#JadeMal
Explore tagged Tumblr posts
krenenbaker · 2 years ago
Text
Under the Moonlight
Tumblr media
Pairing: Malleus x Jade
Summary: Malleus and Jade, meeting under the moonlight.
Notes: This is for the sixth day's prompt ("Under the Moonlight") of the 2023 TWST Rarepair Halloween event. This little piece is partially based on this post (which I have been thinking about since I first saw it!!), and my need for more MalleJade content in this fandom. This one's for you, Quinn! ♡
Tags: @haruhar-u, @cheezy-moon, @thehollowwriter, @red-viewe and @shortstorylover
Please let me know if you'd like to be included or excluded from future writing of mine, or only want to be included in specific types of creations.
Tumblr media
It's become their routine, meeting under the moonlight.
It isn't that their relationship is exactly secret; those who know, know. Malleus and Jade don't feel the need to proclaim it to the world, but they also don't feel any need to hide it. Their nighttime walks, their dates under the stars are simply what they prefer.
It's how their relationship started, meeting under the moonlight.
Both had a habit of spending time around the school after the sun had set. Wandering alone, observing the world as it slowed down. Until one evening, they met. And from then on, they began wandering together instead.
They made their own world, meeting under the moonlight.
The dark is comforting. The cold, familiar to them both. And the silence of the night envelops them, making the otherwise busy campus into their own private world. The stars, the wind, the moon, and each other as their only company.
They learned from each other, meeting under the moonlight.
The world becoming illuminated in new ways with every conversation. Sharing their interests and passions, pointing out a feature the other would have never noticed otherwise. Learning to see their surroundings through the other's eyes; the littlest plants, and the tiniest details in gargoyles. Eventually, they learned about each other, too, becoming drawn closer together with each starry night.
And they found love, Jade and Malleus, meeting under the moonlight.
Tumblr media
60 notes · View notes
angelwishess · 7 months ago
Text
— The Jademic … 🍄
Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media
Silly comic I drew on my phone in the car 😭😭 this is my contribution to the ongoing jademic WHAHAHAA
Extra doodles HEHE:
Tumblr media Tumblr media
62 notes · View notes
fell-e · 7 months ago
Text
"well aren't you affectionate"
Tumblr media
unfinished bc I'm too busy rn to spend 40 minutes just drawing the hands
Tumblr media
BEWARE THE JADEMIC!!!!!!!!!!!
Tumblr media
fayrouz shroomsona(fayshroom? mushrouz?? shroomrouz????) and previous two art belongs @viperbunnies
49 notes · View notes
crystallizsch · 7 months ago
Note
random winter present time!!! ♡ one of ur ocs gets a cup of hot cocoa!! 🍫☕ send this to 10 other people so their ocs can get some hot cocoa too ₊˚⊹✩´-
BIBI HI HI THANK YOU 💥💖💕
Tumblr media
thank you for the hot coco— wait what is yuushroom doing in there-
24 notes · View notes
viperbunnies · 7 months ago
Note
Listen. I'm treating Dranav bro... She needs to be cured
Listen I’m all for getting Dranav cured but I think… she already got the spores to your other ocs?
Tumblr media
9 notes · View notes
viperwhispered · 7 months ago
Text
The Jademic got me thinking, though.
Like, personality wise, Azul would be the likeliest source of a seafood infection for Emi. However, there's that whole thing of like... "Oh he's not so bad - oh he's going full capitalist again, nvm", just the interest graph slowly rising only to crash more of less down every time. if I was on PC I might even draw this but I'm sure you get the idea.
Like:
/|/|/|/| and so on so forth.
Plus the whole trying to take Ramshackle from Emi sure would require quite the redemption / appeasement arc for her to consider Azul in a more positive light.
However, if Jade really did want to stir shit, he just might be able to nudge Emi into a more mean / vengeful mindset when it comes to Azul. Like, she doesn't really like being mean to people, but a bit of ribbing, especially with Azul... Wouldn't that be satisfying?
And wouldn't it be nice getting a one over Azul, just a little scheme to have a bit of fun?
Turns out it might not be Jamil who has the keys to her corruption arc, but Jade.
Tagging @scint1llat3 @bibi-cha @diodellet @moonyasnow (dunno if some of y'all are any more on track than I am with what's been going on with Jade infiltrating (Jamil) ships or whatever the heck has been going on but anyway)
And uhh you guys are not on Emi's tag list but I think you have been involved in the Jademic nonsense in some capacity so hope you don't mind a tag either @viperbunnies @fell-e
11 notes · View notes
iconsjade · 1 year ago
Text
Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media
(c) @hinodosolteiros ou like
1 note · View note
anbaisai · 7 months ago
Note
Mayu wasn’t anywhere near ground zero, but she accidentally inhaled some spores as well… how unfortunate.
Tumblr media Tumblr media
NNOOO... SHE NEVER EVEN INTERACTED WITH JADE... WHY.... and here I thought she was safe, I guess there really is no escape from the jademic 😭 (the worst candidate possible finds her)
251 notes · View notes
carmelorazepam · 21 days ago
Text
Trzeci dzień głodówki.
Waga: 49.3 kg — święta liczba, rytualne zaklęcie wklepywane w moje ciało z każdym łykiem zielonej herbaty, która udaje, że mnie karmi.
Nie jem. Piję słońce przez szybę, papierosy przez zaciągnięcie, neuroleptyki przez usta.
Klonazepam powoli odchodzi, jak kochanek — zostawia po sobie lekkie drżenie rzęs i pustkę pod mostkiem. Cóż, do następnego razu!
Pregabalina przejmuje jego miejsce. Nowy romans, słodszy, bardziej rozleniwiony. Łykam ją jak dziecko komunijne opłatek — z wiarą i nutą perwersji.
W tym cudownie rozwodnionym stanie, w którym moje myśli są jak mgła nad Kioto, a ja sama przypominam dym o smaku wanilii — pojawia się on.
Mój mąż. Mój estetofaszysta.
Wchodzi do sypialni jak generał do okupowanego miasta i zaczyna swój monolog:
„Zestarzejesz się jak mleko. Skóra białej kobiety nie znosi słońca. Powinnaś zasłonić okna ręcznikami. Boże, po co poślubiłem obcokrajowca? Wziąłem cię dziesięć lat młodszą, żeby dbać o twoje piękno. Ale wolisz zgnić jak wszystkie baby z twojej pieprzonej rasy.”
Urocze. Naprawdę. Uroczy rasizm od mojego samuraja.
Zamrugałam, jakby w slow motion, i odpowiedziałam tonem anielskiej syreny z objawami zatrucia benzodiazepiną:
„Nie zasłonię światła, kochanie. Nie jestem rośliną doniczkową z piwnicy. Czytam w słońcu. Oddycham latem. Nie zostałam stworzona do życia w ciemności.”
„No to skończysz jako pomarszczona baba.”
Ach, miłość.
Uśmiechnęłam się słodko, jak żona-trofeum, której właśnie pękł lakier na paznokciu:
„Oczywiście. Nałożę serum z witaminą C, krem z filtrem 50+, maskę z jadem pszczelim i zmarszczki zignoruję z taką samą gracją, z jaką ignoruję twoje obelgi. Kochanie.”
Parsknął. Wyszedł. Za nim — woń perfum i kompleksu bóstwa.
A ja?
Ja zostałam. Z książką na kolanach, bólem pod mostkiem i wściekłością, którą tłumię jak westchnięcie.
Bo istnieje szczególny rodzaj smutku, zarezerwowany dla kobiet, które zostały pokochane za swój wygląd, a zignorowane za swój umysł.
Wyhodowane, by błyszczeć. Zakazane, by mówić i wyrażać swoje opinie.
I wiem, że wiele dziewcząt marzy, by być „tą wybraną”. Tą z kartą kredytową i szafą pełną jedwabiu.
Ale rada od „starej baby”:
Nie wychodźcie za mąż. Wychodźcie poza schematy. Uczcie się. Zakładajcie firmy. Wspierajcie się nawzajem. Bądźcie nie do złamania.
