Tumgik
#przedstawiciele
jazumst · 4 months
Text
Wpis pozytywny
Ale się odjebało. Posłuchajcie:
Dobra, miał być wpis pozytywny, więc oszczędzę tego co złe. Przychodzę do pracy. Lera jak oko cyklonu. Ja jej się nie dziwię. Jutro miała już być u męża w Gdyni, a tak będzie przed 23 jechać :/ Kiero jak to Kiero. Poszły.
//
Przyszedł przedstawiciel L&M. Zaraz po nim Mietek z Łomży. Musiałem ogarnąć kontrakt z Dominikiem od L&M, ale i Mietkowi poświęcić czas, zwłaszcza, że zawsze dobrze na tym wychodzę. Przecenialiśmy Halne 5%. Miecio mówi, że dobre. Ja piłem czarne 12%. Diabeł. Naprawdę, dwa i halne napierdala ostro. A rano zerwany dekiel. No i mówię do Miecia, że sorry nie spróbuję nawet za te 99gr, bo boję się, że oślepnę. Dominik w śmiech, taki szczery. No i w końcu kupiłem po jednym dla chłopaków i mówię, że nie mówię do widzenia, bo to różnie może być. Chłopaki poryczani. Od Miecia dostałem 4Pak Łomżuni Pils, a od Dominika kamizelkę na polarze. Gruba i przyjemna. Idealna na mnie. Oddam panu Ojcu, bo jest stary i chudy. Chociaż poczekam jeszcze, bo strach. SWS przecież zgarnia wszystkie gratisy. Dominik PODKREŚLAŁ, że dla mnie, ale wiecie... Ktoś się wygada, a nuż SWS zobaczy na kamerach... A chuj. Wisi u mnie w szafie. Zajebista. Piwko zaraz po wpisie ogarnę. - Ja po tym Dominiku, jeżeli pamiętacie, jeździłem jak po szmacie. A teraz proszzzz...
//
Nie uwierzycie! Ja sam uwierzyć nie mogę. Taki stały klient, co jest codziennie. Przychodzi dzisiaj - Ja pana nie widziałem (widział :P ) ale pan mi trzy dni temu sprzedawał fajki, i mi SMSy przychodzą. Pan mi jednej jedynki nie nabił. Nie był pan na minusie? - Jak ja mu dziękowałem! Kurwa. Po trzech dniach! Pamiętacie, wtedy co miałem z tym typem o wydanie zatarg. No postawiłem typowi browara, chociaż za te 100 to czteropak powinienem.
//
Nie było tego typa z wczoraj, a nie powiem dracha była na majtach. Bo to ludzie wiedzą jak się zachowa. Chociaż myślę, że odpity był. Z drugiej strony zawsze był dziwny.
//
Dobra, miało być pozytywnie to koniec. Jutro rano na drogę krzyżową, więc browara, Kingdom i do spania ;]
Ja jestem!
8 notes · View notes
goodlinks · 1 year
Text
2 notes · View notes
ojciecgnateusz · 8 months
Text
W nocy musiałem wyjść z psem, bo postanowił dostać srakę, co w połączeniu z faktem iż wstaję o 5 rano było wyjątkowo przyjemnym i pozytywnym doświadczeniem. Spróbuję nie zasnąć przy biurku. Tigerki, miejcie mnie w swojej opiece!
Na zdjęciu niespecjalnie żywy przedstawiciel gatunku homo sapiens z uśmiechniętym pyskiem usiłującym zamaskować to jak bardzo sobie w środeczku umiera xD
Tumblr media
39 notes · View notes
myslodsiewniav · 1 month
Text
Wrażenia z wakacji, część 2, podróż, hotel i koteczki <3
26 kwietnia 2024
Tutaj wrażeń z wakacji część 1: https://www.tumblr.com/myslodsiewniav/748760356337352704/szcz%C4%99%C5%9Bliwam-i-z-na%C5%82adowanymi-bateriami?source=share
Życzyłabym sobie mieć przestrzeń na chronologiczne uchwycenie momentów, ale jednak wróciłam do żyćka w którym mam prackę, pieska do wychowania i dwa kierunki studiów do ogarnięcia, więc, chcę zaspokoić swoje potrzeby - spisania myśli i wspomnień ulotnych - oraz nie zaniedbać swoich dość ambitnych zobowiązań.
Pomyślałam, że tak to zrobię - MUSZĘ priorytetyzować swoje pisanko, bo jak nie piszę, to robi mi się jeszcze większy bałagan w uczuciach. Pisanie w moim przypadku to podobnie jak siłownia, zdrowe odżywianie się, to dobry nawyk do utrzymaniu higieny i równowagi emocjonalnej. Lubię to robić, WIEM, że mi pomaga ogarnąć co się dzieje w moim życiu: czasami czuję, że muszę RZYGNĄĆ TEKSTEM, ale nie wiem co z tego ostatecznie wyjdzie, co się urodzi. Ba! Często nawet nie wiem co czuję, jakie emocje we mnie buzują, że na tak silny rzyg się zbiera! xD A po przeczytaniu tych kilkunastu zdań (zazwyczaj, chociaż zbyt często jest ich więcej niż potrzeba xD Chciałabym potrafić pisać krócej o tym, co mnie porusza, bardziej w obrębie esencji niż mętnego roztworu z którego wyłapuję dopiero źródło "smaku" dominującego) wiem co czuję, zaczynam to WIDZIEĆ, rozróżniać, zauważać. I wtedy mogę zrobić coś by sobie samej pomóc, by szukać odpowiednich pytań i odpowiedzi.
Czytałam - w samolocie, w artykule w wypożyczonych z uniwersyteckiej biblioteki Charakterach - że osoby wysokowrażliwe o rysie analitycznym to świetni liderzy, dobrzy pracodawcy... którzy jednak szybko się wypalają, bo KAŻDY problem ANALIZUJĄ pod względem wszystkich możliwych aspektów, tak aby znaleźć optymalne wyjście dla projektu, poszczególnych tasków, zdolności pracowników i interesu pracodawcy. To jest super zdolność! Ale kosztuje taką osobę olbrzymi wysiłek by wszystko tak przefiltrować. No i to brzmi jak ja, z tym moim ADHD: jak komputer kwantowy, który jednocześnie analizuje wszystkie dostępne rozwiązania, ale w przeciwieństwie do komputera kwantowego, który przez taki wzmożony, multitaskowy proces jest bardziej wydajny - mózg osoby z ADHD nie jest wydajniejszy, a przebodźcowany i przeładowany (parafraza z naukowczyni, fizyczki kwantowej z ADHD udzielającej wywiadu na temat bycia osobą z ADHD).
Ech. składa mi się to.
Do sedna, do wakacji!
1 Linie lotnicze.
Muszę o tym wspomnieć - chociaż liczę, że o tym akurat prędziutko zapomnę, zniknie jak sen złoty i przy następnej okazji latania nie będę o tym pamiętać ni troszeńki. Otóż chodzi o lęk. O taki lęk, że byłam chyba bliska ataku paniki - zaczynałam hiperwentylować, a po wylądowaniu w Turcji dostałam ostatecznie autentycznie migrenowego bólu głowy: z mroczkami przed oczami, z zawrotami i wymiotami. [Taki ból głowy miałam dotąd tylko podczas przechodzenia COVIDu, pulsował, osłabiał zmysły, otumaniał, budził strach]. Aż z bólu w uszach szumiało, pod powiekami wybuchały jaskrawe fajerwerki. Czas jakby się rozciągał zamiast kurczyć. Myślę, że to ze stresu... A z drugiej strony to MOGŁA być wypadkowa wszystkiego: chronicznego stresu, przeżytego niedawno wstrząsu mózgu, i bardzo stresującej sytuacji w której miałam zerową kontrolę nad biegiem wydarzeń?
Mieliśmy lecieć tureckimi liniami lotniczymi. Ech. Przed wylotem się wydarzyły się rzeczy, które osobno być może opiszę, a być może nie będzie mi się chciało znowu pogrążać w nieważnych dla mnie, ale bardzo gorących uczuciach obcych ludzi? W skrócie: statystyczny Seba i Karyna na wakacjach. I statystyczny lekarz/architekt/prawnik/sędzia/polityk/osoba wykonująca inny zawód, który historycznie lub współcześnie wiąże się z estymą, a którego przedstawiciele (ofc - to kwestia branżowa i osobnicza, zespół indywidualnych cech rosnących na podatnym gruncie; generalizuję, bo tych rzeczy chcąc nie chcąc się nasłuchałam na lotnisku) domagają się specjalnego traktowania i są zdziwieni, że traktuje się jak wszystkich innych pasażerów, demokratycznie, mimo wypominania, że "ale ja jestem doktorem!". Słoma z butów po prostu.
Niemniej wylecieliśmy z ponad godzinnym opóźnieniem. A na pokładzie powitały nas stewardessy mówiące po ukraińsku. Komunikaty od pilota, instrukcja bezpieczeństwa (kamizelka, pasy itp) były podawane w dwóch językach: ukraińskim i angielskim. I dla wielu osób to był problem, byli wrogo nastawieni. Zaczepiali załogę (bo tego nie da się inaczej nazwać - to były prostackie zaczepki Sebiksów (tych true i tych z dyplomami), którzy szukali okazji do rozpętania awantury w imię obrony czystości polskiego języka) domagając się wyjaśnień dlaczego mówią po ukraińsku SKORO JESTEŚMY W POLSCE. Stewardessy piękną angielszczyzną wyjaśniały, że są zatrudnione w Turcji, w tureckiej flocie i nie mają obowiązku znać języka polskiego. A Polacy i tak z przyjebką "Jesteśmy w Polsce, mów po polsku!", na co mój chłopak - rozwalił mnie - baaaaardzo głośnym, markowanym "szeptem" zapytał mnie z niewinną ciekawością "Ciekawe, kochanie, jak sądzisz czy jak wylądujemy na terenie Turcji to ten pan będzie mówił po turecku?" xD - hahaha xD Na Sebiksów to nie podziałało, stewardessy nie dały po sobie poznać czy zrozumiały. A całą podróż trwały pielgrzymki kolegów (ojców z małymi dziećmi) do kolegów by wypijać małpki (kitrali się pod siedzeniami, wychylali głowy i wypijali całym haustem całą buteleczkę - a mieli tego pełen, brzęczący szkłem plecak... ble...alkoholizm to choroba narodowa. To naprawdę smutne było...). Gdy żony im zwracały uwagę, że mieli przecież pilnować biegające w przejściu samolotu dzieci (takie co to chodzą, ale jeszcze robią w pieluszki, przewracają się i wybuchają bezradnym płaczem - tak, takie sobie biegały, sztuk łącznie 4) to coś tam odkrzykiwali jako bezczelną wymówkę, jak nastolatkowie przyłapani przez facetkę podczas wycieczki szkolonej. I się wszyscy rechotali zadwoleni z siebie, bawili się świetnie. A żony wstawały i szły odławiać zapłakane lub wciskające się nie tam gdzie trzeba dzieci...
