróci.

Tak naprawdę jeśli relacja miała jakiekolwiek pokrycie w uczuciach, to nikt od razu „nie zamyka drzwi” (chyba, że któraś ze stron przekroczyła już takie granice, zza których nie ma odwrotu). Jasne, że żyje po nowemu. Umawia się na randki, wychodzi na imprezy, spotyka z przyjaciółmi… Ale większość (tak jakieś 90-95%) jeszcze czeka gdzieś na znak. W końcu nadzieja umiera ostatnia, czyż nie?
Dlatego warto spróbować ratować związek, nawet kiedy padną słowa, że to koniec. Większość z nas staje na głowie, żeby zdobyć to czego chce. Więc jeśli jest jeszcze jakaś szansa, to chyba nie powinno być problemem, aby np. umówić się na kawę, zadzwonić czy chociażby napisać na Facebooku?.

Ale jeśli dostajemy twardy odpór, to czas się zastanowić, czy naprawdę warto.
Opcji wtedy jest kilka. Albo ktoś naprawdę nie chce już tego ciągnąć (i wtedy nic naprawdę nie da się ugrać, a co najwyżej jakiś pseudozwiązek, który będzie tylko naśladował relację i nas jedynie wykończy), albo kogoś poniosło, a potem boi się odezwać w obawie przed odrzuceniem czy wyśmianiem (ale jeśli komuś zależy, to naprawdę ryzykowałby utratę na dobre ukochanego/ej ze względu na swoje lęki lub tzw. ego?). Może też być tak, że ktoś próbuje nas nakłonić tym zerwaniem do rzucania się pod pociąg i przynoszenia głowy zabitego własnymi rękami smoka, czyli klasyczne „staraj się o mnie” (czy naprawdę ktoś, kto by nas kochał, kazałby nam coś robić po to, żeby znów (sic!) nas pokochać?)…
A co w końcu zrobiła Sheila z gry o latach 60?
Nie, to nie ona usiłowała nie dopuścić do spotkania przyszłego ojca Julii z jej matką. Sprawcą (w zależności od wybranej historii) był albo były chłopak przyszłej matki Julii, albo jej najlepsza przyjaciółka (w końcu najciemniej zawsze pod latarnią), których się na początku w ogóle nie podejrzewało.
Mało tego. Sheila nie miała absolutnie nic z tym wspólnego i była z dala od wszystkich wydarzeń. W wyobraźni gracza, (o ile pamiętał o przedartym na pół zdjęciu), nie malował się zatem obraz niewinnej Sheili, która (jeśli wierzyć napisowi, chciała wrócić do Jimmy’ego i prawdopodobnie próbowała, w końcu poddała się, a cały wątek urwał się wraz z przedarciem tego zdjęcia.
Konkluzja?
Rozstania są nieodłączną częścią życia każdego, kto postanowi się bardziej bratać z płcią przeciwną. To fakt i tego raczej nie da się uniknąć. Ale można to, (jak wszystko zresztą), przetrwać z głową. Bez umyślnego rzucania się pod pociąg i spania na wycieraczce byłego/byłej w nadziei, że wróci. Nawet jeśli się bardzo kogoś kocha, to są pewne granice.
Próbowanie odzyskania kogoś jest dobre, ale też nie za wszelką cenę. Grunt to współpraca, a nie szaleńcze rzucanie się z mostu ku uciesze drugiej strony („ale się kretyn(ka) stara”).

Prawdziwe uczucie istnieje tylko, jeśli dajemy drugiej osobie wolność. Ktoś kiedyś poradził mi mądrą rzecz, której sens był mniej więcej taki, żebym postanowiła sobie każdego dnia, że nie będę więcej się z „nim” kontaktować. Brzmi to dziwnie i mało bajkowo, ale dzięki temu można odpowiedzieć sobie na pytanie „czy to naprawdę jest miłość”.
Bo prawda jest taka, że jeśli się kogoś naprawdę kocha, to się tego po prostu nie zrobi. Głos w głowie, który w tej sytuacji zazwyczaj protestuje, nie powie nam „nie, nie zostawiaj go/jej, przecież on/ona ci jest potrzebny/a”, powie tylko „nie zrobisz tego, bo choć możesz żyć bez tej osoby, to chcesz być przy niej, za to kim jest, ponieważ jest dla ciebie wyjątkowa i ty kochasz właśnie ją”.