Bo prawda jest taka:
Mężczyźni się was boją. Naszego światła. Naszego głodu wiedzy. Naszej siły, która nie potrzebuje ich aprobaty. Naszego zorganizowania, opanowania i inteligencji nie do złamania. Nie zakładajcie sobie obroży z pereł. Stwórzcie rewolucję. Palcie mosty i konwenanse.
Mężczyźni się was boją. Dlatego próbują was uciszyć. Odebrać wam wasze prawa. Odebrać kontrolę nad waszym ciałem.
Nie bądźcie na to obojętne. Nie dajcie się uciszyć. Krzyczcie,
aż ziemia przypomni sobie, że Bóg był kobietą.
Tumblr media
92 notes · View notes
myslodsiewniav · 2 months ago
Text
Wyrzyganie trudnych uczuć na klawiaturę by zrobić porządki w głowie...
15-04-2025
Zabieram się do tego by spisać - aby nie zapomnieć, aby za parę lat sięgnąć do tyłu i pamiętać - od miesiąca. A potem od tygodni. A wczoraj znowu temat wrócił...
Jak coś wraca to warto wyrzygać wszystkie emocje na klawiaturę, pozbyć się tego co albo jest w nadmiarze, albo co truje i sprawdzić co jest pod spodem. Co jest powodem.
Rzecz w tym, że w pełni świadomie zdaje sobie sprawę, że mam objawy depresji takie jak: spadek energii, trudność do wykonywania zajęć, które zwykle wykonywałam bez problemu; że objawem mojego gorszego stanu psychicznego jest fakt, że przytyłam i to bardzo; że w sytuacjach stresujących objadam się kompulsywnie i nie mogę tego powstrzymać - jakbym miała regres w obszarze zaburzenia odżywiania; że dużo częściej myślę o przyszłości pesymistycznie i wybieram (nieświadomie) odczytywać różne rzeczy, które mi się przytrafiają w najgorszym lub w najwęższym możliwym kluczu. Wiem, że szybciej wyładowuje mi się bateria socjalna - a nie jest to wcale nośnik specjalnie pełny w gigabajty, nawet gdy jestem zdrowa. I wiem, że jak mi się ta bateria rozładuje, a wszystkie inne objawy się połączą, to będę wkurzona, zła i wredna. I nie zawsze załapie, że jestem wredna dla moich bliskich. Z moim partnerem to jest ok: on mi powie, że jestem wredna, ja się zreflektuję i poszukamy razem sensownego rozwiązania (np: zreflektuję się, przeproszę i wyjdziemy razem, lub ja wyjdę). Z moją rodziną to nie jest ok: kiedy w końcu sama się złapię na byciu wredną i wezmę za swój stan i zachowanie odpowiedzialność (przepraszając za niepotrzebne słowa lub zachowanie, wyjaśniając skąd to i dla czego czuję, że muszę teraz zadbać o siebie i wyjść): oni z jakiegoś powodu zwykle to traktują nie jak zdrowe zarysowanie granic, potrzeb, a jak atak na nich. Mam wrażenie, że nie widzą wyjaśnienia jako wyjaśnienia, a jako wymówkę na to, że nie zapewniam jakiejś tam ich potrzeby, która oczekiwali ze zapewnię? Albo coś w nich triggeruje? Nie wiem...
Anyway - to jest znane. To jest coś czego jestem świadoma, co wiem z czego wynika.
To co mnie zaskakuje to moja zazdrość.
W tym związku nie czułam tego. Nie w ten sposób. Nie łapałam się na tym, że mówię o kimś innym z jadem, że myślę o swoim ciele z pogardą.
Zaczęłam tę związek będąc w świetnym momencie życia: byłam po terapii, byłam spokojna w środku, wiedziałam kim jestem, czego chcę, czego nie chcę. I chciałam go budować zdrowo, porzucając stare schematy - mimo tego, że coś głęboko we mnie nie daje zgody na to by w ogóle dopuszczać wchodzenie w związek, który MOŻE się skończyć, weszłam. Mimo, że wewnątrz czuję na tę myśl niedojrzały, pełen lęku wrzask "NIEEE!". Ale to ZDROWE by myśleć o związku nie jak o czymś co będzie na zawsze... bo nie wiemy jak będzie. I czy będzie na zawsze - czy ta ja-za-kilka-lat, która będzie bogatsza o różne doświadczenia, która będzie wiedziała o sobie jeszcze więcej, która będzie być może miała inne cele i wartości, których teraz nie znam, czy ona będzie w ogóle chciała wtedy być z nim-za-kilka-lat. On też się zmieni. Bardzo chcę - życzę sobie tego, mam olbrzymią nadzieję - żebyśmy dorastali razem, żebyśmy chcieli iść tą samą ścieżką, żebyśmy nadal dzielili wartości i wyciągali podobne wnioski z tego co każde z nas doświadczy. Wiem, że to zdrowe. Wiem. I wiem, że wymaga maaaaasę odwagi ode mnie i wyjścia kurewsko daleko poza strefę komfortu pozwolenie sobie na myśl, że to teraz we dwoje tworzymy może się kiedyś skończyć. Sama myśl jest bolesna. Ale nauczyłam się (na terapii), że mając do wyboru albo przeznaczać sój czas i energię na pielęgnowanie tego co mamy, albo trwogę i podsycanie lęku na myśl o tym czego może za jakiś czas nie być, jednak wybieram to pierwsze.
Wiem tylko to, co TERAZ, to jest pewne. Przyszłość jest niewiadomą. Ale zależy od TERAZ. Tyle.
A jednak.
Czuję zazdrość. I to w ten niezdrowy sposób.
Nawet teraz nie pamiętam co było powodem - oglądaliśmy coś wieczorem, leżąc w łóżku. Komiks? Albo film? A może przeglądałam nową kolekcję bielizny, bo potrzebowałam kupić stanik... Nie pamiętam. Pamiętam, jak mój partner skomentował wygląd jakiejś kobiety, którą uznał za atrakcyjną. Ot, taki niezobowiązujący komentarz, ot docenienie urody innego człowieka. Serdecznie i bez znaczenia. I przeszedł do opowiadania o tym co on sam czuje, jakie rzeczy mu się podobają, a jakie nie (chyba chodziło o komiks - chodziło o style rysunkowe...).
OMG jaką ja złość poczułam. Ile jadu w sobie! Ile niechęci wobec tej kobiety... I jak pogardliwie jej wygląd skomentowałam. Mój komentarz zaskoczył zarówno mnie i jego. Zamarliśmy. Spojrzeliśmy na siebie i on momentalnie przeskoczył do "poważnej-rozmowy", do "Co się stało? Mów do mnie."
A ja jakbym miała w głowie dwa głosy: jeden kipiący zazdrością, który rzucał żabami, a zaraz za nim drugi racjonalny, który przemieniał te żaby w proste fakty, bez nacechowania emocjonalnego. Ten drugi dziwił się tym, jak bardzo ten pierwszy głos przekrzywił, odczytywał w najgorszy możliwy sposób to, co obdarł z klątwy drugi (słów w kontekście do mnie samej, z porównywaniami na moją niekorzyść, do dziwnych założeń względem prawdopodobnych uczuć mojego partnera do mnie, do mojej atrakcyjności).
Miałam mindfuck.
To wszystko jest tym bardziej dziwne, że nasz związek przeżywa od początku 2025 rozkwit - nigdy dotąd nie byłam tak napalona, tak zadowolona z seksu i tak ciesząca się, że mój partner się również otworzył na mnie. Co rusz próbujemy czegoś nowego. Budzimy się wzajemnie nawet ze snu na seks. Nie możemy się od siebie odkleić, kochamy się po kilka razy dziennie i jest mi z tym zajebiście - w końcu czuję się jak JA. Takie libido to jest coś co rozpoznaję jako "szczęśliwa-ja-w-związku".