Potem, gdy ci mężczyźni (jeden typ z plecakiem pełnym szklanych małpek siedział przed nami, widzieliśmy cały proces z bliska) byli pijani i obrażali żony drąc japy na cały samolot. Wyciągając jakieś prywatne brudy, ośmieszając te dziewczyny (to były pary w przedziale wiekowym 30-50). Bardzo to było żałosne i niesmaczne, niekomfortowe. Seniorzy się dobrze bawili, śmiali się z tych "monodramów", ale dla nas to było żenujące (rozbawienie seniorów w tej sytuacji również było żenujące).
A w innej części samolotu wybuchła awantura: dwóch siedzących obok siebie przyjaciół rozmawiało o wyborach samorządowych (u nas, lokalnie, nie było rozstrzygnięcie w poprzedni weekend, a w drugiej turze ze względu na wakacje pasażerowie nie będą mogli głosować). Ich rozmowa (cicha i kulturalna, mili panowie, miałam okazję potem wielokrotnie stać obok nich w kolejkach) podrażniła uszy pana siedzącego kilka rzędów przed nimi, który najwidoczniej słuchał gotując się i gotując, aż w końcu wstał i ryknął na cały samolot "TO SĄ WAKACJE! NIE ROZMAWIAJMY O POLITYCE! CZY MOŻEMY NIE ROZMAWIAĆ O POLITYCE, NA BOGA! PO CO SIĘ KŁUCIĆ!?" - najwidoczniej dla pana temat polityki to trigger, który kolarzy się z kłótnią (zaznaczam: chłopaki po prostu wymieniali się opiniami - nie sprzeczali się, nie próbowali się wzajemnie do niczego przekonać. Po prostu poszerzali swoją wiedzę - serio, kulturalna dyskusja). No i sam tą kłótnię rozpoczął, bo o ile najpierw CAŁY samolot zamilkł w osłupieniu, to zaraz całe otoczenie tego pana zaczęło na faceta ryczeć równie głośno, by walnął się w czoło i pomyślał następnym razem dwa razy zanim się odezwie, żeby się nie wtrącał ludziom w życie, w rozmowy, w światopogląd, żeby poczytał książkę, posłuchał muzyki czy coś innego zrobił dla siebie; że chyba brak mu jednej klepki, bo jedyną osobą, która wprowadza nerwową atmosferę jest on sam. Ale też obudził innych striggerowanych mężczyzn, którym temat polityki uwalnia jakieś mechanizmy i tak od "Nie rozmawiamy o polityce!" sprowokowały okrzyki zarówno "Zamknij się, lewaku!", jak i "Stul pysk, ty korwinisto jeden!". No i wybuchła awantura, brzęczało jak w ulu. Nikt nie wstał z miejsc, bo stewardessy ich zatrzymały, ale wrogość i agresja buzowały jak w klatce szympansów podczas pory karmienia. Mogłoby to być tragikomedią, gdyby nie to, że byliśmy zamknięci całą grupą na kilka godzin w ciasnej maszynie kilkaset kilometrów nad ziemią. Nie dało się po prostu wyjść i nie uczestniczyć w tym cyrku. A nawet moje wytłumiające dźwięki słuchawki tego hałasu nie wygłuszały...
I to nie wszystko, bo jeszcze była akcja ze starszymi paniami (nie chce mi się opisywać, ale też uszy więdły - jedna z sytuacji to np: najpierw chciały nam wyperswadować, że zajęliśmy ich miejsca, zachowywały jakbyśmy je co najmniej obrażali wyjaśniać, że to chyba pomyłka i pokazując nasze bilety i oznaczenia miejsc w samolocie, które były zgodne; panie generalnie próbowały z nas zrobić głupków i to jeszcze próbując powoływać się na "ustępowanie starszym" i na to, że możemy im zaufać, bo dłużej żyją na tym świecie - haha, opowiedziałam, że "nie" i dla mnie to był koniec dyskusji, a wtedy panie zaczęły próbować manipulować wchodząc na nasze poczucie empatii, wywołać poczucie winy. Mój chłopak zwątpił, ja się wkurwiłam - "nie" i koniec, nie znaczy "nie", a takie manipulacje to jeszcze silniej upewniają mnie w tym "nie". To dopiero bezczelność! Wtedy jedna z tych pań spojrzała na ich bilety i przyznała, że mieliśmy rację xD, że one mają miejsca w rzędzie za nami, że faktycznie dobrze im wyjaśniliśmy. A ta najbardziej manipulująca seniorka zaczęła ją uciszać, że przecież wie, ale "Ci, ja wiem! Popatrz tylko jaki tam jest dostęp do okien! W tym rzędzie z przodu będzie lepszy widok! Cicho bądź, Ela! Ja nam załatwię to zaraz!" - no i wtedy stwierdziłam, że chuj, odcinam się od tych toksycznych kwok, wymieniliśmy z O. spojrzenia i TOTALNIE ignorując te gdaczące panie zaczęliśmy rozmawiać o tym co każde z nas ma nadzieję na miejscu zjeść jako pierwsze. Totalna ignorka na babki, traktowaliśmy je jako szum jakiś w tle. Podziałało i poszły jęczeć do innych młodych ludzi z dobrym dostępem do okien xD; i to jedna z wielu nieprzyjemnych sytuacji z tą grupą seniorek - ofc były inne grupy seniorek, bardzo miłe panie, to nie kwestia grupy wiekowej tylko chujowości ludzi), z grupą młodych dziewczyn (bo weszły w dyskusje ze starszymi paniami i chociaż miały rację, to nie podołały z dowiezieniem argumentów, a jak zaczęły przegrywać potyczkę słowną to pojechały taką głupotą i fochem, że głowa boli), z rodziną parchworkową (ona około 33-39 lat, on najwyżej 25 lat, ona z synkiem około 6-10 lat, a on ze swoją młodszą siostrzyczką około 11-14 lat - rodzina była spoko, bardzo mili towarzysze podróży, dbający o te dzieciaki i o siebie wzajemnie - chociaż chłopiec z ekscytacji darł się co chwilę, ale zarówno mama i przyszywany tata go potrafili stonować i zaangażować w robienie czegoś zajmującego - jednak ta różnica wieku między dorosłą parą była przedmiotem wieeeeeelu uwag, rozmów pełnych oburzenia, pogardy, zdziwienia, zagadywania ich o to przez te starsze panie itp. Niezręczne to było, bo co komu do tego? Ech. W takich momentach cieszę się, że między mną i moim partnerem najwyraźniej ta różnica wieku nie jest na tyle widoczna wizualnie, żeby obce człowieki w samolocie/autokarze robiły z nas przedmiot sensacji, ech) i z tymi nabzdryngolonymi ojcami na wakacjach (ale nie chce mi się opowiadać) i ich żonami, i ich dziećmi. No, oni męczyli samym swoim istnieniem w przestrzeni...
A! Bym zapomniała! Był jeszcze nafurany w opór mój kolega z klasy z podstawówki! Jako pasażer spoko, nie naprzykrzał się i nie uczestniczył w żadnych głupich aferkach. W ogóle chyba ani on mnie, ani ja go początkowo nie poznałam i też nie zapytałam czy on jest tą osobą, którą myślę, że jest. Jechałam odpocząć, a nie odświeżać znajomości. Ale jako zjawisko na lotnisku, na kontroli paszportowej, na przystanku autobusowym, w autokarze - po prostu cudak, ale taki budzący poczucie niepokoju. Mój chłopak go zobaczył czekając na bagaż, wskazał mi głową w bok na typa stojącego z dala od ludzi i boksującego powietrze. Nerwowo przeskakującego z nogi na nogę, na puszkach palców obskakującego własną walizkę, wyrzucającego przed siebie zaciśnięte pięści, rąbiącego nerwowe, szybkie uniki głową o zaczerwienionym, spoconym czole. I pociągającego nosem. Serio - ja mam ADHD i trudno mi wytrzymać w kolejkach, ale to co robił ten mężczyzna wskazywało na odmienny stan świadomości. Zresztą raz - o tej 4 nad ranem, w ciemnym autobusie wiozącym nas na lotnisko - widziałam jak wciągał "jakiś proszek". Nafuranie było ewidentne. Zastanawialiśmy się jak on w ogóle przeszedł kontrolę...
Ale nie ludzie byli najgorsi - chociaż mogliby być, gdyby nie coś bardziej dla mnie strasznego.
Mieliśmy turbulencje.
TAKIE turbulencje, że magazyn wyleciał mi z rąk, smartphone z zamkniętej torebki, a z kieszeni spodni chusteczki, drobne, pomadka nawilżająca i gumy do żucia.
Nie bałam się tak od czasu mojego pierwszego lotu w życiu, do Londynu, w burzy.
Świadomość tego, że nie ma wyjścia, że jak spadniemy to śmierć, że nie ma nic co mogłabym robić by zapewnić sobie względne bezpieczeństwo przyspieszała mi krew w żyłach, utrudniała oddychanie.
I to wyczekiwanie: czy już koniec? Czy już wylecieliśmy z obszaru powodującego turbulencje? Czy jest okay? Czy jesteśmy bezpieczni? Czy może powinnam CZEKAĆ w czujności na kolejne wstrząsy? Czy uda mi się myśleć o czymkolwiek innym? Mój organizm bez kitu walczył tam o życie. Każda sekunda trwałą wieki. Czujność wymaksowana. Nogi mi się trzęsły - być może dlatego, że odezwał się stary lęk i zarezonował z moim stanem chronicznego stresu i zmęczenia? Nie wiem. Ale uczucia były realne, bardzo. Hiperwentylowałam.