W zdrowej, nietoksycznej oraz prawdziwej relacji zdaję sobie sprawę, że choć mogę żyć bez drugiej osoby, (wszak oddycham sama, równie samodzielnie się poruszam i mam własne życie), moim wyborem (SIC!!!) jest z nią być.
I mam świadomość tego, że jeśli jest to wybór jednostronny , to nie ma sensu walczyć za każdą stawkę.
Pewna dość znana mądrość głosi: „Jeśli kogoś kochasz to pozwól mu odejść. Jeśli wróci to zawsze był twój, jeśli nie, to nigdy nie był.”
I na tym polega lekcja, jaką wszyscy powinniśmy wyciągnąć od Sheili.
Bo choć napisała, że „rozstanie nie oznacza, że przestała kochać Jimmy’ego”, to w domyśle pozostało, „skoro mówisz mi nie, to znaczy nie, ja powiedziałam co czuję i że chcę pokonać to, co stoi nam na przeszkodzie do szczęścia, a jeśli ty chcesz tego samego, to wiem, że przyjdziesz”.

#kociłapka#kociłapka.#wpis#post#rozstania#miłość#stawka#walka#uschi obermaier#rainer langhans#smutek#depresja#wygrana#zwycięstwo#uczucia#emocje#relacje#związki
5 notes
·
View notes
Photo



Wczorajszy lunch z moim wiernym towarzyszem w Noonie:)
Spaghetti aglio e olio z szynką parmeńską, rucolą i oliwkami (zamiast pestek słonecznika). Na deser bananowe tiramisu, bo jak robić masę to porządnie :)
Noona (ul. Dobra 53) to lokal, w którym zdecydowanie warto zjeść. Naprawdę dobre jedzenie w przystępnych cenach. Polecam zwłaszcza studentom, którzy często bywają w BUWie.
#Noona#kociłapka#kociłapka.#obiad#lunch#kulinaria#foodporn#tiramisu#spaghetti#spaghetti aglio e olio#olives#rucola#Joanna#tea#coffee#food#italian cuisine#banana tiramisu#friend#blogger#blog#students#student#unilife
0 notes
Text
prawdziwa miłość jest nudna jak flaki z olejem.
W życiu przywykliśmy do takiego obrazu miłości jakim karmią nas media. To co zobaczymy na filmach, w książkach czy też w Internecie staje się dla nas głównym wyznacznikiem tego „jak powinien wyglądać prawdziwy związek”.
Sama pamiętam jak na początku okresu dojrzewania (czyli wtedy kiedy się dowiadujemy, że płeć przeciwna tak naprawdę nie gryzie) z zapałem pochłaniałam kolejne książki dla nastolatek. Lubiłam serię „Pamiętnik Księżniczki”. Stwierdziłam w tamtym czasie, że chciałabym mieć takiego chłopaka jak główna bohaterka. Takiego co by mi kupił wisiorek ze śnieżynką, napisał dla mnie piosenkę i zabrał do restauracji. Najlepiej, żeby był naukowcem, muzykiem, wysokim brunetem i Bóg wie czym jeszcze.

Rzeczywistość brutalnie zweryfikowała ten silnie zakodowany obraz w mojej głowie. Związki okazały się wyglądać zupełnie inaczej. I choć było trochę kwiatów, romantycznych wypadów czy innych miłych gestów (te również okazały się być inne niż w „Pamiętniku Księżniczki”) to nie te rzeczy ceniłam najbardziej.

W momencie tęsknoty za kimś bliskim pierwsze co przychodzi do głowy to zwykłe momenty, które zawierały w sobie jakąś magię. Śmiech, zapach, dotyk, głupie miny…
Mimo wszystko zrozumienie tego, że prawdziwa miłość kryje się w zwyczajności trwało bardzo długo.
Mamy głowy napchane bardziej lub mniej pięknymi historiami o intensywnej miłości. Historie miłosne, które kochamy takie jak „Romeo i Julia”, „Cierpienia młodego Wertera”, „Pretty Woman” czy uwielbiony przez nastolatki cykl „Zmierzch” zazwyczaj przedstawiają obraz bardzo intensywnego uczucia.