Do tego... właśnie od jakiegoś czasu mój narzeczony jakby bardziej mi się podoba fizycznie. Nie wiem jak to opisać. Może najprościej - i to dla mnie samej jest disturbing - uważam, że już nie wygląda jak młodzieniec, a wygląda jak facet. To subtelna zmiana w proporcjach ciała, w tym jak wygląda jego brzuch, nogi. Nie chodzi mi o masę mięśniową, tylko o coś takiego w ogólnym wrażeniu... nie wiem nawet jak to ubrać w słowa... Możliwe, że o to chodzi: chociaż "zgadzał" mi się intelektualnie i emocjonalnie to dopiero po kilku latach dopiero zaczął mi się "zgadzać" ciałem? W sensie nie mi-ego, a mi tak biologicznie: dojrzałej kobiecie? Nie wiem to teoria, która może być z dupy (w końcu w życiu byłam w 2 związkach, w obydwu z młodszymi od siebie facetami, przy czym pierwszemu/exowi dawano tak na oko, że to on jest ode mnie starszy 10 lub więcej lat [30-35 lat na oko - tak mówili], chociaż miał 20, podczas, gdy drugi jest młodszy ode mnie faktycznie o 10 lat, a mimo ćwiećwieku na karku wyglądał na raptem 18-latka?). Nie wiem. Coś we mnie przestawiło się, może jakaś nowa faza miłości? Nie wiem. Po prostu uwielbiam jego ciało i mogłabym się z nim kochać prawie bez przerwy (w obecnym stanie przynajmniej dopóty mi się socjalna bateria nie rozładuje).
Anyway - kilka dni byłam zazdrosna. I nie potrafiłam tego sobie jakoś poukładać. No bo dlaczego? Nie mam powodów by być zazdrosna! Mam fantastycznego faceta, mamy namiętne pożycie, jesteśmy zaręczeni, wspieramy się, podróżujemy, mamy pieska... o takim życiu marzyłam. To dlaczego jakiś durny komentarz o babie, której nie znam i która ani mnie, ani jego nie interesuje bardziej niż zeszłoroczny śnieg buzował we mnie tak gorącą, kipiącą zawiścią?
Nie wiem.
Przeszło. Znowu poczułam się pewnie. A ja nie miałam czasu tego spisać... Gdybym wtedy rozpakowała emocje być może lepiej bym to co się wtedy wydarzyło zrozumiała. I poczuła.
Podejrzewam, że to kolejny objaw depresji - zaniżone poczucie własnej wartości weszło. I weszło porównywanie - czego od tak dawna nie robiłam... Ale dlaczego niepewność?
Nie wiem.
A potem, za jakiś czas, wydarzyła się kolejna rzecz, którą należy spisać, też by niezapomieć, ale to nie dziś. W każdym razie moi rodzice jak to moi rodzice - odwalili głupotę. Mama miała wypadek. Poważny. Był przy tym tata i nie zadzwonił na pogotowie. Mama miała poważne objawy, o których opowiedziała siostrze przez telefon. Poruszona, zła i maksymalnie sfrustrowana siostra zadzwoniła do mnie ZE SWOICH WAKACJI (no bo na rodziców jak zawsze można liczyć - jak przydarzają się im zagrażające życiu wypadki to zawsze wtedy, kiedy ich dzieci są na urlopie lub na wyjeździe na który czekałyśmy od dawna) - bezsilna siostra próbowała mamę namówić na wizytę w szpitalu, ale mama to zbywała.
Rzuciłam wszystko co robiłam i wzięłam się za wychowywanie swoich rodziców. Przemówiłam im do rozsądku. Siostrze dałam znać co i jak. Wysłałam rodziców na SOR - ale z tym taż były cyrki i NAPRAWDĘ nie chce mi się tego opisywać. Tyle, ile strachu i stresu się najadłam to na bank jakieś -2lata życia...
Następnego dnia znowu poczułam się niepewnie w związku z O. I tego zupełnie nie połączyłam z wydarzeniami kolejnego dnia. Z moimi rodzicami, a tak naprawdę z rewizytą najbardziej traumatycznego doświadczenia mojego życia: gdy całe moje życie się zmieniło te 15 lat temu też wszystko zaczęło się od telefonu zaaferowanej siostry informującej, że mama miała wypadek... a ja byłam całe kilometry od domu, trzeźwiałam po koncercie...
W pierwszym momencie, ba! Przez kolejne dwa dni od tej wiadomości o wypadku mamy nie łączyłam WCALE tego jak się czułam z tym co się wydarzyło.
A byłam needy as fuck!
I byłam NAGLE, bez powodu, przekonana, że mój partner zaraz ze mną zerwie, że się zaraz rozejdziemy, że to już koniec. I że ja sobie nie poradzę - nie tyle bez niego, co ze stratą osoby, którą tak bardzo kocham. Że po prostu się po tym nie pozbieram. Weszło combo: kompulsywne objadanie się, rozkojarzenie, płacz bez powodu i coś czego się wstydzę, bo to jest toxic: właściwie domaganie się, żeby mój partner zapewnił mnie na 100%, że nigdy się nie rozejdziemy. To nie jest fair! - logicznie, itelektualnie to widzę. Ale WTEDY byłam takim kłębkiem nerwów, że jego spokojne wyjaśnienie "ale nie mogę ci obiecać czegoś, co nie wiem czy będziemy obydwoje w stanie dotrzymać. Przecież bardzo chcę być z tobą, po to się oświadczyłem, jestem z tobą bardzo szczęśliwy. Kurcze, planuję z tobą polecieć na drugi koniec świata! Ale nie wiem czy zawsze będziemy razem, bo nie wiem co będzie w przyszłości". To mądre podejście. Ale wtedy tak tego nie słyszałam. Wtedy docierało do mnie to co mówi, ale rozumiałam to jako "nie mogę ci obiecać tego, że będziemy razem, bo planuję za jakiś czas zniknąć, bo nie chcę z tobą być".
Jak to piszę to ryczę.
Bo z perspektywy czasu WIDZĘ, że przeniosłam na niego schemat zachowań mojego exa (który tak dla kontrastu obiecywał, że ZAWSZE, ale to co z nim było pewne to NIGDY, bo mimo zapewnień o miłości znikał i zostawiał po sobie ból i pustkę, samotność tak bolesną....). WIDZĘ skąd to się wzięło: moi rodzice znowu mnie wepchnęli w rolę ich matek, moja siostra znowu w kryzysie wepchnęła mnie w rolę osoby odpowiedzialnej i ratującej najgorsze sytuacje, a ja, zaaferowana, przejęta i przestraszona perspektywą możliwej śmierci mamy WZIĘŁAM te role. Bez chociażby refleksji nad swoim stanem zdrowia, granicami. No, znowu, bez pomyślenia o sobie, swoim bezpieczeństwie i swoich uczuciach.
Jakbym się wtedy emocjonalne cofnęła o 15 lat, jakby terapii nie było, jakbym znowu była 21-letnią dziewczyną, która potrzebowała, by ktoś mnie po prostu przytulił i otoczył troską...
A jakie mam doświadczenia związkowe? Gdy mój tata miał wypadek byłam z moim exem. Gdy okazało się, że mój tata jest w śpiączce i w zasadzie umiera zaczął się dystansować emocjonalnie. Gdy mówiłam, ze go potrzebuję - nie było go, mówił, ze rozmowa o moim tacie i jego stanie jest "nieprzyjemna", starał się o przywrócenie "miłej, beztroskiej atmosferę" gdy ja się martwiłam o życie ojca... A jak nie chciałm iść za jego scenariuszem to tak odwracał kota ogonem, że okazywało się, że to ja jestem zła, bo nie poświęcam mu uwagi i chyba to w ogóle przez moją obojętność rozejdziemy się... To było tak głupie...
Ale właśnie takie mam doświadczenia w relacji gdy dzieje się coś zagrażającego życiu osoby, którą kocham...
Naprawdę sporo shitu mam w życiorysie.
I przez to schematów które mi nie służą...
Nim to do mnie dotarło miotałam się przez dwa dni w strachu: że mój związek się posypie, że w zasadzie już postanowione, że jak O. zobaczył co odwaliła moja rodzina to po prostu się zawija, zostawia mnie, ratuje siebie, a ja tak bardzo go kocham... że oprócz mojego obecnego - nienajlepszego - stanu psychicznego (depresja), oprócz chujowej sytuacji pracą, oprócz chorych, niedopowiedzialnych rodziców zostanę jeszcze dodatkowo ze złamanym sercem, z wielką, bolesną raną, która - jak znam siebie - będzie się goić przez lata, nim zdecyduje się, nim odważę się! komukolwiek znowu zaufać... Że muszę szukać nowego pokoju na wynajem, bo nie stać mnie na najem mieszkania, że teraz muszę tym bardziej kombinować co z pracą i środkami na utrzymanie się, bo nie dość, że inflacja i moja dupo-robota, to jeszcze mam na utrzymaniu lękliwego pieska (karma, lekarstwa, wizyty z behawiorystką, szczepienia).