No. I myślałam, że lęk przed tym brakiem kontroli w samolocie, chyba bardziej lęk będący mieszanką świadomości własnej kruchości, zupełnego braku kontroli w tej sytuacji, zdania się na umiejętności pilota i zarazem uruchomienia awaryjnego trybu "wymyśl dziewczyno jakieś wyjście z tej sytuacji" był bliski (chyba) już wspomnianego ataku paniki. A agresja innych pasażerów wobec siebie też nie pomagała. Wielu z nich miało w dupie te turbulencje, latali z dziećmi i za dziećmi po korytarzu wstępując na "małpkę" do kumpli. Wielu innych - POMIMO zapalonych lampek o tym, że turbulencje i należy ZAPIĄĆ PASY i POZOSTAĆ NA SWOICH MIEJSCACH - ustawiło się w wieeeeelkiej i długiej kolejce do kibla. Więc miałam poczucie zagrożenia i strach ze względu na brak poczytalności współpasażerów, którzy zachowywali się nieadekwatnie do sytuacji.
Myślałam, że lęk przed spadnięciem samolotu zostawiłam lata temu za sobą... ale wróciło wszystko.
Myślałam, że podczas lotu powrotnego samej sobie udowodnię, że to TYLKO TURBULENCJE i nie ma się czego bać. Siedzieliśmy w innym miejscu samolotu (przy skrzydłach), tak jak 6 miesięcy temu podczas lotów do Toskanii i z powrotem (kiedy nie bałam się ani trochę! Gdy nawet nie myślałam o tym, że lot może być straszny, bo jednak jestem zamknięta w maszynie kilometry nad ziemią! Gdy zafascynowana nagrywałam wszystkie zmiany kąta padania światła w kabinie pasażerskiej...). Okazało się, że jednak NIE. To nie pomaga. Turbulencje były delikatniejsze, ale lęk i napięcie towarzyszyło mi całą podróż. Samolot podskakiwał, trząsł się. Straszne.
I w ten sposób postanowiłam, że NEVER AGAIN loty ukraińskimi liniami (Turcja w ramach pomocy Ukrainie zatrudnia ich flotę). NEVER!
Wracam do Węgierskich, Niemieckich i Irlandzkich przewoźników. Tam nie trzęsie z byle powodu... a przynajmniej mi było bezpieczniej u nich. Ech.
Wracałam trochę zmartwiona: bo lęk podczas tych lotów był obezwładniający, nieracjonalnie silny. Boję się i zarazem wkurzam się, że ZNOWU przede mną jest przekonywanie samej siebie, że to było być może wprawdzie przeżycie traumatyczne, ale nie tak nieodwracalnie niebezpieczne, żeby unikać latania zupełnie.
Już raz to przechodziłam. Teraz znowu muszę.
W dzień przylotu, po tym opóźnionym locie, a potem po turbulencjach, po LUDZIACH, czekała nas opóźniona podróż autokarem. A potem okazało się, że planowana na 45 min podróż będzie trwać jednak 2h. Siedzieliśmy na końcu autokaru - trzęsło. Znowu trzęsło. I nie wiem czy chodzi tylko o to, że wytrząsało mnie znowu tuż po tym, jak mój organizm wyszedł z trwania od kilku godzin w trybie WALCZ-O-ŻYCIE (tak się czułam podczas turbulencji) - jakby przedłużając bodźce powodujące stres; czy może chodzi o to wszystko plus o fakt, że dopiero co dochodzę do siebie po wstrząsie mózgu? I generalnie nie najlepszy pomysłem jest trząść moim ciałem? Ech. I włączyła mi się po tym wszystkim choroba lokomocyjna w autokarze... I wszedł taki ból głowy, że to chyba pełnoprawna migrena: przed oczami wybuchały plamy bieli, było mi niedobrze, kark bolał itp.
Ostatecznie do hotelu odstawiono nas nie w planowane "5 godzin zakładając z rezerwą na opóźnienia i odprawę", a w ponad 10 godzin (!!!). Mieliśmy być w hotelu najpóźniej o 15:30-16:30. Byliśmy o 21. Dokładnie na 10 minut przed zamknięciem bufetu allinclusive. I to z takim przebodźcowaniem i bólem głowy, że nie wiedziałam czy nie zwrócę wszystkiego co zjadłam. Od razu poszłam spać... Ech. No, ciężki był to lot. I mimo wszystko jako NAJSTRASZNIEJSZE wspominam turbulencje.
Nie wiem czy są jakieś metody oswajania lęku przed turbulencjami/tym, że samolot spadnie i umrę?
Nie wiem.
A bardzo mi zależy, by nad tym się pochylić, bo nie chcę okupować latania takim stresem.
Anyway, drugi, najlepszy i dający NAJWIĘKSZĄ ULGĘ plus po wylądowaniu (w sensie, że pierwszy to właśnie wylądowanie bezpiecznie na ziemi tureckiej xD) - okazało się, że NIKT spośród polskich współpasażerów lotu, nikt z towarzyszy tej 10-cio godzinnej podróży, nie wysiada z nami na check in w naszym hotelu. ULGA kosmiczna! Nawet jedynie rozbawiły mnie starsze panie, które gderały z oburzeniem, że "I to tyle? Tylko oni? Zatrzymaliśmy się tylko po to by wysiadły te dwie osoby!? To nie lepiej najpierw odwieść nas do naszego hotelu? Przecież nas jest więcej, a to tylko dwoje ludzi! W dodatku młodych! Mogli poczekać na swoją kolej, na koniec! Najpierw szacunek dla starszych!" xD HAHAHAHA! Sayonara, wredna małpo! Cudownie było wysiąść na świeże, ciepłe powietrze, złapać mojego partnera za rękę i w CISZY spotkać się z konsjerżem, który rozmawiał z nami spokojnym, kojącym i CICHYM głosem. Po prostu wtedy zaczął się prawdziwy urlop...
2 Hotel <3
OMG. Co za fantastyczne miejsce.
Po tej pierwszej kolacji, po podróży, wymęczeni, z bólem głowy wracaliśmy do naszego domku zachwycając się ciszą.
Ciszą.
Taką głuszą kojącą nerwy.
Mąconą odległym dźwiękiem szumiącego morza, szeleszczeniem liści.
Mrrrr...
To było jak kąpiel dla duszy.
Ale hotel! Hotel!
Był idealny! Idealny dla nas i naszych potrzeb na ten wyjazd!
Kameralny, mały, cichy i spokojny.
Wszystko tu było dyskretne, wygodne, bliskie i łatwe. I takie jak lubimy.
Co do wyglądu i vibe jaki to miejsce nam dawało od pierwszego wieczoru... miałam momentalnie skojarzenie z tą scena z "Narzeczonej dla kota" od Studia Ghibli:
Tumblr media
Hotel zaczynał się recepcją - z ciemnego drewna, z pięknymi meblami ogrodowymi na tarasie, z fotelami w stylu kolonialnym w środku (na fotelach kotki - ale o tym zaraz <3). A po recepcji wchodziło się w długą lejkę oświetloną lampkami, takimi sięgającymi pasa. Po obydwu stronach alejki pyszniła się zieleń ogrodu, rabatek, grządek, drzewek owocowych, palm i piennych winorośli. Ogród był tak bujny i gęsty, że nie widziało się tarasów domków przycupniętych po obydwu stronach alejki. Daleko-daleko ta zielona alejka zamykała się basenem (z brodzikiem dla dzieci), barem dla gości, a z baru wchodziło się do restauracji. Restauracja (przeszklona, słoneczka i minimalistyczna, łatwa to utrzymania) dzieliła się na część zadaszoną i na wielki, szeroki taras. Z tarasu można było zejść prosto na główny deptak miasta, przemierzyć go i wejść na prywatną hotelową plażę. Pierwszy raz mieszkałam w hotelu, w którym już podczas śniadania zaczynałam opalanie nad brzegiem morza, w którym od razu po śniadaniu, w mniej niż w 5 sekund czułam pod stopami mokry piasek i obmywające mnie fale. Takie szczęście! <3
Ale! Wrócę do skojarzenia z onirycznym światem z filmu Studia Ghibli! Bo gdy wracaliśmy po pierwszym posiłku przez tą zieloną alejkę, podziwiając co rusz kwiaty i rosnące owoce (takie-takie maleńkie cytrynki <3 pierwszy raz oglądałam tak wczesną wiosnę na tak odległym południu) na drogę oświetloną lampkami wychodziły nam kotki. Jak to koty - z leniwym majestatem i od niechcenia, ale jednak przecinały drogę to tu, to tam. Ich oczka błyskały z tarasów domków hotelowych, z pomiędzy gałęzi drzew, zza lamp przy alejce. I te kotki były tak różne! Taką rasową różnorodność "zwykłych dachowców osiedlowych" widziałam tylko w Holandii - by "bezpańskimi" dachowcami-kotami zostawały ewidentne Main Coony, Ragdolle lub kotki wykazujące cechy różnych ras. Coś fascynującego! Jakby ze snu. Położył mnie na łopatki kot "dachowiec" z umaszczeniem kota bengalskiego. Mniejszy niż bengal i łepek miał "pospolity", ale plamki bengala są nie do podrobienia. Zobaczyłam taki grzbiet jak na zdjęciu poniżej i mnie wmurowało:
Tumblr media
Moja przyjaciółka wysyłając nas do tego hotelu mówiła, że Turcy kochają kotki, ale nie wiedziałam, że aż tak bardzo. Żandarmi co wieczór rozsypywali karmę dla "bezpańskich kotków" <3, co kilkanaście metrów na deptaku były poidełka dla kotków i piesków, a zarówno w naszym wewnętrznym ogrodzie, a terenach ogrodów innych hoteli i nawet w parkach miejskich stały konstrukcje, które początkowo brałam za kurniki (?). Zastanawiałam się po co stawiać takie wielkie kurniki w eksponowanych miejscach np: przy fancy basenach czy wielkich łóżkach z baldachimami? A to nie były kurniki tylko kilkupiętrowe "hotele" dla miejskich, hotelowych generalnie "bezpańskich" kotków. Wow. Muszę poczytać więcej o polityce tureckiej względem zwierząt. Jestem ciekawa skąd to się wzięło i jak to zrobili, że dbanie o zwierzęta zdaje się tak ważną częścią kultury (być może tylko powierzchowne dbanie - dach nad głową i pełne brzuszki, ciekawe czy są szczepione i leczone, jeżeli leczenia wymagają, czy są sterylizowane?). Tutaj ma sen ta teoria spiskowa, że koty chcą opanować świat xD Mój chłopak mówił "lokalsi mają do kotów stosunek iście Starożytnie Egipski", bo takie mieliśmy wrażenie. Jakby obywatelami kraju względem ważności byli najpierw mężczyźni, potem długo nie ma nikogo, potem kobiety, potem kobiety, a potem być może mniejszości niebinarne lub identyfikujące się jeszcze inaczej. Naprawdę ciekawa rzecz z rodzaju różnic kulturowych... Muszę o tym więcej się dowiedzieć.