Wymowne spojrzenia, wielkie czyny, niezwykłe gesty, szaleństwo, weltschmertz, depresja, żal, rozpacz, skrajne szczęście. Autorzy pomagają swoim bohaterom „przeżywać w pełni” uczucia umieszczając ich historie w sytuacji, która jest beznadziejna. Albo jakiś konflikt rodzinny albo między rasami, jakieś uzależnienie od narkotyków czy alkoholu, środowisko, które wyraża sprzeciw. Dzięki temu te czyny wydają się jeszcze większe, a uczucia bardziej prawdziwe.
W literaturze czy filmie takie coś świetnie się sprawdza. I szczerze powiedziawszy to raczej nie może być inaczej. Wyobraźcie sobie staruszkę Julię, która równie pomarszczonego Romeo-emeryta naciera kremikiem, parzą sobie ziółka i jeżdżą po Włoszech kamperem zwiedzając zabytki. To nie brzmi tak fajnie jak wspólne samobójstwo w imię nieskończonej miłości prawda?

A co jeśli (biorąc pod uwagę współczesne realia) Romeo by stwierdził w którymś momencie (w końcu miał 16 lat), że zrywa z Julią (lat 14), ich drogi by się całkowicie rozeszły i te wszystkie wielkie słowa oraz ciche spojrzenia byłyby „do wyrzucenia”? Nie byłoby już „Tego Jedynego” ani „Tej Jedynej”, a przede wszystkim nie byłoby ciekawej historii, która by zachwycała.
Nawet mój ulubiony serial „Californication” opiera się na tym, że główny bohater nieustannie ma problemy ze swoją ukochaną. Tylko awantury, rozstania i powroty. Ale nie byłoby tylu sezonów gdyby postanowili się zejść raz, a dobrze.

Niestety bardzo chętnie zaakceptowaliśmy, że skoro taki obraz miłości przyjął się w kulturze to na pewno tak jest. I chcemy przeżywać tak samo intensywnie nasze uczucia. Wybieramy sobie wątek miłosny, a potem traktujemy go jako wzorzec.
Wielu pewnie by zaprzeczyło, ale zobaczcie na Facebooku ile jest stron poświęconych związkom książkowych czy filmowych bohaterów, a większość z nich o wymowie „chcę mieć tak samo”. Ile jest pięknych virali krążących po sieci o spektakularnych zaręczynach albo o związkach gdzie jeden z partnerów jest chory/niepełnosprawny?

Zamiast na uczuciach lubimy koncentrować się na intensywności, która jest jak narkotyk. Adrenalina, która nie jest w stanie utrzymać relacji, bo często kiedy opada okazuje się, że nic się nie klei. Myślimy, że skoro już nie przeżywamy wszystkiego tak silnie to pewnie coś się wypaliło. Prawdopodobnie to właśnie tym środkiem uzupełniamy braki po początkowej fazie zakochania, kiedy nawet przyroda była podporządkowana burzy uczuć w głowie.

Oczywiście dobrze wiemy co druga osoba czuje. Znamy ją na wylot (i lepiej niż ktokolwiek). W końcu to jest TA intuicja. Chcemy sobie ręce i nogi poucinać. Umrzeć. Bo przecież bohaterowie są gotowi umrzeć za wielkie sprawy.
Zaczynamy szukać „wrażeń”. Każde spojrzenie wyraża więcej niż tysiąc słów. Każde słowo ma drugie dno. Im większa awantura tym lepiej, bo wtedy powroty mają większą wartość.
Tłumaczymy sobie wszystko i wszystko jesteśmy w stanie przebaczyć. Uderzył ją, bo go tak emocje poniosły, a w końcu by go nie nosiło gdyby nie kochał. Zdradziła, bo tak naprawdę chciała ukryć swoje uczucia. Obraził się, bo mu zależy. Kłamała, bo nie chciała pewnie martwić.
Nawet rozstanie nie może być po prostu rozstaniem. Musi być heroiczne. On odszedł, bo wiedział, że ona tego naprawdę potrzebuje (a on nie może być przecież samolubny) . Ona odeszła, bo ich miłość była za silna dla otoczenia (chciała mu oszczędzić). Ale na pewno była to prawdziwa miłość tylko po prostu nie mogła być spełniona, bo uczucia były silniejsze niż świat.