No po prostu...
W mojej głowie było bardzo ciasno przez te 2 dni...
I bardzo się samymi tymi uczuciami męczyłam...
Potrzebowałam o tym porozmawiać z przyjaciółką i dopiero po rozmowie z nią załapałam, że tak naprawdę to co czuje to nie jest coś co się dzieje faktycznie TERAZ, a co jest bardziej wspomnieniem traumatycznych przeżyć, które dotąd doświadczałam...
Wiedziałam, że histeryczne domaganie się by partner zapewniał mnie, że będziemy razem to jest coś nie fair - to nie jest coś co można obiecywać. To jest coś czego można sobie życzyć i nad tym pracować. A takie wymuszenia i desperacja (którą czułam, której byłam świadoma, i której świadomości się brzydziłam i pogardzałam sobie za samą desperację) to jest dokładnie to, co działa na rozwalenie więzi w związku.
Jak to przetrawiłam to mu to wyjaśniłam... przeprosiłam...
Rozumiał. I cały czas przy mnie był, wspierał, oferował pomoc moim rodzicom wielokrotnie, sam z siebie do nich dzwonił - bo też się troszczy.
On wtedy, przez te dwa dni też miał rozkminy i powiedział mi coś co mu nie daje spokoju: że nie daje mu spokoju, że mówię, że jesteśmy już 4 lata razem. Że to nieprawda i on się zastanawia czy to ja nie chcę w ten sposób sobie samej czegoś udowodnić. Że czasami się martwi, że nie chodzi do końca o niego, a o mnie i mój prywatny wyścig z chuj-wie-czym. Zdziwiona zapytałam "to nie jesteśmy 4 rok razem?", a on na to z powagą "nie, jesteśmy razem 3,5 roku". Zatkało mnie, bo dla mnie od 1 stycznia 2025 roku ja sama w zasadzie już mówię, że jestem rocznikowo o rok starsza i tak samo myślałam o związku - "w 2025 roku będziemy 4 lata razem" i tyle, chuj z tym, że w sierpniu, to szczegół. Nie rozumiałam tego.
Poprosiłam by mi to wyjaśnił, bo dla mnie to niuans 3,5 czy 4 lata, bo i tak w 2025 stuknie nam 4 lata. Ba! Ja jestem o rok starsza, a niekoniecznie pamiętam ile dokładnie ja sama mam lat (poza lutym, w lutym pamiętam i mam na ten temat rozkminy) i bardzo często nie wiem ile on ma lat xD - wiem, kiedy są jego urodziny, ale ile ma liczniku to wiek tak pi razy oko, co zresztą jest powodem wielu naszych wewnętrznych żartów. Nie przywiązuję uwagi do cyferek, a już w ogóle nie rozumiałam tej części z podejrzewaniem mnie samej o to, że sobie coś udowadniam lub z czymś się ścigam.
Na to mój partner z poważną miną przypomina mi, że przecież 3,5 roku byłam w związku z moim exem. Na to ja, że bullshit - że 2 lata! Że to, że mogę przekroczyć czas 2 lat świętowałam z nim przecież danwo temu. On natomiast upierał się, że na początku naszego związku powiedziałam mu, że byłam z moim exem 3,5 roku. Na to ja, że nie możliwe, bo to kłamstwo. Że mogłabym zaokrąglić do prawie 2,5 lat, może nawet 2 lata i 9 miesięcy licząc te wszystkie nagłe pojawienia się toksyka w moim życiu, te moje pełne nadzieji dawane szansy nam na zbudowanie związku od podstaw. Ale nie 3,5 roku! Upierałam się, że się myli, że to on był w ostatnim związku przed nami 3,5 roku! A on żachnął się, że był 4 lata! Zatkało mnie...
W zasadzie obydwie się zgodziliśmy, że musieliśmy najwidoczniej źle zapamiętać... i do tego nie wracałam...
Ale teraz się zastanawiam, czy on na mnie nie projektował swoich własnych uczuć? A co jeżeli on chce sobie czegoś udowodnić? Może warto o tym porozmawiać teraz? Wtedy nie miałam na to przestrzeni - byłam sama w głębokim dole pesymizmu i lęku...
A kilka dni po tym emocjonalnym bałaganie (wypadek+2 dni mojego dziwnego, panicznego przekonania o tym, że jeżeli coś mnie jeszcze spotka to musi to być teraz porzucenie przez człowieka, którego kocham) mój O. zrzucił mi bombę.
Po powrocie z pracy, po gorącym obiedzie, fantastycznym seksie, po pysznym deserku pałaszowanym przy filmie, podczas casualowej rozmowy - takiej otartej, prywatnej, bezpiecznej, radosnej rozmowy zrzucił mi bombę.
Otóż jedna z pierwszych naszych rozmów z czasów, kiedy się zastanawialiśmy czy to, co jest między nami ma sens i czy ten sens jest na tyle duży by dać sobie wzajemnie szansę na budowanie związku, dotyczyła seksu i doświadczenia w tej sferze.
W ogóle początek NAS też był takim bałaganem z którego zrodziło się coś pięknego, coś o czym nie wierzyłam, że można marzyć by się spełniło jednocześnie - miałam wizję idealnego związku jakiego pragnę, już takiego podbitego terapią, takiego odartego z żądań i nierealnych oczekiwań, takiego pełnego otwartości na drugą osobę. Wypisałam sobie wtedy chyba 17 (?) albo 19 cech, które chciałam, aby miał człowiek, który będzie z przyszłości ze mną budował partnerski związek (z poprawką na to, że będzie miał setki innych cech, których nie przewidzę i które są wyłącznie jego i w które nie ingeruję, a które zdecyduję się albo zaakceptować, albo go pożegnać, jeżeli nie będę mogła ich zaakceptować). I ku mojemu zaskoczeniu - on miał te wszystkie cechy! Pewnie, że wraz z poznawaniem go bliżej dowiadywałam się o kolejnych i pewnie, że nie spodziewałam się, że walnę takie BINGO - rozumiem, gdyby miał 12 cech z tych, które wypisałam. Ale całą listę!? Ech...
Anyway... jeden z punktów dotyczył również seksu, bo uprawianie miłości jest dla mnie bardzo ważne w związku. I mam też dość specyficzne podejście do tej sfery...
Podczas tamtej rozmowy, tej jednej z pierwszych serio-rozmów z moim obecnym narzeczonym powiedziałam mu o tym, jak bardzo jestem skonfliktowana wewnętrznie i co dla mnie dopuszczenie do intymności z drugim człowiekiem znaczy. Powiedział wtedy, że co prawda ma szersze granice niż ja, na to co bliskość może oznaczać, ale wyznał, że ma doświadczenia tylko i wyłącznie takie jak ja. Nie pytałam o to. Bałam się tego, kim on jest i co mogł doświadczyć i czego mogłabym nie móc przyjąć. Bo zależało mi na nim, a wiem, że pewnych rzeczy nie mogłabym zaakceptować. On sam wtedy powiedział "Jeżeli to ciebie w jakikolwiek sposób pocieszy, jeżeli to ma jakiekolwiek dla ciebie znaczenie też mam tak jak ty" - a ja poczułam TAKĄ ulgę. TAKĄ OLBRZYMIĄ ULGĘ i wdzięczność, bo czułam, że jesteśmy podobni... Że tak bardzo się bałam, że jestem jedyna taka na świecie, a tu nagle pojawia się on i też ma tak jak ja i potrafi myśleć o mnie z empatią. Dopiero po tej wiadomości, po tym co wtedy sam z siebie mi wyznał poczułam, że może warto dać szansę nam na kolejną randkę, na jakieś wspólne granice poza "ranką", na "związek"... On wtedy tak nalegał, a ja nie chciałam wodzić w związek z kimś niedojrzałym, kto poszukuje i kto mi znowu złamie serce... bo ja jak kocham, to tak, że nie potrafię w chwilę wejść w nowy związek... średnio potrzebuję 7 lat by znowu odważyć się wyjść ze swojej skorupy i komuś zaufać.