Ech.
Wracając do hotelu: te spotkania z futerkowymi mieszkańcami były w jakiś sposób magiczne. Dosłownie, jak z Kodamami z "Księżniczki Mononokę" - takie "dobre duchy hotelu".
Potem, z czasem, zaczęliśmy nadawać imiona kotką, a króla z recepcji to wpadałam osobiście odwiedzać budząc chyba ostatecznie sympatię konsierża. To też dodatkowy temat na anegdotę: "król recepcji" czyli prążkowany, rudy kocur Tommy (pracownicy hotelu o nim mówili "The king" xD) i pan konsierż odgrywali chyba przez cały sezon walkę. Takie trochę Tom&Jerry, trochę Flip&Flap. Jednocześnie próbują sobie robić na złość i się na siebie wkurzają, przeganiają się z miejsc i syczą na siebie, a zarazem w chwilach rezygnacji kończą na przytulanku, głaskanku, przynoszeniu sobie wzajemnie najlepszych kąsków i moszczeniu się na kolankach (serio, konsierż dla Tommy'ego nosił resztki kurczaka po kolacji - w jednorazowych kubeczkach - i uważam to za super cute, tym bardziej, że zaraz po jedzonku ganiał się z tym kotem, bo na fotelach nie wolno leżeć! Ani gościom na kolanka wchodzić! Ale też nie wolno być brudnym kotkiem, trzeba się wyczesać! Stój spokojnie na ladzie na recepcji, jak czeszę! Wtedy Tommy skakał od "poliżę cię czulę po policzku mój ulubiony niewolniku" do "przyjebię ci pazurem w tętnicę jak jeszcze raz na mnie krzykniesz, że nie mogę na fotelu!" xD - to była relacja jak z kreskówki).
Tommy już drugiego dnia sobie mnie wybrał na swoją głaskarkę. Najpierw się przylepił do mojego chłopaka, ale coś mu nie pasowało i ostatecznie władował mi się na kolana. A wiadomo, że jak kotek sam z siebie na kolanka siądzie to zaszczyt kopnął, trzeba głaskać, nie wolno wstawać, trzeba się zachwycać <3. No to się zachwycałam, a O. obfotografowywał śmiejąc się, że "zdradzam nasze psiecko z kotkiem!" xD, aż do hallu recepcji wszedł nieobecny dotąd Konsierż, zamarł w przestrachu, oczyma rozbieganymi sprawdził nasze reakcje i zrezygnowany sapnął z naganą "Tommy!". Kot podniósł główkę, zmrużonymi oczyma zmierzył Konsjerża, zniesmaczony odwrócił się do pracownika hotelu tyłem i nadal domagał się głasków ode mnie. Mruczał jak traktorek xD. No bezczelny i charakterny model! No bo rudy! xD Razem z moim partnerem wybuchliśmy śmiechem, tym głośniejszym na widok miny doprowadzonego niemal do rozpaczy konsjerża xD. Zapytałam go czy kotu tak nie wolno, na kolanka. Facet ewidentnie kalkulował czy i co nam może odpowiedzieć, dalej spetryfikowany niepewnością i strachem, aż w końcu przyznał, że faktycznie, nie wolno, ani być wewnątrz recepcji, ani tym bardziej zaczepić sam z siebie gości hotelowych. Nie wolno. Wyznałam, że mi to nie przeszkadza. A to chyba przełamało lody i od tej pory pan Konsjerż traktował mnie jak człowieka (zaraz opiszę, jak było na początku) - opowiadał anegdotki o Tommym, pokazywał nam filmiki na których uwieczniał niedorzecznie słodkie odpały kocura. xD I chyba się w ogóle polubiliśmy. Ja przynajmniej pana bardzo polubiłam - jak i innych pracowników hotelu - i od niego czułam też sympatię, traktowanie z szacunkiem i nieignorowanie tego co mówię, wiem, uważam. I bardzo to doceniam. Odzyskałam wtedy poczucie normalności, podmiotowości.
Konsjerż też mnie ignorował od początku, próbował mi patronizować, traktował mnie z góry, uspokajał. I to gdy byłam spokojna - przyszłam o coś zapytać, na luzie, radosna, a on na to "calm down, say it again. Slowly, then I'll explaint it to you. Do you understand? Do you feel calmer now? Can we start talking again?", a ja na to najpierw zdziwiona, bo przecież byłam spokojna, po prostu radosna, nawet szybko nie mówiłam. Z moim chłopakiem wymieniałam zdziwione spojrzenia, on też nie uważał, żebym była w tamtym momencie zdenerwowana czy nerwowa - potem o tym rozmawialiśmy. Wzrusz ramion, cóż, może powiedziałam coś z polskim akcentem? Albo zrobiłam kalkę językową? A może po prostu znowu kody kulturowe się starły, może kobiety tu nie mówią tak swobodnie jak mówiłam ja? A może to jednak to pan konsjerż się zdenerwował i mnie nie rozumiał, ale projektował na mnie swoje własne zdenerwowanie? Więc bez bólu dupy, z sympatią powtarzałam, że po 1 - jestem spokojna, po prostu tak mówię, 2 - pytałam o to i o to. A pan konsjerż wysłuchał, zastanowił się, odwrócił się do mojego chłopaka i mu udzielił odpowiedzi na moje pytanie. Potem to go dopytał czy dobrze zrozumiał, że interesuje nas wiedza na taki i owaki temat. Mnie ignorował, moje słowa do niego nie docierały, chyba, że mój partner (też w poczuciu niezręczności okropnej - jesteśmy partnerami w związku! Ta sytuacja jest dla nas obojga trudna!) mówił coś w stylu "As my girlflend said moment ago, bla bla bla" i wtedy okazywało się, że pan słyszał co mówiłam, ale i tak odpowiadał mojemu chłopakowi, jakby mnie tam nie było. No i to mnie już wkurzyło, bo to nie jest rodzaj sytuacji społecznej w której kiedykolwiek dotąd traciłam podmiotowość. Zadałam rzeczowe pytanie do osoby, która jest usługodawcą. To na moje nazwisko była cała rezerwacja hotelowa, z mojego konta opłacono pobyt, cały wyjazd. Ja byłam głównym płatnikiem, a i tak z moim facetem rozmawiali - i o ile normalnie dla mnie nie miałby znaczenia nawet kto jest główną osobą do kontaktu, kto jest płatnikiem o tyle w tej konkretnej sytuacji to podkreślam, bo o ile facet nas nie znał i nie wiedział jakie panują zasady w naszym związku, to jako wykonawca usługi powinien się chyba zwracać do osoby, która usługę wykupiła? Ech... No i doceniam teraz tym bardziej dziesięciolecia powolnego wyrywania praw dla kobiet przez feministki.
Niemniej - koty przełamywały obyczaje. :D
Inne koty, którym nadaliśmy imiona to Rigus Mortis (z łaciny: stężenie pośmiertne), po przez pierwsze dni urlopu widzieliśmy go wyciągniętego na rabatkach i zawsze znieruchomiałego zupełnie w różnych miejscach ogrodu. Potem okazało się, że żyje xD i że nawet potrafił truchtać! Była też Ślicznotka, była Nocna Furia, Ospa, Mr Twice, Predator itp.
Fajna zabawa z tymi kotkami.
No i chyba najważniejsza rzecz: głównymi gośćmi hotelu byli... Niemieccy emeryci. Cuuuuudowne. Zero ochlejusów, pijących na umór bo allinclusive "zobowiązuje". Cisza, sposkój. Jeżeli byli tam niemili starsi ludzie - nie rozumieliśmy co szprechają, żyliśmy w cudownej niewiedzy. <3 Trafił się jeden pan z Polski, kilkoro ludzi z Czech, trochę Rosjan i pewnie Niderlandczycy, ale też emeryci i pewnie mówiący po niemiecku. :D NIC w hotelu nie było opisane po polsku - komunikacja tylko w niemieckim, angielskim, holenderskim, rosyjskim i czeskim. Piękny reset od bodźców, piękna podróż, piękne oderwanie od codziennego świata. Meeeeega odpoczynek.
Dziękowaliśmy za wybór tego hotelu mojej przyjaciółce wielokrotnie!
I miało to też swoje efekty uboczne.
Nawet będąc nie raz w Niemczech nie słyszałam na raz tyle języka niemieckiego w użyciu co teraz, będąc w Turcji. To język będący tu podstawą komunikacji i pewnie jedną z podstaw napędzających gospodarkę. Znam historię Niemiec, chodziłam z dziećmi tureckiego pochodzenia do przedszkola w Niemczech. Wiem jak jest w kwestii Tureckiej mniejszości na terenie Niemiec. Dłuższy temat.
Niemniej to bardzo ciekawe z punktu widzenia językowego i etnologii.