Nasze uczucia stają się sztuczne i przestają mieć jakikolwiek związek z rzeczywistością. Tak jak miłośnicy filmów porno po jakimś czasie stwierdzają, że seks bez porządnego łomotania pasem to nie seks, tak samo my stwierdzamy, że związek jest związkiem dopiero wtedy jeśli na siebie pokrzyczymy, porobimy sobie świństwa, a najlepiej od razu zaczniemy rzucać w siebie nożami. W końcu podchodzimy do tematu z pasją…

W końcu siedząc w domu obrażeni, pochłaniając kolejne lody czekoladowe, płacząc, przeżywamy naszą werterowską rozpacz. Zamiast wyjść z domu, iść na piwo czy do kina tworzymy w głowie długie psychologiczne analizy zachowania drugiej osoby. Badamy to tak wnikliwie, że gdyby to był temat maturalny to zabrakłoby punktów w kluczu, żeby ocenić głębokość naszych interpretacji.
Nie przyjdzie nam przecież do głowy, że to nie jest to skoro ta osoba nas tak po prostu krzywdzi. Wolimy się okłamać. Nie spojrzymy prawdzie w oczy nawet kiedy nas już to nie boli. Nie powiemy, że to było takie powierzchowne, albo że to była po prostu zabawa. Nie może być zwyczajnie.
Ja też swoje koty darłam, intensywnie przeżywałam kolejne relacje, zalewając je morzem wszelkiego alkoholu, żeby było mocniej i więcej. Tłumaczyłam, interpretowałam i znajdowałam wytłumaczenie.
Nie, bo to nie tak… Nie, bo to inaczej… Nie, on ma powody… Może rzeczywiście jestem potworem…
Z drugiej strony też nasłuchałam się wielu ciekawych opowieści o ludziach mi nieznanych. A jaka jest prawda tego nie wiem i się pewnie nigdy nie dowiem, bo w końcu ilu ludzi tyle interpretacji.
Nie dbamy o to co jest w rzeczywistości, ale o to co mamy w głowie. Zamiast wyjść i porozmawiać dorabiamy teorie. Potem pielęgnujemy je jak cenne, rodzinne fotografie nikomu nie dając ich ruszyć czy podważyć.
Wszystkie toksyczne związki pełne były rozstań i powrotów. Rzucali w siebie talerzami, poszli do łóżka na zgodę, a dwa dni potem ten sam scenariusz. Skąd ja to znam?

A potem siadamy znowu do naszego ukochanego Facebooka i oglądamy zdjęcia czy filmiki, na których są starzy ludzie i informacja ile lat są razem. Znów myślimy sobie „chciałbym tak”…
Ale czy Ci starsi ludzie okładają się laskami i krzyczą na siebie? Czy obrażają się, żeby potem przeżywać to w różnych kątach pokoju?
Raczej nie.
Spacerują, trzymają się za ręce, przytulają, oglądają razem seriale i nacierają się wspomnianym już kremikiem. Czasem nawet realizują wspólne marzenia i podróżują. Nierzadko też łączy ich jakaś wspólna pasja, którą mogą się zajmować (np. siedzą wieczorami i grają w szachy).
Mimo wszystko, że takie wzorce są obecne to wolimy być Romeo i Julią, Tristanem i Izoldą, Sidem i Nancy, Kurtem i Courtney, Chuckiem i Blair (czy półobrotem), Hankiem i Karen, Sidem i Cassie czy Edwardem i Bellą (przykładów jest dużo).