A on mi nagle, niespodziewanie, w kwietniu 2025, prawie 4 lata od tamtej rozmowy która w mojej głowie wtedy zmieniła tak dużo, która w ogóle otworzyła szansę na powstanie NAS (z mojej strony), zrzuca bombę w postaci wyznania, że w zasadzie to ma intymne doświadczenia z poprzednich związków, ot tak, opowiada o czymś tam w kontekście do serialu czy coś, że to i tamto to robił z taką-a-z-taką-w-taki-a-takim-wieku.
Zatkało mnie.
Co proszę?
Myślałam, że inicjacja i w ogóle pierwsze doświadczenia w jego życiu przeżył wtedy-a-wtedy. Przecież o tym rozmawialiśmy kurcze, tak dano temu. Ba! Niedawno - w związku z naszym dość intensywnym życiem seksualnym i przy okazji seansem serialu Netflixa "Dojrzewanie" - nawet go pytałam o to, jak wspominał pierwsze zobaczenie dziewczyny nago na żywo. Sama wracałam do swoich doświadczeń - pierwszego, nieporadnego razu z chłopakiem nago. On się wtedy upierał, że nie pamięta - że pamięta masę innych rzeczy, ale tego nie pamiętał, widocznie to nie było tak ważne.
Wiedziałam, że jego pierwszy pocałunek to była patologia xD (tj. tak się śmiejemy z tego) - w dziwnych okolicznościach, w dziwnym towarzystwie, sprowokowani dziwnym (i niewinnym) filmem na Disney Channell. Okay, to wiem, to znam. To jest śmieszne wspomnienie - nic delikatnego, a pełne polecenie w ślimaka. To jest coś co rozumiem, że całe zdarzenie było sprowokowane dziecięcą ciekawością i zupełnym brakiem wstydu, albo zbytnią niedojrzałością by odczytać kontekst, który dla mnie i dla niego teraz (gdy jesteśmy starsi) jest jednoznacznie żenujący. Ale wtedy był mały. Może miał 10 lat? 12?
Wiedziałam, że nasz związek to jego 5-ty związek w życiu. Wiedziałam, że przez wielkość lat szkolnych był w związkach - łatwiej powiedzieć ile w związku nie był i ile mu to dało (zanim wszedł w związek ze mną był przez rok solo, a wcześniej, tak z pół roku jego ex go ghostowała przeciągając zerwanie/spotkanie by zerwać jak tylko się da).
Wiedział od początku, że jestem dla niego wyjątkowa... tak jak ja wiedziałam, że on jest wyjątkowy. Ja się nie bałam jego dotyku - coś dziwnego, czego nie doświadczyłam od mężczyzn spoza rodziny. On wyznał, że pierwszy raz jak mnie zobaczył pojawiła się mu w głowie myśl, która go samego przeraziła "ciekawe jakby to było z nią być" - nie jakby było z nią się całować, czy jej dotykać, a właśnie BYĆ. Nigdy tak o nikim nie myślał.
Wiedziałam co mi powiedział, gdy drugi raz w życiu wylądował ze mną w łóżku: że być może faktycznie ma większe doświadczenie bycia w związku, ale to ja mam więcej doświadczenia w seksie. Był pod wrażeniem. Prawił mi wtedy dużo komplementów - było to przyjemne...
(ale też smutne - bo z moim poprzednim partnerem nie mieliśmy ani barier, ani pruderii. Od początku. Znaliśmy się, kochaliśmy się bardzo. Bawiliśmy się w łóżku świetnie, on był bardzo wrażliwy na sygnały, dopasowywał dotyk idealne, bez instrukcji, bez podpowiedzi, po prostu... nie było tej niezdarności, której doświadczyłam wtedy, za drugim [i za pierwszym] razem z moim obecnym narzeczonym... I chociaż nie raz psycholożka mi mówiła, że to czego doświadczyłam w moim ex po prostu bardzo rzadko się zdarza, że to dopasowanie, to porozumienie bez słów w łóżku, to jest coś co muszę zaakceptować, że prawdopodobnie się nie powtórzy, to jednak, gdy O. mnie te 4 lata temu komplementował za skille w łóżku to trochę mi było smutno, że mój "normalny sposób kochania się", mój absolutny basic by odczuć przyjemność to dla niego coś WOW... Zastanawiałam się wtedy jak w takim razie jego wcześniejsze doświadczenia wyglądały, jeżeli to co robiliśmy razem było dla niego tak bardzo zwalające z nóg i świadczące o moich niesamowitych skillach? Jak w takim razie JAK to ludzie robią? Wymienił mi wtedy co miał na myśli, przyznał jak dotąd seksu doświadczał... Ech... gdy miałam tyle lat co on ja już miałam z seksu ucztę, a nie przystawkę... Bardzo lubię kochać się, dawać miłość i czuć się kochana...)
Ja się wtedy - te 4 lata temu - bałam, że będę dla niego chwilowym przystankiem, bo to taki otwarty, radosny, ufny chłopak, że moje potrzeby go ograniczą i powstrzymają jego wzrost - tym bardziej, że przecież ewidentnie nie miał takich trudności (jak ja) by komuś zaufać na tyle by pozwolić się trzymać za rękę czy całować. A on się bał, że on dla mnie będzie chwilowym przystankiem, bo mimo doświadczenia jest niedoświadczony, że nie docenię tego, jak on bardzo chce być ze mną, bo jego chęci i uczucia przysłoni mi jego wiek, niedoświdczenie w sferze, która jest dla mnie ważna...
A tym czasem w kwietniu 2025 wyznał mi, że te 4 lata temu, gdy padło to zdanie, które dla mnie oznaczało "Jest taki jak ja! Ma takie same doświadczenia jak ja! To ma sens by dać mu szansę!" on miał na myśli inne granice tego co dla każdego z nas oznaczała "inicjacja seksualna". On myślał o seksie penetracyjnym, a ja o dosłownie pierwszej inicjacji seksualnej z druga osobą.
No i weszłam w kolejne... załamanie.
WIEM ŻE NIE MIAŁ INTENCJI MNIE OSZUKAĆ - bo logicznie to wiem i z nim rozmawiałam o tym, on mnie przepraszał i zapewniał, że nie miał instancji mnie oszukać. A ja prosiłam by nie przepraszam, bo widzę i słysze, że to nieporozumie. Ja te 4 lata temu byłam w takim napięciu i poczułam taką ulgę podczas przecież TRUDNEJ rozmowy o uczuciach z nowym, po ponad 7 latach NOWYM człowiekiem w moim życiu, któremu odważyłam się odrobinę zaufać i odrobinę uchylić drzwi do najgłębszego i najbardziej podatnego na zranienia kawałka siebie, że z tego wszystkiego nie dopytałam, nie doprecyzowałam. Założyłam, że on mi odpowiedział na to, o co pytałam przecież. On też nie dopytał, bo też mu na mnie zależało i też się bał, że wszystko co było między nami było takie kruche, że jeden niepewny krok mógł wszystko zaprzepaścić... To była trudna rozmowa, tak jak kilka kolejnych... Jak teraz do tego wracamy to O. mnie zapewnia, że najbardziej się bał, że mnie wystraszy czymś tak, że się odetnę i zniknę z jego życia....
I teraz, te 4 lata później, w kwietniowe popołudnie reagowałam bijącym sercem na zrzuconą BOMBĘ ubrana tylko w pierścionek zaręczynowy i w jego biały T-shirt (bo jest na mnie bardzo duży i pachnie nim). Przeżyłam jakąś katatonię na naszej kanapie, w naszym wspólnie wynajmowanym mieszkaniu, po długiej sesji miłości podczas której robiliśmy coś na co on 4 lata temu by się nie odważył (a moje sugestie obcinał wybałuszonymi ze zdziwienia oczami, że tak w ogóle można i że jestem z taką opcją ok).
I zaczęłam się zastanawiać "KIM TY JESTEŚ?"
Czy ja go w ogóle znam w takim razie?