Ale o tym też muszę poczytać.
xD
A teraz lecę odebrać mojego pieska! Tak się stęskniłam! <3
11 notes · View notes
tearsincoffe · 6 months
Text
[11.12.2023]
Dobry wieczór moje miłe Motylki! 🦋
Opuszczanie szkoły nie boli tak bardzo gdy robię to na rzecz spędzania czasu z mamą. Nasze relacje idą w coraz lepszym kierunku odkąd zmuszamy się do poważnych, wyrozumiałych rozmów. Wspólne zakupy, ot głupotka a jednak beztroska atmosfera ściąga pewien ciężar z ludzkich ramion. Próbuję znaleźć dla siebie kapkę wyrozumiałości ponieważ miesiączka wrednie wydyma mi brzuch przez co doznaję nieciekawych myśli. Body checki podstępem przejęły moją codzienność objawiając się średnio co piętnaście minut. Tutaj zmierzę nadgarstek, tam złapię za kosteczkę i w efekcie sprawiam wrażenie jakbym miała robaki nie mogąc usiedzieć chwili prosto. Dużą rozterką było dla mnie czy przybliżać Was do... specyficznego środowiska moich znajomych co zrobię zważywszy, iż moje wpisy to pewnego rodzaju pamiętnik. Pragnę poświęcić uwagę jednej szczególnie wyjątkowej personie którą może pomożecie mi zrozumieć. Dziewczyna zeznaje o zdiagnozowanej dwa lata temu depresji z której magicznym sposobem "wyszła" (chociaż to nie pizzeria aby opuścić lokal). Leki? Psychiatra? Skądże znowu! Zaczęła wmawiać sobie, iż każdy przedstawiciel płci przeciwnej patrzący w jej kierunku więcej niż trzy sekundy pragnie aby mieli chwilę sam na sam. Lek na depresję, powtarzam. Wierzyć mi się nie chcę w jej prymitywność. Cierpienie spowodowane brakiem zainteresowania szczególnie w naszym wieku zbiera fatalne żniwa lecz to? Może przez me odgórne stawiania siebie "ponad" przysłania mi pewne wnioski. Naprawdę ucieszyłaby Was wizja zaniedbanego, starszego mężczyzny zerkającego wilkiem który zerwałby Wam majtki? Chyba tylko Reymontowską Jagnę bawią takie ekscesy. Pomińmy fakt, iż oka nie zmrużyłam zapewniając koleżankę o jej urodzie. Nakarmiona komplementami odesłała mi siedemdziesiąt własnych zdjęć zmieniając biegun na narrację "jednak jestem ładna". Poniekąd moją winą jest, iż nie potrafię jasno wyznaczyć granic wiecznie dla każdego odgrywając Świętą Teresę z Kalkuty. Podobnie jak zaburzenia odżywania dają mi poczucie kontroli tak wymuszona dobroć każę wierzyć w szlachetność osoby której całe życie nienawidzę. Nawet pomagając szukam dowartościowania, straszne. Osiągnęłam mały sukces drakońskimi metodami żywienia poniewż moje kości policzkowe mogą aspirować do tych rysowanych ręką Tima Burtona. Zgubna próźności przybywaj, czekam na pierwsze komentarze otoczenia o niezdrowym wyglądzie. Mając więcej chęci powrócę do tematu środowiska które mnie dusi. Przez chłód relacji panujących między moimi znajomymi uwielbiam prawić komplementy osóbką z Tumblera. Wiem jak wielką wagę mają słowa które sama usycham aby usłyszeć.
Spożyte kalorie: 217kcal na 250kcal
Spalone kalorie: 210kcal
Bilans: 7kcal
Chudej nocy Motylki! 🦋
Tumblr media
Edit: Zapomniałam uzupełnić dzienniczek o powodzenie postu.
11 notes · View notes
moonkat-books · 27 days
Text
Tumblr media
Tytułem - długiego - wstępu:
Od dzieciaka zaczytywałam się w książkach, przede wszystkim fantastyce różnej maści i książkach detektywistycznych. Przeszłam przez reportaże i kryminały, a skończyłam na... Literaturze Upadku. Och, swego czasu przeokrutnie psioczyłam na romanse, były dla mnie bzdurne i przede wszystkim nudne. W momencie ostatniego wybuchu popularności erotyków, od tego typu książek trzymałam się z daleka na kilometr. Co było wręcz awykonalne zważywszy, że swoje też przepracowałam w księgarni - uwielbiałam tę pracę i gdyby nie płaca, to najchętniej bym tam pozostała. Powróciwszy do czytania po długiej przerwie, kiedy to mój wspaniały mózg miał wybitne problemy ze skupianiem się na treści czytanej - serce mi się krajało - w końcu udało się moim myślom powrócić pomiędzy strony tak mocno ukochanych książek. Choć w mniej tradycyjnej formie.
*18+ - grupa docelowa dla 99% treści tutaj. *Erotyka
Kończąc długi wstęp...
Jeśli dotrwaliście do końca, to mogę was nagrodzić, zdradzając, co będzie głównym tematem... kolejnego bloga, który prawdopodobnie zgubi się w odmętach książkowych social mediów...
Recenzje - a jakże! Czego? Na ten moment na podium aktualnej listy książek, które mam zamiar skosztować, są w głównej mierze przedstawiciele tak ostatnio osławionej Literatury Upadku. Ah, jakże to określenie jest ironiczno-poetyckie. Co w tym temacie mogę wnieść świeżego? Za pewne niewiele, prócz zapewnienia, że najpewniej będę sięgać, kierowana dziwną ciekawością, po te co bardziej pokrętne tytuły. Czemu? Uwielbiam śledzić wszelkie dramaty i burze w mediach społecznościowych związanych z co pikantniejszymi pozycjami i czytać komentarze zgorszonych ludzi.
Mnie naprawdę ciężko jest zgorszyć czy zaskoczyć - nie rumienię się, czytając o wymyślnych scenach erotycznych, nawet tych w których brał udział pistolet. Znudziło mi się hejtowanie książek za to, jaki gatunek reprezentują, jestem już na to po prostu za stara. Dlatego nie mam problemów z czytaniem co pikantniejszych erotyków, tym bardziej, że twardo oddzielam fikcję od rzeczywistości. I być może dzięki temu jestem w stanie zauważać trochę więcej treści pomiędzy opisami scen erotycznych , by móc stwierdzić, że książka może być o czymś więcej niż "ruchaniu".
Recenzja o scenach z pistoletem, też się z pewnością pojawi, przy czym będę musiała sobie odświeżyć 2 części. ;)
Trochę nudniej... Powód powstania tej przestrzeni? Impuls. Naprawdę. Sięgnęłam ostatnio po książkę, której recenzja rozpocznie moją wesołą twórczość tutaj, która to przed swoją premierą rozpętała istną wojnę na booktoku. Ta łuna znad pola bitwy o godność książek wyciągnęła mnie z mojej pieczary, a szatan serduszko szepczący do ucha namówił, bym swe łapki położyła na obrazoburczej historii romansu księdza z dziewczyną, która pracowała w klubie ze striptizem.
Parafrazując typ komentarzy, które pojawiały się pod ogromem filmików związanych z tą książką... Boję się ludzi - ale nie tych, którzy śmią czytać pozycje epatujące na prawo i lewo wyuzdanym seksem - a tych ludzi, którzy wygłaszają swoją opinię na temat całej książki, mając do dyspozycji jedynie tekst z IV strony okładki.
Także, jeśli ktoś ma ochotę przeczytać, mam nadzieję, że wyjdą mi rzetelne, recenzje książek - to zapraszam. Ekhem.
2 notes · View notes
philipb12 · 1 month
Text
Avatar-Legenda Aanga-Recenzja tej legendarnej kreskówki.
Avatar to seria, której chyba nie trzeba nikomu przedstawiać. Raczej nie ma osoby, która-nawet jeśli nigdy nie oglądała serialu-to o nim nie słyszała. Wiele osób uważa tą animację za najlepszą kreskówkę, jaka kiedykolwiek powstała, a już na pewno najlepszym tworem ze stajni Nickelodeon. Prawdę mówiąc, nie jestem za bardzo fanem Nicka, chociaż to, co udało mi się zobaczyć, na ogół mi się podobało. A byli to Wróżkowie Chrzestni. Jednakże jest to seria, która z obiektem tej recenzji nie ma zbyt wiele wspólnego, więc nawet nie próbujmy ich porównywać. Wracając, ze względu na to, że nie jestem największym fanem Nicka w Polsce, to i Awatar mi często umykał. Postanowiłem to nadrobić i zrobić jego recenzję. Tym samym odpowiem na następujące pytanie: Czy "Avatar: Legenda Aanga" to naprawdę najlepsza kreskówka, jaka powstała? Czy ma jakieś wady? I czy warto ją obejrzeć mimo ponad 20 lat od jej premiery? Jeżeli chcecie poznać na nie odpowiedzi, to cytując Decarda Caina: "Zostańcie na chwilę i posłuchajcie".
Historia przenosi nas do fikcyjnego świata mocno inspirowanego klimatami Azjatyckimi. Jest on zamieszkiwany przez kilka narodów, każdy oparty na jednym z czterech klasycznych żywiołów: Królestwo Ziemii, Nomadów Powietrza, Naród Ognia i Dwa Plemiona Wody. Jak na świat Fantasy przystało, występuje w nim również element fantastyczny, którym są magowie-ludzie potrafiący używać mocy żywiołów. Zazwyczaj używają jednego elementu, jednak jest jeden wyjątek. Jest nim tytułowy Avatar, który potrafi panować nad wszystkimi żywiołami. W każdym pokoleniu odradza się on jako przedstawiciel innego narodu, a jego zadaniem jest ochrona pokoju na świecie... a przynajmniej była, bo niestety władca Narodu Ognia Sozin wypowiedział wojnę innym ludom. Na nieszczęście mieszkańców tego świata, przed atakiem Avatar zniknął. Co gorsza, Nomadzi Powietrza, wśród których nasz heros miał się odrodzić, zostali wymordowani przez Wojowników Ognia. Od tej dramatycznej chwili minęło 100 lat, a mimo oporu Plemion Wody i Królestwa Ziemii, nasi antagoniści bliscy są osiągnięcia swojego celu. Wtedy przenosimy się na biegun południowy i poznajemy nastoletnie rodzeństwo z Południowego Plemienia Wody-Katarę, która jest magiem wody i jej brata Sokkę. W trakcie wyprawy na ryby odkrywają oni górę lodową, w której jest uwięziony młody chłopiec. Katara postanowiła go uratować, co okazało się świetnym pomysłem, który przywrócił nadzieję światu. Uratowany dzieciak, tytułowy Aang (który jest-jak łatwo się domyślić-głównym bohaterem) okazuje się być-nie dość, że ostatnim przedstawicielem Nomadów Powietrza-to do tego nowym wcieleniem Avatara. Tu niestety pojawia się problem-otóż Aang, który ledwo po dowiedzeniu się o swoim przeznaczeniu zapadł w stuletnią hibernację, opanował jedynie magię powietrza. Z związku z tym on, Katara i Sokka wyruszają na wyprawę wokół świata (co jest tu bardzo łatwe, bo Aang ma latającego bizona o imieniu Appa). Podczas niej napotkają wiele niezwykłych postaci, poznają lepiej swój świat, odkryją samych siebie, poznają nowe umiejętności oraz wpakują się w liczne kłopoty (nie zawsze powodowane przez armię wojowników ognia). A wszystko to po to, by Aang nauczył się panowania nad innymi żywiołami, pokonał Naród Ognia i mógł uratować świat.