W którymś momencie człowiek czuje się już zmęczony ciągłymi problemami i zaczyna pytać sam siebie „czy naprawdę tak musi być?”. Już nie chce interpretować, obrażać się i prowadzić rozmaitych gierek.
Zamiast tego chce rozmawiać z partnerem kiedy pojawi się jakiś problem, wymieniać się uczuciami, poglądami, myślami, po prostu przeżywać życie razem. Zaczyna doceniać zwykłe momenty zwykłego dnia codziennego kiedy spędza czas ze swoją drugą połówką. Wspólne picie herbaty, sadzenie kwiatków na balkonie, wycieczki rowerowe, obiady, wspólne oglądanie telewizji itd.
Najprościej można powiedzieć, że jest z tą osobą zawsze, a nie tylko po kłótni.
Moim zdaniem to jest właśnie dojrzałość w związku.
Niestety biorąc pod uwagę ilość pomyłek i rozczarowań jakie musiałam przejść, żeby dotrzeć w końcu do tego punktu, w którym powiedziałam basta, twierdzę że każdy musi dojść do tego sam.
Bo prawdziwa miłość jest tak naprawdę nudna jak flaki z olejem…

#miłość#kociłapka#kociłapka.#post#wpis#nowy wpis#nowy post#blog#dojrzałość#związki#uczucia#nienawiść#intensywność
5 notes
·
View notes
Photo