Zanim weszłam w zazdrość - bałam się, że mogę ją poczuć, skoro poczułam ją kilkanaście dni wcześniej. A nic tak nie zabija miłości jak zazdrość i domaganie się odpowiedzenia co i z kim. Prędko stwierdziłam, że muszę pobyć sama, najlepiej za zamkniętymi drzwiami, albo po prysznicem. Nie pamiętam jak wyszłam z pokoju. Nie pamiętam. Szok.
Wiem, że jak już leżałam w sypialni, pod kołdrą, ubrana w dresowe spodnie i ciepłą bluzę (bo zrobiło mi się tak zimno... i nie chciałam w jego obecności być chociażby przez chwilę z większość ilością nagiej skóry niż to absolutnie konieczne) to absolutnie mnie nie interesowało kto, z kim, kiedy. Nie ma we mnie grama zazdrości o jego przeszłość, bo ja jestem jego teraźniejszością - to dla mnie było pewne. Interesowało mnie tylko to, że to, że wszedł w intymność z kimś jeszcze oznacza, że on mnie nie kocha.
Że mnie odrzucił.
Że nie jestem już dla niego ważna. Po prostu nie mogę być ważna.
Że mnie nie kocha, bo kochać w takim wypadku nie może.
Że jestem tylko kimś kolejnym w jego życiu, nie ważnym, nie wyjątkowym, bez znaczenia. Ot - numer.
I to bolało strasznie. Strasznie-strasznie.
I to było znajome - dokładnie tego się bałam i o tym, że tak będzie byłam przekonana zanim z nim weszłam w związek.
Logicznie sobie analizowałam, że "jak to nie kocha i kochać nie moze? Oczywiście, że może, czuję to, mówi mi to kilka razy dziennie, jest cudowny, wspierający, fantastyczny w łóżku, ambitny, zaradny, robi plany na naszą wspólną przyszłość, bierze mnie pod uwagę, troszczy się o mnie i pozwali mi okazywać troskę o niego!? Jak to nie kocha?!"
Ale w sercu, wewnątrz, w psychice szalało tsunami rozpaczy, bo nie jestem dla niego wyjątkowa.
Totalna kakofonia. Znowu.
Czy to, że tak czuję jest wynikiem tego, że jestem obecnie w epizodzie depresyjnym? Że wszystko widzę w pesymistycznych barwach? Że trudno mi dostrzec ten rozsądny głos odwołujący się FAKTÓW?
Czy może to coś głębszego? Bardziej głęboka rana, która podsyca po prostu depresja?
W ogóle czy ta wiadomość - ta BOMBA - coś by zmieniła? Na pewno wtedy, te 4 lata temu nie pomyślałabym, że "jesteśmy tacy sami". Na pewno nie poczułabym tej ulgi i spokoju, tylko właśnie to co teraz czuję - że w takim razie nic nie znaczę dla niego, że to mój ból do zaleczenia, a on niech sobie żyje własnym życiem. O tym jestem przekonana.
Ale czy z tego powodu tyg później bym się z nim nie spotkała by wyjaśnić rzeczy, które się podziały wcześniej? No nie. Spotkałabym się z nim z pewnością. Bardzo mi to WSZYTKO nie dawało spokoju. Mogłabym po prostu nigdy więcej się do niego nie odezwać, ale to wydawało się nie fair. I to było dla mnie przykre, trudne, ale gdybym się nie odezwała do niego to naprawdę zrobiłabym mu krzywdę na lata!
Definitywnie bym spotkała się z nim, bo bez względu na to czy czułabym z nim na jakimś poziomie porozumienie lub nie. Bo to i tak go lubiłam. Bardzo. I życzyłam mu dobrze. Czyli kolejne spotkanie miałoby miejsce.
A to podczas tego kolejnego spotkania on się uparł, że chce bym dała nam szansę. Chciał związku, chciał spróbować. Był odważny, bezpośredni, z sercem na ramieniu. Brał zwroty, dawał zwroty. Bez złości, bez podnoszenia głosu. Zaimponował mi. Myślałam, że spotykam się chłopakiem by mu czarno-na-białym wyjaśnić co się po mojej stronie podziało, by go przeprosić za to, za co przeprosić musiałam, podkreślić, że to co zrobiłam było chujowe i zapewnić, że nikt, ale to nikt nie powinien się wobec niego tak zachowywać, chociaż tłumaczyły mnie okoliczności czyli jego chujowe i lekkomyślne zachowanie. Za które zresztą powinien wziąć odpowiedzialność - i wziął. Zaimponował mi tym. Wziął odpowiedzialność i za swoje zachowanie przeprosił. Z pełną świadomością przyznał, że nie powinien był zrobić tego co zrobił. Że nie ma mi za złe i nie miał mi za złe mojego zachowania w reakcji na jego lekkomyślność. A potem nalegał, żebyśmy spróbowali, bo nawet ta rozmowa jest dla niego wyjątkowa i ważna. Że czuje się ze mną bezpiecznie nawet, gdy mówimy o trudnych, wstydliwych rzeczach. A potrafimy też się świetnie razem bawić...
Czy po tamtej rozmowie, nawet gdybym nie czuła, że on jest taki jak ja, zdecydowałabym inaczej? Czy nie zaryzykowałabym i nie spotkała się z nim znowu? No nie, spotkałabym się. Bo zaimponował mi swoją niespodziewaną - i nieoczekiwaną - dojrzałością.
Może inne wydarzenia podziałby się inaczej, może do niektórych rzeczy doszłoby później... A może wcale...
A czy teraz, te 4 lata później, ta wiadomość o jego przeszłości ma znaczenie? To nieprozumienie co do tego co uważaliśmy za intymność? Czy to ma znaczenie?
Boli. Ale chyba nie ma znaczenia.
Chyba, bo nie wiem. Naprawdę nie wiem, bo tak bardzo boli...
O. nie pozwolił mi długo na bycie samą w sypialni. Przyszedł, bardzo przejęty, wyjaśniając jak to nieporozumienie wygląda - mówiłam mu, że kminię. On przepraszał, wyjaśniał, że nigdy nie miał intencji by mnie oszukać. Że bardzo mnie kocha. Że teraz, gdy po takim czasie wie ile dla mnie kryje pod słowem "intymność" i jak wyznaczam granice to on rozumie o co pytałam... ale nie pamiętał specjalnie tamtej swojej odpowiedzi sprzed lat. Myślał, że pytam o konkretny rodzaj seksu. Zapewniałam, że wiem, że to nieporozumienie... że boli po prostu...
Przyznałam, że wiem, że to brzmi głupio, ale nie czuję, żeby mógł mnie w obliczu tego wszystkiego kochać tak, jak na tego potrzebuję...
Absurd - bo nie zmieniło się z jego strony NIC w uczuciu jakim mnie dążył godzinę wcześniej w stosunku do momentu rozmowy w sypialni. A dla mnie jakby powstała przepaść. Pojawiło się przekonanie, że on tak naprawdę nie może mnie kochać. I kropka.
I wiem, że to co czuję nie ma wiele wspólnego z prawdą, ale TAK czuję...
Pyta mnie - wyrozumiale, empatycznie, czy jestem zazdrosna, bo przecież nie mam o co. A ja po chwili wsłuchania się w siebie wyznaję, że nie jestem zazdrosna. Że po prostu czuję się zraniona, porzucona, nieważna i niekochana. Następnie pyta z irytacją, czy uważam, że jest brudny albo zużyty czy coś - rozbawia mnie tym, oczywiście, że nie. Naprawdę, nie uważam tak. Nie czuję też grama złości czy zazdrości w stosunku do jego byłych. Ani w ogóle zazdrości - a doskonalę pamiętam, jak to jest czuć jadowitą zazdrość bo ledwo kilkanaście dni przedtem w niej tonęłam. Wtedy byłam w poczuciu bycia gorszą, porównywałam się, dowalałam sobie. A teraz... byłam po prostu przy sobie, w swoim ciele, w swoim nieszczęściu i w olbrzymim, OLBRZYMIM bólu pomieszanym ze smutkiem i lękiem...
Bo nie jestem - nie mogę być! - dla niego nigdy ważna tak, jak potrzebuję by wierzyć, że jestem kochana.
Nie rozumiem tego, ale to boli strasznie.