Muszę przyznać, że fabuła pozytywnie mnie zaskoczyła. Otóż po serialu dla dzieci raczej spodziewałbym się czegoś infantylnego, mało poważnego i niespecjalnie ambitnego. W Avatarze jednak tak nie jest. Owszem, komediowe momenty się pojawiają, ale ogólna historia jest tak naprawdę... całkiem poważna. Wynika to z faktu, że serial dosyć mądrze podchodzi do tematyki wojny, ponieważ przestawia jej okrucieństwa i różne reakcje ludzi na nią, a także nie próbuje jej romantyzować, co moim zdaniem jest dużym plusem. Tak samo jak to, że często nawet ludzie spoza Narodu Ognia potrafią dorównywać im okrucieństwem i bezwzględnością. Okrucieństwo konfliktów zbrojnych to jednak nie jedyny przekaz tej kreskówki. Otóż wielokrotnie serial próbuje przekazać widzą wiele innych morałów, jak na przykład to, że trzeba uważać, komu się ufa, albo, że nie wszystko jest takie, jakie się wydaje. Wracając jednak do ogólnej historii, to na początku nie dzieje się nic konkretnego, co łatwo może do serialu zniechęcić, ale z czasem zaczyna robić się interesująco-bohaterowie wpadają w długotrwałe tarapaty, a aby je rozwiązać muszą posłużyć się kreatywnością, niczym w sesji RPG. Przy okazji nasze postacie się rozwijają.
No właśnie-postacie. Bohaterowie to jeden z kolejnych plusów Avatara. Większość z nich może wydawać się stereotypowa, jednak z czasem, jak je poznajemy, okazują się o wiele bardziej oryginalne. Mamy więc Aanga, głównego bohatera, który-z uwagi na młody wiek-często postępuje dosyć niedojrzale, ale jednocześnie nie jest idiotą (chociaż bywa irytujący), Katarę, która z jednej strony wykazuje opiekuńczość i czułość, ale z drugiej nie boi się pobrudzić sobie rąk, czy Sokkę, który może wydawać się być po prostu błaznem drużyny, ale z czasem okazuje się dosyć inteligentny i często wpada na kreatywne rozwiązania różnych problemów. Oczywiście bohaterów jest dużo więcej, a za każdym z nich wiąże się ciekawa historia. Co więcej, postaci z czasem się rozwijają i zmieniają na przestrzeni serii. Przykładowo Sokka, który na początku był dosyć seksistowski, w wyniku spotkania z Wojowniczkami Kyoshi się zmienił i zwiększył swój szacunek do kobiet. Chociaż ten aspekt oceniam raczej na plus, to i tak muszę coś skrytykować. Nie jest to może największy problem Avatara, ale według mnie wiele postaci pobocznych otrzymało stanowczo za mało czasu ekranowego, mimo dużego potencjału. Są to na przykład wspomniane wcześniej Wojowniczki Kyoshi, przedstawiciele Północnego Plemienia Wody, czy Jet. O wiele większą wadą są jednak dwa czarne charaktery-Władca Ognia Ozai i jego córka Azula. Ten pierwszy to chyba jeden z najgorszych ludzi, jakich zobaczyłem w serialach, megaloman, dla którego władza jako jedyna się liczy. Ta druga z kolei jest socjopatką, której zachowania zwyczajnie budzą niepokój. Może i Ozai miał coś do gadania w związku z tym, kim ona się stała, ale i tak ciężko ją polubić. Jednak wśród tej całej ferajny istnieje jedna osoba, która jest wisienką na torcie w całym dziele.
Jest nim Książę Ognia Zuko. Na początku dowiadujemy się, że został on wygnany ze swojego kraju, bo stracił honor z niewiadomych nam przyczyn, a aby wrócić w łaski Ozaia zaczął polować na Aanga. Z czasem jednak zachodzi w nim przemiana, która sprawia, że staje się lepszym człowiekiem. Możliwe to jednak było głównie dlatego, że-mimo bycia antagonistą-ma w sobie dobre cechy. Aby nie wchodzić na terytorium spojlerowe powiem tylko, że jest on jedną z najlepszych postaci w tym serialu, a jego wątek jest naprawdę interesujący.
Jednak największą siłą Avatara jest świat przedstawiony. Jak na coś dla dzieci bowiem bardzo wiele miejsca jest poświęcone Worldbuildingowi. Dzięki temu poznajemy dokładnie każdą z nacji, ich kulturę i zwyczaje. Nie jest to jednak nam pokazane od razu-wielu rzeczy musimy się domyślić. Ostatecznie jednak Avatar prezentuje nam jedno z ciekawszych uniwersów, jakie istnieją. Niestety moim zdaniem za mało skupiono się na przedstawieniu historii tego świata. Zamiast tego sporo czasu przedstawiono nam na przedstawienie bendingu, czyli tutejszego systemu magicznego. W swojej podstawowej postaci to po prostu manipulowanie żywiołami, jednak po odpowiednim szkoleniu można opanować inne ciekawe umiejętności. Prawdę mówiąc, sprawia on wrażenie czegoś, co mógłby stworzyć Brandon Sanderson, co nie jest jednak wadą, bo otrzymaliśmy jeden z ciekawszych systemów mocy, jakie powstały.
Pozostały jeszcze dwie kwestie-grafika i muzyka. Zacznijmy od pierwszej. Styl graficzny serialu był wzorowany na anime, co od razu rzuca się w oczy. Wiem, że nie każdemu takie coś odpowiada, ale ja takie coś lubię, więc za to daję plus. Ogólnie to jest on dosyć prosty, ale ładny, a postacie na ogół wyglądają realistycznie. A jeżeli chodzi o muzykę, to-co tu dużo pisać-jest genialna i idealnie spełnia swoje role: wprowadza nastrój, dodaje napięcia i podkreśla emocje postaci. Do tego jest ona stylizowana na tradycyjne utwory azjatyckie, co pasuje do klimatu serii, więc za nią też daję duży plus.
Teraz przejdźmy do podsumowania-czy warto obejrzeć "Avatara"? Moim zdaniem jest to serial, który ma pewne wady i niedociągnięcia, ale mimo to, jest bardzo dobry, dzięki fabule, postaciom i mądrości. I chociaż nie rozumiem, czemu osiągnął aż TAKI sukces, to i tak uważam, że "Avatar: Legenda Aanga" jest serialem godnym polecenia!
Ocena: 8/10
2 notes · View notes
exerim · 10 months
Text
5 notes · View notes
klykcielewe · 10 months
Text
Dożynki 2023
Maciej Dębiński, 09.08.2023
Połowa lata za nami, a żniwa powoli dobiegają końca, co oznacza jedno; nadchodzą dożynki! Rada Wsi ogłosiła, że w tym roku coroczne Dożynki Gminy Kłykcie odbędą się w Kłykciach Lewych drugiego września. Przedstawiciele rady zapowiadają “wiele standardowych i niestandardowych atrakcji”. Szczegóły zostaną podane bliżej wydarzenia. Czekamy z niecierpliwością!
4 notes · View notes
jazumst · 17 days
Text
Kto da więcej?!
Żeby Was... Człowiek się nie przyzwyczaja. Obojętnieje, ale nie przyzwyczaja. Posłuchajcie:
Zdaję sobie sprawę, że opowieści które tu spisuję mogą już brzmieć jak zmyślone. Niestety zapewniam Was, że są brutalnie prawdziwe. Za każdym razem kiedy coś się wydarzy, zapadam się coraz głębiej w samego siebie.
Wczoraj przyjechał przedstawiciel z hurtowni spytać czy nie mieliśmy ostatnio za dużo Fantasi w dostawie. Mówiłem Kiero, że oni nas badają i czasami specjalnie podrzucają do dostawy żeby zobaczyć czy zgłosimy nadwyżkę. Tak też złapali nas. Oczywiście możliwe, że chujowo było sprawdzane, znaczy w ogóle, i ktoś po prostu to wsadził do lodówki. - Kuc ma debilny nawyk słuchania i wpierdalania się w rozmowę. No jak stara baba pod blokiem. Tak też przylazł, stał, słuchał, i jak koleś spytał o te nadwyżki to Kuc palnął, że tak często je dostajemy... No kurwa debil zcymbalony. Śmiało można powiedzieć, że przyznał typowi, że opierdalamy ich firmę. Kiero była aż purpurowa. - Żeby jednak za spokojna nie była to poprawił przy drugim przedstawicielu. Kiero urabia żeby dostać coś na wymianę więcej, a Kuc że to przecież nie są jego rzeczy. Ja bym go wyjebał z roboty z wilczym biletem.
//
To było wczoraj. Dziś o 6tej rano dostałem MMSa od KM, że regał z pieczywem na nią spadł.
//
Boję się tam iść. To miejsce zaczyna mnie przerażać.
11 notes · View notes
suprasl · 1 year
Photo
Tumblr media Tumblr media Tumblr media
Rocznica śmierci arcybiskupa Mirona
Mija 13 lat od tragicznej śmierci arcybiskupa Mirona, biskupa hajnowskiego, Prawosławnego Ordynariusza Wojskowego, który w latach 1984-1998 kierował monasterem w Supraślu, prowadząc jego odbudowę ze zniszczeń dokonanych w czasie II wojny światowej i doprowadzając do ponownej organizacji męskiej wspólnoty monastycznej.
W krypcie Cerkwi Zwiastowania, gdzie pochowany jest abp Miron w dniu święta Zwiastowania Bogurodzicy modlili się hierarchowie: ordynariusz diecezji arcybiskup białostocki i gdański Jakub, arcybiskup wrocławsko-szczeciński Jerzy oraz przełożony monasteru, biskup supraski Andrzej.
W imieniu Prezydenta RP Andrzeja Dudy, Marszałek Sejmu, premiera RP oraz Wojska Polskiego, uczestniczący w modlitwie przedstawiciele władz, Wojewoda Podlaski Bohdan Paszkowski oraz v-ce Marszałek Województwa Podlaskiego Marek Malinowski złożyli wieńce na grobie arcybiskupa.
2 notes · View notes
wilanowo · 1 year
Text
Apoteoza pogardy
Pamiętacie kreskówkę „Scooby Doo”? Stałym motywem każdego odcinka było zdemaskowanie przez drużynę detektywów potwora, który terroryzował niewinnych ludzi. Zazwyczaj jednak potwór okazywał się tym miłym człowiekiem spotkanym na początku przygody, który zakładał maskę celem szybkiego zysku – i wszystko by mu się udało, gdyby nie te wścibskie dzieciaki i ich durny pies.