Dzisiaj skończyłam 20 lat :)
W Japonii oznacza to pełnoletność.
Paradoksalnie 5 maja to w kraju kwitnącej wiśni dzień dziecka (Kodomo no Hi) i z tej okazji wstawiam zdjęcia z 5 maja 1996 roku.
#urodziny#happy birthday#cute girl#two years old#2 years old#little#1996#5th May#Kodomo no Hi#girl#blonde#child#children#dzieczynka#mała#little girl#słodka#kochana#dziecko#ładne dziecko#kociłapka#autorka#20 lat#20 years old#20th birthday
1 note
·
View note
Text
klękajcie przed koloratką.
Wszystkim włos zjeżył się na głowie, kiedy Polskę obiegła informacja co tak naprawdę działo się w zabrzańskim sierocińcu prowadzonym przez siostrę Bernadettę.
Jak zwykle te same pytania.
Kto do tego dopuścił? Dlaczego nikt nie reagował? Czemu taka mała kara? Czy ludzie są obojętni na krzywdę dzieci? Jak działa wymiar sprawiedliwości w Polsce? Jak tacy ludzie w ogóle mogą być szanowani? Czy nikt naprawdę nie widział tego co się dzieje? Co zrobić, żeby takie potworne sytuacje nie miały więcej miejsca? Jak ta kobieta ma czelność migać się od więzienia?
Wszyscy są raczej zgodni, że siostra Bernadetta jest potworem w ludzkiej skórze. Ona odpowiada za każdą krzywdę jaka stała się jej wychowankom. Przy pomocy innych sióstr oraz starszych wychowanków (zdeprawowanych przez genialny model wychowania w ośrodku) udało jej się stworzyć prawdziwe piekło, które było w stanie działać latami. Wydaje się, że to już wszyscy winni, ale czy na pewno?
Gdybym robiła napisy końcowe do tego horroru to pod listą niewyżytych siostrzyczek i zdegenerowanych starszaków zapisałabym jeszcze jedną pozycję – polskie społeczeństwo.
A może nie tyle społeczeństwo co polską mentalność, która jest jak choroba zakaźna i zatruwa od maleńkiego. I choć stwierdzenie, że „Polska jest szkodliwa dla zdrowia” to temat na niezły esej zastanówmy się nad najbardziej denerwującym aspektem tej zarazy, który doprowadził w dużej mierze do tej tragedii, a co najlepsze do wielu innych też.
Setki lat utrzymywania Polaków w przeświadczeniu, że Polska to czołowy „krzewiciel chrześcijaństwa” spowodowało, że religia odgrywa o wiele większą rolę w tradycji niż jako wiara.
Posługując się moim ukochanym Gombrowiczem można powiedzieć, że w formie polskiej wpisana jest forma katolicka, a wręcz pseudo-katolicka.
Kiedy obserwuje swoje otoczenie to czuję te wszechobecną hipokryzję płynącą w żyłach nadwiślańskiego kraju. Bo niby skąd te 90% wierzących skoro większość osób, które pytam o wiarę skłania się w stronę agnostycyzmu?
Prawie każdy ma wszystkie sakramenty, prawie każdy chodzi na religię, prawie każdy przyjmuje księdza w domu. Jasne. Każdy z nas zna i taką grupkę ludzi, która się do tego nie stosuje, bo nie wierzy, ale zdecydowana większość jednak ulega urokowi koloratki.
I godzimy się na panowanie Kościoła w Polsce, który choć nie może nam nic z góry narzucić to mimo wszystko ma dość silną pozycję. Społeczeństwo polskie zatrute formą polską leci drzwiami i oknami po sakramenty i opinię u proboszcza, bo „wszyscy tak robią” no i „co powie babcia”.
Kiedy się zapytasz to ludzie zaprzeczą. Powiedzą, że nie i nieprawda. Ale ilu z nich zamiast przyznania się, że z wiarą niewiele go łączy wybiera bezpieczną opcję „wierzący niepraktykujący”?
Na każdy grzech, na każde postępowanie wbrew drogi wyznaczonej przez Pismo Święte mają gotową wymówkę. Przecież „Bóg ich nie widzi” poza kościołem…
I choć przed znajomymi się tym chwalą, to powiedzą wszystko jak na przykładnego Polaka-katolika przystało jeśli rozmawiać będą z duchownym czy z kimś starszym z rodziny (mama, tata, ciocia, babcia itd.).
I ta wzruszająca skrucha kiedy ksiądz zauważył, że ich nie było w kościele… „Dobrze, poprawię się.”
Kilka razy już opisywałam ten teatr. Chociażby a propos wizyty duszpasterskiej (tekst tutaj). I wszyscy wiemy, że on będzie trwał jeszcze długo (jeśli nie zawsze), bo taka jest polska mentalność.
Niech sobie Ci co chcą tę maskaradę uprawiają skoro ta gra aktorska sprawia, że czują się lepiej.