I się poryczałam. A on leżał przytulając mnie mocno i zapewniając jak mocno mnie kocha i że nigdy do nikogo nie czul tego, co czuje do mnie. I zaczął mi, w ramach pocieszenia, wymieniać wszystkie pierwsze razy jakie przeżył ze mną: pierwszy raz pojechał z kimś z kim był w związku poza miasto w którym mieszkał, na wycieczkę. Byłam pierwszą partnerką z którą pierwszy raz pojechał za granicę, pierwszą z którą się czuł bezpiecznie, tak, że nie wątplił w siebie, nie czuł zazdrości, pierwszą z którą wygrał zawody, pierwszą która go zmotywowała by zawalczył o stypendium, pierwszą z którą spędzał jakiekolwiek święta, pierwszą z którą zdecydował się na tak olrzymi krok by zaadoptować wspólnie pieska, pierwszą, której się oświadczył i z którą chcę spędzić resztę życia...
I tak wymieniał.
I było to okropecznie emocjonalne i niesamowicie romantyczne.
A ja logicznie wierzyłam. Uspokajałam nafurane adrenaliną ciało, wtulałam się w jego bok...
Śmiałam się przez płynące łzy... Cieszyło mnie to co mówił. Ugruntowałam się. Ale dalej czułam ból, tak głęboko w sobie... Jakbym coś straciła.
-> O ile za zazdrość sprzed kilkunastu dni jest mi po prostu wstyd - bo nic nie niszczy związku jak zazdrość. To więcej mówi o moim niskim poczuciu własnej wartości (nad którym muszę popracować sama ze sobą) i stanie chorobowym w którym jestem (nie mam siły, a te emocje tak bardzo drenują z siły), ale kurde, nie mam prawa i nie mogę atakować tym swoim shitem partnera! To jest toxic. Za to jest mi wstyd - że nie ogarnęłam w porę dupy, że on zobaczył i odczuł tą moją zazdrość.
-> O ile potrafię zrozumieć okoliczności przez które chciałam zapewnienia o tym, że zawsze będziemy razem - to wiem, że to jest również konsekwencja sytuacji zmieszanej w moim stanem psychicznym, już 2 dni później po wydarzeniu wiedziałam i za to wzięłam odpowiedzialność i przeprosiłam go za to. Nie jest mi za to wstyd specjalnie... To było po prostu głupie z mojej strony i dziecinne, ale też mam dla siebie wyrozumiałość: prawie znowu straciłam rodzica i włączyły się w wielkich emocjach stare schematy. Obydwoje jesteśmy tego świadomi i obydwoje uważamy, że poważna sytuacja wyzwoliła jakieś skrajne niepewności, a na pewno sycutacja psychiczna nie pomogła.
-> O tyle to ostatnie uczucie to jest coś czego nie pojmuję, co mnie boli, ale też źródło tego mnie ciekawi... Wydaje się to jakieś takie PIERWOTNE...
Kolejnego dnia zadzwoniłam do przyjaciółki - bo bolało dalej. Opowiadam jej co się wydarzyło. A ona na to, że "on miał partnerki, to kawał jego życia, część tego kim teraz jest i musisz się z tym pogodzić", a ja na to na luzie "że spoko, nie przeszkadza mi to. Jak o tym myślę samą mnie to zaskakuje, ale te babki mnie nie obchodzą. Cieszę się, że kiedyś kochał i był kochany, to jest luz. Nie interesuje mnie z kim, co, jak. Interesuje mnie on i jego przeżycia, z szacunkiem dla prywatności osób, które mu zaufały i go wpuściły w intymną strefę życia. Chodzi o mnie, o to bolesne uczucie wywołane tym, że okazał się mieć inne doświadczenia niż te, które myślałam, że ma, a przez to kim myślałam, że jest. Ta jedna mała rzecz sprawia, że czuję, że nie wiem kim on jest i że jestem przekonana, że ja dla niego nie moge być takim człowiekiem, jak myślałam, że jestem. Bo dla to oznacza, że nie jestem dla niego ważna. Po prostu stałam się w kilka chwil kimś nieważnym, kimś kogo nie może kochać tak, jak ja potrzebuję być kochana. Chodzi o moją jakąś potrzebę której przyczyny nie rozumiem. Po prostu to dla mnie oznacza, że jestem już dla niego nieważna." - gdy mówiłam ostatnie słowa, to nie mogłam powstrzymać łkania. Tak to bolało. Krokodyle łzy spadly na klawiaturę... Sama myśl tak bolała...
Na to moja bf "O borze szumiasty! Znowu!? Dokładnie to było twoim lękiem zanim z nim weszłaś w związek! Od tak dawna tego nie słyszałam! Jak to nie jesteś ważna?" - a ja na to, że WIEM, ale boli i nie wiem co ze sobą zrobić, bo czuję się zraniona i oszukana.
Ona też nie wiedziała co z tym zrobić, bo to brzmi jak głębsza rana.
I teraz to spisuję, bo wciąż wraca poczucie, że... boli mnie. I że nie jestem ważna, bo ktoś jeszcze go wpuścił w intymność, on z tą osobą nie jest, a jest ze mną i to oznacza, że nie jestem dla niego ważna. To wynikanie jest bez sensu, ale z jakiegoś powodu dla moich uczuć jest ma sens i jeszcze pełen bólu i pretensji wykrzyknik na końcu.
I to boli.
Czuję się przez to niekochana i odrzucona - chociaż wiem, logicznie, że to nie jest prawda...
I nie wiem co z tym zrobić, bo ta myśl powraca...
W sieci znalazłam masę odpowiedzi na temat zazdrości z punktu widzenia psychologicznego i ofc: niska samoocena, zazdrość o byłe partnerki (dotąd nie dopytywałam o to, bo co było to było - to jest okay... po prostu jest inaczej niż od 4 lat myślałam, że jest)...
Jest coś takiego jak "zazdrość wsteczna" - czyli zazdrość o przeszłość partnera. Kiedyś myślałam, że będę to silnie czuła, a teraz wiem, że totalnie otwarcie możemy o tym w związku porozmawiać...
Nie jestem też kontrolująca, ani nie mam paranoi, nie sprawdzam go i mam do niego zaufanie (czyli zupełnie odwrotnie niż w poprzednim związku). Nie mam ku temu powodów. Nie przepytuję go, a gdym poczuła taką chęć odczytałabym to raczej jako niepokojący sygnał o mojej kondycji psychicznej, którą warto z nim omówić.
Nic z sieci poza powiązaniem z moją mam nadzieję chwilową niską samooceną nie pasuje...
Tylko ta intymność... tj. to, że przez cały okres naszego związku myślałm, że było inaczej niż jak się okazało jest...
Nie raz z nim rozmawiałam o przeżyciach, w tym intymnych - nigdy dotąd nawet słowem o tym nie pisnął. Dopiero te kilka dni temu...
I w tym wszystkim nie chodzi o niego. Mój ból jest reakcją na te nowe informacje, ale to coś głęboko mojego. To coś co sama muszę zaopiekować, ale nie wiem co...
Jeszcze istnieje jeden opis, który czuję, że mógłby pasować - "Jeśli dziecko było porównywane do rodzeństwa lub innych („czemu nie możesz być jak twój brat”), może w dorosłości przenieść to na związki. Ludzie, którzy byli w dzieciństwie porównywani do rodzeństwa, kuzynów, dzieci znajomych („zobacz, jaka grzeczna jest Ania”), walczyli o uwagę jednego z rodziców (np. rywalizując z rodzeństwem o miłość ojca lub matki), mogą w dorosłości przenieść ten wzorzec na romantyczne relacje. Zazdrość o przeszłych partnerów staje się echo dziecięcego lęku: Nie jestem wystarczający, żeby być tym, kogo się naprawdę kocha" oraz "nie jest „tą osobą”, a tylko następną." oraz "Strach przed byciem drugim wyborem."
To jest jedyne co pasuje, ale nie czuję przy opisie (bardziej obszernych w sieci) niczego co sprawia, żebym czuła eurekę...
Ok, chyba mam... jak to pisałam i jak szukałam jakichś wyjaśnień przeczytałam to ćwiczenie:
Napisz list z perspektywy dorosłej wersji siebie do tego dziecka, które kiedyś było porównywane, walczyło o uwagę, czuło się niewystarczające.