Na potrzeby dzisiejszych rozważań, przyjmę rolę takiego wścibskiego dzieciaka, i postaram się zdemaskować postać walcząca z klasizmem, który podobno nawiedza przedstawicieli wielkomiejskiej klasy średniej i każe im dręczyć klasę robotniczą. Kim jest zatem ta postać, i czy aby na pewno wie, z czym walczy?
Zacznijmy od konkretów. Otóż nasza postać broni klasy robotniczej, gdyż, zgodnie z jej własnymi słowami, sama się z niej wywodzi. A kim jest typowy przedstawiciel tejże klasy? Idąc tokiem myślenia naszej postaci, będzie to każda osoba pracująca: od ekspedientki z naszego lokalnego sklepu, poprzez freelancera, aż po samodzielnego biznesmena, przedsiębiorcę, właściciela kilku firm, zatrudniającego własnych pracowników. Nie zapominajmy oczywiście o przedstawicielach szeroko pojętej branży kreatywnej i marketingu - może oprócz tak zwanych „pang biznesu”, które swój sukces piszą szminką w social mediach. 
Mimo wszystko, zakres klasy robotniczej w naszych rozważaniach jest dość szeroki, zdolny objąć zarówno magazyniera Amazona jak i prezesa Amazona. Bo w końcu oboje pracują, a przynajmniej jeden z nich jest żywym dowodem na to, iż ciężka praca może doprowadzić w końcu do sukcesu.
Tumblr media
Nasza postać hołduje także idei pracy - pracy, która sama w sobie uszlachetnia tym bardziej, im jest cięższa i dłuższa. Taka praca oznacza bowiem rozwój, awans i przede wszystkim pieniądze, a te, jak wiadomo, są wyznacznikiem statusu społecznego - co prowadzi nas do konkluzji, iż praca jest furtką prowadzącą do wyższej klasy społecznej; trzeba jednak  srogo się wysilić aby zdobyć do niej klucz. 
Klasa robotnicza według jej opisów jawi się zaś jako uosobienie cnót, harujące dniami i nocami po to, by klasa średnia i wyższa mogły w spokoju oddawać się lekkości bytu, wypełnionego niedającym spełnienia hobby, robieniem paznokci i czekaniem, aż pani sprzątająca (oczywiście z klasy robotniczej) doprowadzi ich dom do nieskazitelnej czystości. Są to wielkomiejscy bogacze, rodzice bananowych dzieci, pracownicy korporacji lub żony dobrze zarabiających mężów. Wszystkich ich łączą poglądy lewicowe i brak szacunku do ciężkiej pracy; klasę robotniczą oraz mieszkańców wsi traktują z politowaniem, wyśmiewając ją przy każdej nadarzającej się okazji, choć jednocześnie pierwsi będą głośno krytykować kontrowersyjne słowa Olgi Tokarczuk o literaturze nie dla idiotów. Sukces przychodzi im łatwo, a rodzinę zastępuje im Xanax. Mieszkają oczywiście na zamkniętych, strzeżonych osiedlach w luksusowych lokalizacjach, i spoglądają ze swoich obszernych balkonów, uważając się za lepszych od tych, których ręce balkony te zbudowały. Chętnie wypowiadali by się w obronie niższych klas społecznych, jednak w ogóle ich nie rozumieją.
Kwintesencja klasizmu. Apoteoza pogardy. 
Zatem wrogiem klasy robotniczej (a co za tym idzie, naszej postaci) jest szeroko pojęta młoda lewica z dużych ośrodków miejskich: stworzenia oderwane od rzeczywistości tak bardzo, że gdyby mogły, zlikwidowałyby nadgodziny. W kontrze do nich stoją zaś tak zwane “libki”, które nasza postać maluje jako przykład pozytywny, godny naśladownictwa. Są to bowiem osoby hołdujące długiej pracy, bo to właśnie dzięki niej zdołały się dorobić. To swoisty przykład klasy robotniczej w przebraniu, która skupia się przede wszystkim na głośnym kulcie pracy i wskazywaniu zalet wydłużenia dnia roboczego powyżej ośmiu godzin na dobę.
Nietrudno zauważyć tu pewien wzorzec: w świecie naszej postaci godne i sprawiedliwe jest jest wszystko to, co może doprowadzić nas do pieniędzy. Z kolei to, co postuluje nakładanie sobie ograniczeń jest złe, i w ogóle nie powinno istnieć. Wiadomo przecież, że ten, kto przypomina o zasadach działających na korzyść osób wykorzystywanych przez system (jak wspomniana już młoda lewica), automatycznie chce zniszczyć tych, którzy w tym systemie potrafią lawirować ze sprawnością godną tancerza na scenie. 
Zdejmijmy zatem naszej postaci maskę i sprawdźmy, kto się pod nią kryje.
Duchowe dziecko lat dziewięćdziesiątych, dumne z mentalności boomera. Z rozrzewnieniem wspomina czasy, kiedy to nic nie było, tylko mandarynki na święta, i każdy się cieszył. Jako osoba wychowana w warunkach subiektywnie ciężkich, staje w pierwszym szeregu do krytyki tych, którzy jej zdaniem mają w życiu za dobrze. Najchętniej dokonuje analiz bazując na metodzie chłopskiego rozumu.
Uczuciem, które najczęściej ogarnia naszą postać, jest złość, zwyczajowo kierowana w stronę tak zwanych wygodnickich, lewicowych środowisk, ku nieznającym życia jednostkom nie wykazującym należytego zrozumienia osobom ciężko harującym oraz biednym. Złość ta, dość wzgardliwa w swoim wymiarze, łączy się z nienawiścią wobec tych, którzy wiele lat temu, w czasach zanim nasza postać osiągnęła akceptowalny dla siebie status społeczny, po prostu traktowali ją gorzej. Kierowana tymi odczuciami staje zatem w obronie wyobrażenia o klasie robotniczej, które narodziło się w jej głowie w czasach nastoletnich, i pozostało z nią do dorosłością
Mimo iż na przestrzeni lat zmieniła środowisko, wręcz jak sama mówi, awansowała społecznie, wspomniany wcześniej chłopski rozum do dziś z nią pozostał. To właśnie dzięki niemu nasza postać co i raz wynajduje sobie kolejne powody do irytowania się na klasy społecznie wyższe niż klasa robotnicza: a to czasami bezlaktozowe lewactwo wymyśla sobie zjawisko jakiejś przemocy w rodzinie niebędącej biciem ani alkoholizmem, a to innym razem banany z wielkich miast nie rozumieją, jakim bólem jest nie posiadanie własnego pokoju w domu rodzinnym, gdy dorastamy na niewielkim metrażu, tak jak zdecydowana większość społeczeństwa w latach dziewięćdziesiątych. Jednostki klasistowskie nigdy nie zajmują się przecież prawdziwie dramatycznymi tematami, wiecznie skupiając się na tych marginalnych, czy wręcz urojonych.
Zdaniem naszej postaci głównym czynnikiem motywującym klasę robotniczą jest robota, czy też po prostu praca. Rzecz jednak w tym, że przeciętny przedstawiciel klasy robotniczej nie ma ochoty, zgodnie z postulatem libków, pracować dłużej niż osiem godzin dziennie. Ba, zapewne gdyby otrzymał propozycję pracy przez siedem czy też sześć godzin za identyczną stawkę, przyjąłby tę propozycję bez mrugnięcia okiem. Zbyt długa praca zabiera bowiem cenny czas, a ten można przecież poświęcić na inne rzeczy: od nauki nowych umiejętności przez zwykłą rozrywkę, po spędzanie popołudnia i wieczoru z rodziną. Nie każdy ma ochotę na harówkę po szesnaście godzin dziennie, szczególnie na rachunek pracodawcy. Czym innym jest praca ponad normę, gdy pracujemy na własny rachunek, doskonalimy umiejętności czy warsztat, uczymy się - wszystko zależy od branży, w której działamy. Budujemy siebie, tworzymy portfolio, usypujemy podwaliny pod możliwą przyszłą karierę. Czy podobny rozwój zapewni nam praca po dwanaście godzin w magazynie lub sklepie? Być może zapewni nam trochę więcej grosza, a na pewno zagwarantuje w przyszłości problemy z kręgosłupem. Czym się jednak przejmować, gdy jesteśmy młodzi, sprawni i nad wyraz ambitni?
Głęboko zakorzeniona niechęć względem ludzi, którzy kiedyś z subiektywnego punktu widzenia zachowywali się wobec niej klasistowsko sprawia, że nasza postać bardzo chętnie dowiaduje się, co u tych osób obecnie słychać, i cieszy się, gdy z ich mediów społecznościowych wynika, iż nic w życiu nie osiągnęli. Oczywiście pozostaje pytanie, jak aktywnie (o ile w ogóle) przeciętny przedstawiciel pokolenia millenialsów prowadzi swoje profile społecznościowe? Dokumentowanie w nich całego życia pozostaje raczej domeną pokolenia starszego.
Osobną kwestią jest z kolei to, czy stawanie w obronie klasy robotniczej z pozycji dorobkiewicza to aby nie klasizm? Bo tym właśnie jest nasza postać: dorobkiewiczem, walczącym o prawa dla produktu swojej wyobraźni powstałego na kanwie idealizacji własnego życia. Jednocześnie ślepa na prawdziwe problemy klasy robotniczej, nie widzi własnych klasowych uprzedzeń, w dodatku wobec nikogo innego jak idealizowanej klasy robotniczej. Chwaląc bowiem wydłużony dzień pracy udowadnia, że kompletnie nie rozumie świata, w którym żyją ludzie pracy - ludzie, którzy najczęściej mają przecież swoje domy i rodziny, do których chcą jedynie wrócić po skończonym dniu zarabiania pieniędzy, i nie czynić z pracy celu swojego życia; szczególnie, że ich zajęciem jest praca fizyczna, nie umysłowa czy korporacyjna. 
Z kolei strzeżone osiedla, które nasza postać nierozerwalnie łączy z ludźmi zamożnymi i nie znającymi życia, wbrew pozorom zamieszkane są właśnie przez klasę robotniczą, której udało się dorobić do kredytu mieszkaniowego, oraz przez niższą klasę średnią (nierzadko z tego słynnego awansu społecznego, który nasza postać uzależnia od zarobków). Ci zaś, którzy faktycznie są bogaci i nie muszą związywać się kredytem, poszukują mieszkań w ciekawszych lokalizacjach niż tak zwane “prestiżowe”. Umówmy się: nowe osiedla na warszawskim Wilanowie to obecnie jeden z najnudniejszych wyborów mieszkaniowych. O ile ciekawiej jest znaleźć dom w jednej ze starszych dzielnic, albo wręcz kupić działkę i wybudować coś według indywidualnego projektu. Kiedy jesteśmy bogaci, ogranicza nas przecież tylko wyobraźnia.