Problem w tym, że ten teatr zaszczepił w społeczeństwie polskim strach. Zatruty, powodujący paraliż i znieczulicę. Wszyscy boją się sutanny czy habitu.
I pozwala się dlatego w nadwiślańskim kraju na różne potworki vide Świątynia Opatrzności Bożej czy słynny Chrystus Król ze Świebodzina.
To jeszcze pól biedy.
Ale krew mrozi w żyłach to na co się w Polsce przyzwala w imię tego teatru świętego.
Księża, którzy molestują młodych czy tacy, którzy romansują z parafiankami, albo tacy którzy szantażują swoich wiernych. Duchowni porzucający swoje dzieci, udający, że one nigdy nie istniały, żeby parafia miała swojego nieskazitelnego bohatera...
A w końcu te siostry od zabrzańskiego sierocińca, które stosowały wobec dzieci kary, które można porównywać z metodami wykorzystywanymi do przesłuchań przez służby specjalne.
Byli wychowankowie się dziwią, czemu nikt nie reagował, a ludzie łykali cudaczne historyjki sióstr bez zastanowienia.
A stoi za tym ta sama toksyczna mentalność.
Mnie w tekście o siostrze Bernadetcie zamieszczonym na internetowej stronie Gazety Wyborczej (tekst tutaj) najbardziej uderzyły nie opisy praktyk uprawianych w ośrodku, ale ten fragment:
„Jedna z zabrzańskich nauczycielek opowiada teraz, że gdy o procesie było już głośno, jej koleżanki z pokoju nauczycielskiego tak komentowały sprawę: "To konflikt wiary. Jestem katoliczką i nie będę donosić na siostry zakonne. Innym też odradzam".
"Siostra Bernadetta ma wpływy, była nie do ruszenia przez kilkadziesiąt lat. Na pewno zostanie i dzieci będą miały jeszcze gorzej".
"Siostra i tak do więzienia nigdy nie pójdzie. Po co dzieci mają przez to przechodzić"
"Nie wiadomo, z czym musiały mierzyć się te wychowawczynie. Siostra Bernadetta jest miłą, delikatną osobą. A to są dzieci alkoholików, narkomanów. Przecież w takim dziecku, nawet jak ma trzy lata, może tkwić diabeł".”
I tak wygląda państwo świeckie? Państwo, którym nie rządzi Kościół? Państwo, którego obywatele nie tracą masowo rozumu przed człowiekiem w sutannie czy habicie?
Tacy ludzie teraz oburzali się pewnie na Trynkiewicza, który wyszedł na wolność czy rok temu na Ewę T. o której już również pisałam.
Ale siostra zakonna? Świętość.
Nie chcę wiedzieć czym jest polski pseudo-katolicyzm (który od swojego pierwowzoru jest diametralnie inny) jeśli wygląda to tak jak opisała to w swojej wypowiedzi nauczycielka - „katoliczka”(w końcu maltretowanie dzieci „to konflikt wiary”, nie wolno się sprzeciwiać prawda?). Nie chcę wiedzieć jakimi płytkimi wartościami kierują się ci ludzie, bo nawet dla mnie ateistki jest jasne, że Chrystus oraz ci wszyscy chrześcijańscy męczennicy są symbolem czynienia dobra za wszelką cenę. Nie chcę sobie nawet wyobrażać czym jest ich „miłosierdzie” albo „miłość do bliźniego”.
W imię tej niby niegroźnej zabawy/tradycji pseudo-katolickiej poświęcono zdrowie psychiczne i fizyczne dzieci.
Dla dobrej opinii w parafii i braku „problemów” przy korzystaniu z kościelnych „usług” przymykano oko na to wszystko co wydarzyło się w ośrodku, więc postawmy sprawę jasno…
To przez tę ignorancję pseudo-katolików trzęsących się przed duchownymi (i należy podkreślić, że tacy ludzie stanowią niestety większość polskiego społeczeństwa) te dzieci były tak długo bite do krwi, molestowane, maltretowane i traktowane w sposób na jaki żaden człowiek nie zasługuje.
Ten strach również jest odpowiedzialny za to, że byli wychowankowie upiornych siostrzyczek „odreagowują” teraz w dorosłym życiu.
Mało tego „zmowa milczenia” pseudo-katolików przewija się praktycznie przez każdą aferę, w której udział biorą duchowni.
Ile jeszcze będzie pokrzywdzonych?
Nie chodzi tylko o kwestię wiary, ale także o postawę. Może wreszcie najwyższa pora podejść krytycznie i przestać bezwzględnie przyjmować pseudo-katolicki element tradycji zanim doprowadzi do kolejnych tragedii…
Kiedy wreszcie społeczeństwo polskie wyjdzie z tak bezwartościowego i niebezpiecznego konformizmu?