„Wiem, że to bolało, kiedy nie mogłaś być tą ulubioną. Ale teraz jesteś dorosła, masz prawo czuć się kochana, bez potrzeby rywalizacji. Jesteś wystarczająca.”
No i w trakcie czytania zaczęłam się krztusić łzami i poruszyło się we mnie wszystko. Okay. Jestem w domu. Praca z sobą... I będę pisać list.
W międzyczasie jeszcze - apropos mojego związku wydarzyła się jeszcze inna sytuacja...
O. znowu miał fajne, pozytywne doświadczenia na relacji pracodawca-pracownik. Było miło, przedłużono mu UoP na czas nieokreślony <3, towarzyszyła temu miła rozmowa i w ogóle wrócił do domu taki w skowronkach.
Słuchałam jego relacji do obiadu, pogratulowałam mu i refleksyjnie zauważyłam "ten twój szef i szefowa brzmią na bardzo fajnych ludzi. Chyba się bardzo kochają, co?", a on na to wzrusza ramionami, powtarza mi plotki na ich temat od innych pracowników - że rozwodnicy, że dzieci z poprzednich małżeństw, że rodzina zawsze najważniejsza i jakoś udaje się tym ludziom żonglować. Dla jasności dopytuję, czy to świeże małżeństwo - bo brzmią w jego opowieściach albo jak naprawdę zgrani przyjaciele, którzy oprócz tego są partnerami biznesowymi i dodatkowo kochankami, albo jak bardzo zakochani ludzie w pierwszej fazie zakochania. Mój narzeczony znowu wzrusza ramionami. W sumie nie wie.
Jemy sobie dalej, zmieniłam temat, opowiadam mu co u mnie w pracy się działo, zaciekawiony dopytuje, czas płynie, a on nagle, jakby coś go oświeciło mówi "Wiesz co? Nie, nie! Przypomniało mi się. Szef i Szefowa nie są świeżo po ślubie. Ale wiesz, ostatnio byłem z nią podczas rozmowy z delegacją z innego kraju, a akurat szefa nie było, więc ona o nim opowiadała tak, jakbyś to ty mówiła o mnie." Uśmiechnął się, jakby tym zdaniem wyczerpał temat i poszedł myć naczynia...
Zaskoczona przyjęłam informację do wiadomości, zastanawiając się co miał na myśli mówiąc "jakbyś to ty mówiła o mnie"? Pomyślałam, że czasem go podpuszczam, albo żartuje... jak ja o nim mówię? Źle mówię? Patronizuję mu? Ranię go? Jestem złośliwa? Może jakieś niepotrzebne rzeczy o nim gadam i jest mu przeze mnie wstyd?
Słowem - od razu zaczęłam się zastanawiać nad najgorszymi możliwymi interpretacjami tego, co O. mógł mieć na myśli. Wkurza mnie ta depresja, serio! Wkurzona dopadłam go w kuchni domagając się wyjaśnień co miał na myśli mówiąc "jakbyś to ty mówiła o mnie"?
Tonem sugerującym oświadczanie najbardziej oczywistej rzeczy pod słońcem mój zaskoczony narzeczony wyjaśnia, że chodziło mu o to, że szefowa mówiąc o swoim mężu i przy okazji partnerze biznesowym mówi tak, jakby zasługiwał na wszystko świecie, był najzdolniejszy, najmądrzejszy, najzaradniejszy, najbardziej sprytny, niesamowicie kompetentny i zasługujący na podpisywanie najlepszych mów z kontrahentami w delegacji, czego nie pożałują.
Serce mi się roztopiło, gdy to mi wyjaśnił.
Ja tak naprawdę o tobie mówię? - zapytałam (znowu rycząc, bo depresja i skoki hormonów, byle powód i ryczę).
A on na to - znowu zdziwiony, jakbym go retorycznie tylko podpuszczała "No oczywiście, że tak!"
Opowiedziałam to mojej przyjaciółce - ona od razu zrozumiała tą jego pierwszą uwagę i śmiała się ze mnie, że byłam tak bardzo nieświadoma tego jak bardzo jestem zakochana i dumna z niego. Powiedziała mi, że cieszy się niesamowicie, że on to też widzi, słyszy i docenia.
15 notes · View notes
kirstydreaming · 1 year ago
Text
Tumblr media
Jadem
101 notes · View notes
slowacki006 · 4 months ago
Text
"śpiewam oo miłości która płoonie jadem ja cię grzecznie prroszę podpisz mój testament dam ci schizofreniee i podłość w prezencie zabierz to ze sobą i nie proś o więcej"
-Starcie- oprawca
Cały czas to słyszę tak mi wpadła do głowy a ta gitara elektryczna jak ona brzmi ahhhr
youtube
7 notes · View notes
crystallizsch · 7 months ago
Note
random winter present time!!! ♡ one of ur ocs gets a cup of hot cocoa!! 🍫☕ send this to 10 other people so their ocs can get some hot cocoa too ₊˚⊹✩´-
HEYA HI HARRY THANK U 💕💖💥
Tumblr media
hot chocolate for yuush...room??? AGAIN— who- how- the little cup of hot chocolate,,,
17 notes · View notes
viperbunnies · 7 months ago
Note
I feel like some kind of rich person spectator in the hunger games watching this Jade/Shroom apocalypse go down Lmao
Tumblr media
You say that but just look at this crichurs Jade found while foraging… No one is safe.
9 notes · View notes
viperwhispered · 2 months ago
Text
...So I succumbed to the eel temptation and Jade literally came home on the very first pull, what is this luck even
Tumblr media
2 notes · View notes
diodellet · 2 months ago
Note
I mean I do need to ask for jmeal for the chara bingo, but since you asked for variety, what about ruggie?
For some reason I'm also thinking Jade (must be the lingering effects of the jademic) but feel free to pick and choose if you'd rather not do all of them.
oomf, i feel if i answered jamil it would jus be incomprehensible keysmashes and sobbing sounds, i have too many feelings (in the form of cuteness aggression) forda guy
Tumblr media Tumblr media
while i dont like jade as much as ruggie, you can see that i equally label them both as bastards i would wanna squeeze and put in a salad spinner /meant with love and affection (the only difference is id wanna smooch ruggie aheh 😇)
my opinions on ruggie:
that's a solid design right there: i like characs with droopy eyes, very iconic to me (HIS SLEEPWEAR SSR!!! OH MY GODDD IM ILL IM SO ILL) and it's such a shame that we only get to see up to the charac's torso when reading event/vignette/main story stuff in twst, because i feel i'd be completely healed if i got to see ruggie's lil tail mirroring his moods, but ig i'll just settle for seeing his giant ears droop and perk up, o well. he might not be as flashy as some of the other twst characs, but i always go crazy whenever he gets a new card because he just treads the line between cool and cute so easily 💕💕
i have so many headcanons about them, if anything happens to them i will cry: i think these two go hand-in-hand since i haven't really posted anything about ruggie. the fanfics and hcs i've seen (big shout out to How to Ruin Yourself on ao3, lord if i could read that fic for the first time again) for him, there are a bunch that i've gotta assimilate into my idea hoard (wheres that post about coding ruggie as brazilian, imma rb that) ruggie feels like one of the characs you can pop off with headcanoning and it'll seem canonly plausible.
my opinions on jade:
they sure do exist, not for me but i can see the appeal: i think an oomf told me, that the popularity of octavinelle means you will end up stanning one of them. and stanning one means u'll stan all 3 in the end. i think what mainly turned me off from the tweels was their hair color...i'm not a fan of the single off-color lock of hair... (but then again, im a dark content/yandere enjoyer, they wouldve thrown themselves onto my radar eventually 😭)
my friend's favorite, the blorbo by proxy: this is ur spontaneous jademic reminder @scint1llat3 CHZ (unless...?👀)
i have so many headcanons about them, everyone else is wrong: tbh i filled those squares because i think i'd really only like jade in a hyperspecific scenario but yeah, i think out of the twst characters jade is one of the hardest to get right in a dialogue and body language-sense, maybe that's why im really picky with reading stuff of him? them darn black butler sebastian-archetype charas 🤧🤧
(character opinion bingo card ask meme)
4 notes · View notes