Osoba kryjąca się pod maską to zatem zwykły oszust. Dorobkiewicz, który w pięknych słowach o obronie klasy społecznej, z której się wywodzi, sam ją atakuje, zaś broniąc instytucji rodziny niejako pochwala przemoc i udowadnia własną krótkowzroczność.  Rodzina nie jest przecież korzeniem, który nas ugruntowuje i pomaga rosnąć, ponieważ korzeń sam w sobie nie jest niezbędny - jeśli choć trochę znamy się na ogrodnictwie, wiemy, że każda odnóżka może wyhodować własny korzeń, o ile zapewni jej się odpowiednie warunki. Przemoc w rodzinie zaś nie jest tematem, który można przedyskutować na tak zwany “chłopski rozum”. Jednakże wytknięcie luki w tym rozumowaniu zawsze będzie przez naszą postać postrzegane jako atak na tle klasowym - bo kiedy sami uważamy się za przedstawiciela klasy robotniczej, każda skierowana w nas krytyka, to z automatu klasizm.
~Wilanowo
2 notes · View notes
littlenotes · 1 year
Text
Żałoba nie jest czymś, co mija po roku czy latach. Żałoba to coś, co nosimy w sobie do końca życia, niezależnie od tego, co twierdzą przedstawiciele różnych kultur. Nigdy się z tym nie "godzimy", nigdy nie "idziemy dalej", kropka.
Lisa Marie Presley
5 notes · View notes
organisationskoval · 1 year
Photo
Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media
70) ONSP, Orden Nacional Socialista Pagano (Narodowo-Socjalistyczny Zakon Pogański) - w Ameryce Łacińskiej, nie znamy danych historycznych dotyczących powstania tych akronimów lub organizacji, ponieważ przejawia się ona jako organizacja, która jest zbiorem rozproszonych podmiotów, które używają akronimów podobnych i wspólnych dla pogaństwa NS, w Chile, Argentynie, Kolumbii, Boliwii, Peru lub Meksyku, przy pewnym wzajemnym wsparciu. Deklarując się jako przedstawiciele frakcji ONSP w Mexico City, “STARAMY SIĘ ROZPOWSZECHNIAĆ NASZE POMYSŁY NA CAŁYM KONTYNENCIE AMERYKI HISZPAŃSKIEJ LUB AMERYCE PRZEDHISZPAŃSKIEJ”. Ale także, aby połączyć się z towarzyszami, którzy znajdują się w kraju, jesteśmy świadomi, że istnieje frakcja ONSP założona około 2006 roku w Tlaxcala w Meksyku; który jest poświęcony głównie muzyce NSBM (National Socialist Black Metal) pochodzenia przedhiszpańskiego. Podobnie strona na Facebooku ONSP , które razem są tym samym co Frente Pagano Nacional Socialista (FPNS) (Narodowo-Socjalistyczny Pogański Front).
3 notes · View notes
alesztuka · 2 years
Text
Jarosław Lisicki zwycięzcą regionalnym międzynarodowego konkursu artystycznego Art for Change.
Tumblr media
M&C Saatchi Group i Saatchi Gallery ogłosiły sześciu regionalnych zwycięzców konkursu Art for Change. 
Celem konkursu jest zainicjowanie dialogu wokół sztuk wizualnych jako medium pozytywnych zmian globalnych i społecznych oraz promocja obiecujących artystów z całego świata.
Do konkursu zaproszono obiecujących artystów z całego świata, by zmierzyli się z zaproponowanym przez kuratorów tematem “równość”.
Spośród 2 500 zgłoszeń ze 130 krajów jury, w skład którego weszli przedstawiciele agencji kreatywnej M&C Saatchi Group oraz zaproszeni goście, wybrało zwycięzców regionalnych:
Australia – Clare Jaque Vasquez
Afryka – Samuel Nnorom
Ameryka – Rachel Zhang
Azja – Sharon Cheung 
Europa – Jarosław Lisicki 
Wielka Brytania – Felix Chesher
youtube
Jarosław Lisicki (1990 r.) urodził się w Elblągu, tworzy w duchu figuratywizmu ekspresyjnego. Zajmuje się malarstwem sztalugowym oraz rysunkiem, ukończył Akademię Sztuk Pięknych im. Matejki w Krakowie na wydziale malarstwa. Obecnie mieszka i pracuje we Wrocławiu.
Główny zwycięzca nagrody Art for Change zostanie ogłoszony 7 grudnia 2022 r.
Wystawę w Saatchi Gallery można oglądać od 8 grudnia do 6 stycznia.
Więcej informacji na temat konkursu i zwycięzców można znaleźć na stronie https://mcsaatchi.com/artforchangeprize
2 notes · View notes
secnet · 2 years
Text
Wraca temat oszustw z użyciem zdalnego pulpitu.
W ostatnim czasie znowu nasiliły się oszustwa bankowe z użyciem zdalnego pulpitu, TeamViewera, AnyDeska itp.
Tym razem oszuści bez skrupułów, wycelowali w Ukraińców, którzy uciekli przed WOJNĄ i mieszkają obecnie w Polsce.
Oszuści komunikują się płynnym rosyjskim lub ukraińskim. Bardzo często w weekendy lub późnym popołudniem - wtedy infolinie bankowe najczęściej nie udzielają informacji w języku ukraińskim lub rosyjskim. Dzięki temu trudniej zweryfikować oszustów na infolinii jeśli ofiara nie mówi po Polsku.
Informują, że dzwonią z banku z działu cyberprzestępstw
Informują o włamaniu na konto lub próbie zaciągnięcia pożyczki, które udaremnili.
Proszą o instalację na komputerze lub smartfonie programów typu TeamViewera, AnyDeska. Zwróćcie uwagę, że dotyczy to również smartfonów! - BANKI N I G D Y O TO NIE PROSZĄ!
Potem proszą o przelanie środków z Waszego konta na inne konto, żeby je uchronić przed kradzieżą (Mogą być inne wariacje tego oszustwa).
Następnie proszą Was o potwierdzenie przelewu - TO OSTANI DZWONEK, ŻEBY ROZŁĄCZYĆ OSZUSTA I WYLOGOWAĆ SIĘ Z BANKU.
Poniżej sytuacja opisana przez Ukraińca, którego usiłowano oszukać.
Tumblr media
PRZYPOMINAMY, BĄDŹCIE CZUJNI I NIEUFNI!
Rzecznik Finansowy ostrzega przed oszustwami z użyciem zdalnego pulpitu
5 listopada 2020
Do Rzecznika Finansowego trafiają skargi od klientów, którym oszuści ogołocili internetowe konta bankowe korzystając z funkcji zdalnego pulpitu. Dzieje się to albo przy okazji oferowania możliwości „inwestycji” mającej przynieść krociowe zyski, albo pod pozorem kontaktu przedstawiciela banku czy biura maklerskiego. Rzecznik Finansowy apeluje o ostrożność i rozwagę jeśli znajdziemy się w podobnej sytuacji.
– Zdecydowałem o nagłośnieniu tego zjawiska z dwóch powodów. Po pierwsze, ponownie chciałbym zaapelować o większą rozwagę przy korzystaniu z pozornie atrakcyjnych ofert „inwestycji”. Po drugie, żeby przestrzec nowym sygnalizowanym w trafiających do nas zgłoszeniach mechanizmem oszustwa: wykorzystania zdalnego pulpitu – mówi dr hab. Mariusz Jerzy Golecki, Rzecznik Finansowy.
Wyjaśnia, że oszuści przekonują ofiarę do zainstalowania programu, który pozwala im na zdalne przejęcie kontroli nad komputerem. W niektórych wypadkach robią pod pozorem „szkolenia” przed skorzystaniem z platformy inwestycyjnej. W innych kontaktują się rzekomi przedstawiciele banku czy biura maklerskiego, w którym klient ma rachunek. Wykorzystując zaufanie klientów, przejmują kontrolę nad ich komputerem i wykonują szereg transakcji z konta bankowego.
Jak to wygląda w praktyce, można prześledzić na jednym z przypadków, który trafił do Rzecznika.
– Dałem się nabrać na tzw. zarabianie pieniędzy przez Internet na handlu akcjami i walutami – tak zaczyna się wystąpienie klienta do Rzecznika Finansowego.
Z dalszego opisu wynika, że telefoniczny konsultant najpierw namówił klienta to wpłaty 250 euro na konto platformy inwestycyjnej. Zapewniał, że tylko ta kwota będzie inwestowana. Następnie przekonał go do pobrania na komputer programu, który miał służyć do zarządzania inwestycjami.
– Po zarejestrowaniu się, została mi przydzielona osoba, która miała mi pomoc w zarabianiu – opisuje klient.
„Doradca” zaczął od wytłumaczenia, że inwestycja będzie polegała na zakupie akcji Boeinga, które miałby być w danym momencie „przecenione” ze względu na pandemię. Jednocześnie przy pomocy zainstalowanego programu, zaczął wykonywać różne działania na komputerze klienta.
– Nie byłem zorientowany, że przy pomocy tego programu można bez mojej zgody wykonywać operacje, czyli tak działać jakobym to ja działał. Sam wykonywał operacje związane z przelewem, a mnie nieświadomemu pozostało podać mu dane z SMS, które otrzymałem z mojego banku. Po naszym roboczym spotkaniu zajrzałem do mego banku i zobaczyłem, w jak sprytny sposób zostałem okradziony – pisze klient. Oprócz 250 euro klient stracił w ten sposób pieniądze zgromadzone na koncie.
– Niestety w takiej sytuacji ciężko będzie klientowi odzyskać pieniądze. Dlatego apeluję o daleko posuniętą ostrożność przy korzystaniu z ofert atrakcyjnych inwestycji na platformach internetowych. Pamiętajmy, żeby nie pozwalać osobom, których nie znamy na instalowanie oprogramowania zawierającego funkcjonalność zdalnego pulpitu. Nie klikajmy w linki przesłane e-mailem. Jeśli ktoś nakłania nas do tego telefonicznie, rozłączmy się i skontaktujmy – najlepiej korzystając z innego telefonu – z infolinią naszego banku lub biura maklerskiego – radzi Mariusz Golecki. 
6 notes · View notes