#Bóg#Polska#zabrzański sierociniec#sierociniec#siostra Bernadetta#Bernadetta#duchowni#kaznodzieje#klechy#Kościół#Agnieszka F.#horror#terror#maltretowanie#gwałt#morderstwo#gwałty#morderstwa#przemoc#dzieci#makabra
2 notes
·
View notes
Text
poniósł nas fejm.
W dzisiejszym świecie to nic trudnego znaleźć się na świeczniku na przysłowiowe „5 minut”. Nie trzeba już koniecznie ładnie śpiewać albo zagrać w jakimś popularnym filmie czy serialu. Nawet nie trzeba po prostu być ładnym.
Na szczyt sławy może nas zaprowadzić praktycznie wszystko. Czasem nie jestem w stanie zrozumieć jakim cudem twórcy tej zalewającej wszelkie media masy bez jakiejkolwiek treści stają się sławni.
Wystarczy, że powiesz coś śmiesznego, albo zrobisz sobie miliony zdjęć w „dizajnerskich” szortach, albo założysz fanpage na Facebooku, który przyciągnie do siebie ludzi chwytliwą nazwą, z którą zgodzą się wszyscy, albo po prostu będziesz publikował zdjęcia, które wielu „polakuje”. Ładne dziewczyny, przystojnych chłopaków, słodkie kotki, pieski czy ludzi, którzy wieszają dywany na sufitach, oraz takich robiących sobie dziwne zdjęcia, obróbki w Photoshopie i inne podobne.
Tego jest na kilogramy w Internecie i w sumie fajnie, bo można się pośmiać od czasu do czasu kiedy akurat tkwimy na nudnym wykładzie albo mamy chwilę kiedy chcemy odsapnąć od nieustannie pędzącego życia.
Niestety ktoś jak zwykle i tutaj musiał przesadzić, więc bohaterów Internetu bardzo szybko uznano za geniuszy. W końcu „nabijają lajki” będąc w centrum zainteresowania, a to przelicza się na pieniądze prawda?
Wielce oświecone media wpadły na pomysł, że skoro ludzie kochają internetowych celebrytów to czemu nie poszerzyć ich działalności, żeby było ich więcej.
Zaczęto więc ich zapraszać do telewizji, na branżowe wydarzenia, oddawać im kolumny w gazetach czy na portalach, dawać „prezenty” do reklamowania…
W sumie można pomyśleć, że czemu ktoś miałby się nie sprawdzić w jakiejś innej dziedzinie albo po prostu na poziomie bardziej profesjonalnym. Niby nic w tym złego, ale jednak jest.
Niestety internetowe gwiazdy ocenia się po ilości „lajków”, a nie tego czy są w stanie faktycznie zająć się tym co chce się im dodatkowego wcisnąć.
Niektórzy umieją sobie z tym zwinnie poradzić, większość niestety jednak nie.
I w efekcie wiele cenionych mediów traci na łączeniu się z internetowymi celebrytami bez zastanowienia.
Ile bełkotu przeczytałam, ile widziałam żałosnych telewizyjnych popisów, ile razy słuchałam czyjegoś średnio udanego muzycznego debiutu (tak, naprawdę każdy może puszczać muzykę z iTunes w klubie)?
Niesmaczne diwy, nieśmieszni błaźni, głusi grajkowie, pisarze dla ubogich, lewi specjaliści.
Zastanawia tylko przyczyna takiego skoku jakościowego między jedną, a drugą dziedziną, bo hipotezy można postawić dwie. Albo ktoś nigdy nie poczuł tej „drugiej” działalności albo po prostu „poniósł go fejm”. Kiedy ktoś usiądzie na chwilę na tronie to staje się (w swojej ocenie) wszechstronnie uzdolnionym, wielkim znawcą. Miło połechtany pozytywnymi komentarzami zatraca się we własnym egocentryzmie i jak narkoman szuka więcej. Poklask, poklask, poklask.
I nietrudno wtedy o zniszczenie tego co na tron delikwenta wyniosło. To co do tej pory robił nierzadko ulega zepsuciu. Traci to co w tym było najlepsze, bo świeżo upieczony król czy królowa balu pragną ulepszyć to co jest dobre, ale poprawiając nie patrzą na wartość „ulepszeń”, ale na poklask jakim chcieliby być nagrodzeni. Kiedy kreatywność ulatuje, a potrzeba „lajków” staje się coraz bardziej paląca to bardzo łatwo przedobrzyć.
Raczej ciężko oczekiwać, że te gwiazdeczki, uznające się za wszechmogące nagle spojrzą bardziej krytycznie na to co robią. Pozostaje mieć jedynie nadzieję, że ci, którzy odpowiadają za to co pojawia się w mediach zobaczą coś poza cyfrą przy kciuku w górze.
Bo chociaż „fejm” jest fajny to nie zawsze działa na naszą korzyść…

#fejm#gwiazdy#gwiazdy internetu#kociłapka#kociłapka.#blog#lifestyle#życie#narzekanie#denerwuje mnie#girl#cup#kontestacja#sława#lajki#sławni#celebryci#blogerki modowe#szafiarki#felietony#bełkot#miernota#lewizna#lewi specjaliści#omnibusy#beztalencie#beztalencia#zło#marność#vanitas
3 notes
·
View notes